„Nigdy nie pamiętam fabuły filmu. Pamiętam, co czułem podczas oglądania, pamiętam emocje i pamiętam, co widziałem, ale mój umysł nie jest w stanie zebrać tych punktów w całość” – Paul Thomas Anderson.
**
Nie dowiesz się, o co chodzi w Wadzie ukrytej (Inherent Vice), jeżeli nie obejrzysz tego filmu więcej niż raz.
Videos by VICE
Nie piszę tego, żeby zabrzmieć protekcjonalnie albo sugerować, że przyćpana komedia kryminalna to nieprzenikniony mózgojeb w stylu najdziwniejszych produkcji Davida Lyncha. Chodzi mi o to, że jest to nowa wersja jednego z naszych najzdolniejszych i najodważniejszych reżyserów – filmowca, który niedawno skończył swoją epicką egzegezę scjentologiczną, zrealizowaną poprzez Philipa Seymoura Hoffmana nucącego denerwująco lodowatą wersję On a Slow Boat to China jako formę pseudouwodzenia.
Paul Thomas Anderson nie boi się dziwaczności. W swoim ostatnim dziele stara się tę dziwaczność osiągnąć. Po prostu jesteś na haju już od samego oglądania.
Wszechogarniający spisek rozwija się na ekranie tak, że wydaje się, iż brak w tym wszystkim rąk i nóg, a paranoi za to wciąż przybywa. Jest niemalże niemożliwe, żeby śledzić fabułę, gdy ogląda się ten film pierwszy raz, tak samo jak nie da się tego zrobić, oglądając Sokoła maltańskiego na TCM, będąc na haju o 2 nad ranem. Ale w filmach Paula Thomasa Andersona fabuła nie jest ważna. Wada ukryta oparta na powieści Thomasa Pynchona (o tym samym tytule) jest filmem Paula Thomasa Andersona, w którym najwięcej Paula Thomasa Andersona ze wszystkich jego filmów i który stanowi kulminację czterofilmowej podróży rozpoczętej z Adamem Sandlerem.
Po zachwytach świata filmowego nad maniakalno-brawurowym zespołem z Boogie Nights i Magnolii Anderson zaczął robić filmy rodzajowe na swoich własnych warunkach. Pierwszy z tych eksperymentów studyjnych Lewy sercowy to gorączkowy romantyczny sen, który pełni także funkcję komedii w stylu tych z Adamem Sandlerem. Tak, jakby został nakręcony przez obcych, zafascynowanych wściekłą i jednocześnie otumanioną męsko-dziecięcą postacią Sandlera.
Geniusz Lewego sercowego polega na tym, że Sandler gra postać podobną do tych, z których jest znany dzięki produkcjom wytwórni Happy Madison, mimo że film pokazuje jego głupkowate wybuchy i ukryty wstręt do powagi.
Czy to możliwe, że biedny facet rozwalający szklane drzwi na imprezie rodzinnej to wszystko, co naprawdę kryło się przez ten cały czas za Mr. Deedsem? Jak zaznaczył w swojej recenzji Roger Ebert: „W tym wypadku wybuchy Sandlera pomagają ciekawie wytłumaczyć brutalne fragmenty… To tak, jakby Sandler był Hannibalem Lecterem w skórze Jerry’ego Lewisa”.
Kolejny film Andersona to autocharakterystyka wzorowana na hrabim Drakuli – epicki pseudowestern Aż poleje się krew, który oferuje współczesnego następcę ghula Brama Stokera pod postacią psychotycznego naftowca Daniela Plainviewa. Anderson szczegółowo zanalizował swoje intencje w wywiadzie dla magazynu „American Cinematographer”: „Po prostu miałem to wszystko w głowie, pod tą całą otoczką kręcenia horroru”. Patrząc jednocześnie na mrocznie zabawny finał filmu, gdy Plainview, trzymając zakrwawionego kręgla, pochyla się nad bezwładnym ciałem swojego najgroźniejszego konkurenta, wyjaśnienie Andersona staje się coraz bardziej zrozumiałe.
Następnie mamy Mistrza. Film wojenny Andersona, który – jeśli chodzi o historię głównego bohatera z okresu II wojny światowej – jest zarówno dosłowny, jak i ideologiczny. W całej swej intensywności Mistrz to film, który rozpoczyna ognistą sekwencję (gdy Lancaster Dodd przetwarza Freddiego Quella) niesamowitym żartem o pierdzeniu.
