FYI.

This story is over 5 years old.

Μodă

Tydzień mody made in Turkey

Nadpobudliwość, która włada życiem w Stambule, nie była możliwa do wyeliminowania nawet przy okazji „imprezy na światowym poziomie"

Udział w tygodniu mody to dla niejednego przedstawiciela czy fana branży życiowy cel. Cel ten nie jest niemożliwy do osiągnięcia. Po wielu trudach, miesiącach ciężkiej pracy, setkach maili i na skraju bankructwa, stawia się nasz fashionista u progu wybiegu, w pełni chwały meldując swoje położenie na facebookowym profilu.

Bywają tez takie momenty, kiedy pełni ekscytacji przekraczamy próg strefy mody, z przekonaniem, że właśnie wchodzimy do bańki mydlanej, wypełnionej samymi wspaniałościami. I tu okazuje się, że bańka pęka, woda zalewa nowe buty i aż wstyd przyznawać się, gdzie jesteśmy.

Reklama

Niezależnie od pory roku czy sezonu, jest duża szansa, że w dowolnym momencie możemy trafić na jakiś alternatywny tydzień mody, który odbywa się gdzieś poza mapą wydarzeń „głównego nurtu", daleko od trasy Nowy Jork – Londyn – Mediolan – Paryż. Są to ciekawe przedsięwzięcia, a że osobiście nie stronię od zdobywania nowych doświadczeń, postanowiłam zboczyć z utartej ścieżki. Z tego względu wylądowałam w Stambule, żeby zobaczyć jak wygląda tydzień modyTurkish style.

Bosfor z Azją w tle - jedna z ciekawszych atrakcji stambulskiego tygodnia mody.

Zachęcona opowieściami o poprzednich odsłonach imprezy, nie mogłam doczekać się tego modowego