Ten kontrolowany miszmasz – beztroska zdolność do manewrowania między gatunkami w obrębie jednej sceny, a nawet jednego ujęcia – to alchemia definiująca wszystkie filmy Andersona, nawet te sprzed jego ostatniej serii filmów artystycznych.
Powróćmy myślami do sceny z Boogie Nights, w której Scotty J. wpycha Dirkowi Digglerowi język do gardła, a następnie wślizguje się z powrotem do swojego śmiesznego nowego wozu sportowego, w kółko lamentując: „Jestem cholernym idiotą”. Sięga to nawet deszczu żab na końcu Magnolii, sekwencji, która przerzuca film między biblijną powagą, ekologicznym terrorem a surrealistyczną komedią zaledwie przez kilka ekstatycznych minut.
Wada ukryta to film, który operuje na całej rozciągłości fali. Jest w nim tyle dekonstrukcji Raymonda Chandlera, co staroświeckich gagów w stylu szalonych parodii Jima Abrahamsa oraz braci Davida i Jerry’ego Zuckerów, twórców Nagiej broni, Czy leci z nami pilot? i Ściśle tajne.
To wykończona farsa, która pokazuje Martina Shorta jako uzależnionego od koki, skorumpowanego dentystę, i jednocześnie pełni funkcję gołego spojrzenia na samotność, która cechuje cały gatunek filmu noir. Ta część kultury wydaje swoje ostatnie tchnienie.
Wystarczy spojrzeć na bohatera Andersona. Permanentnie zjarany detektyw Larry „Doc” Sportello rozpoczyna bezsensowną odyseję przez plaże i pustynie południowej Kalifornii. Joaquin Phoenix spaceruje niczym Homer Simpson, robi miny jak Kaczor Donald, a w czasie przejmującego upadku (wewnątrz marnie maskującego burdel salonu masażu) wywija jak John Belushi. Wada ukryta dowodzi, że Joaquin Phoenix jest nie tylko utalentowanym aktorem dramatycznym, ale również godnym pochwały komikiem, który może równać się z Jimem Carreyem czy Chrisem Farleyem. To wspaniale odegrana rola, taka, która z powodu swojego braku zrównoważenia jest skazana na zapomnienie podczas cyklu ceremonii wręczania nagród pod koniec roku.
Jednak rola Phoenixa jest szczególnie wspaniała, ponieważ stanowi most pomiędzy dwiema muzami Andersona. Potrafi przyszpilić komedię, postawę Lesliego Nielsena i opanowanie, które wynika z braku dbałości o wygląd podczas upadku.
Potrafi też wskazać na to, co głębokie, pamiętając o uczuciu złamanego serca i bólu, jaki nosi w sobie bohater noir. Osiąga to za pomocą zwykłej mimiki twarzy, która przeistacza film z komedii w tragedię. Ma w sobie coś ze wstrząsającego Bluto i duszę Philipa Marlowe’a.
Pod postacią Barry’ego Egana z Lewego sercowego Anderson odnalazł samotnego romantyka o udręczonym sercu. W dużej mierze dzięki bujnej anamorfotycznej kinematografii i zapierającej dech w piersiach muzyce Jona Briona początkowa trzeźwość filmu przeistacza się w halucynogenną radość. Podobnie w Larrym „Docu” Sportellu Anderson znajduje pewien rodzaj kompromisowego romantyka, który – mimo że zdaje sobie sprawę, iż żaden związek nie trwa wiecznie – z jednej strony pała miłością do swojej wiecznie kapryśnej przyjaciółki (rewelacyjna Katherine Waterston), z drugiej zaś do swojego miasta.
To jest właśnie podstawa każdego dobrego filmu typu noir – fatalistyczny krzyżowiec, który wytrwa w walce o dobro wbrew własnemu rozsądkowi. Zupełnie jak w przypadku historii niepohamowanego megalomana Drakuli, który nie mógł się powstrzymać od wyssania sił witalnych z wszystkiego, co znajdowało się wokół niego. Albo jak w Billy’m Madisonie – po głębszym, kilkudniowym zastanowieniu ten film zdaje się być historią ofiary aresztowania, która jedynie chce być kochana. Dla Paula Thomasa Andersona fabuła to wystawa sklepowa – ujście dla wszelkich emocjonalnych potyczek, które czają się w środku jego obsesji na punkcie rodzaju. Wada ukryta sprawi, że poczujecie niesamowity odlot i nie pozostanie wam nic innego jak poddać się temu.
Polska premiera Wady ukrytej w lutym 2015 roku.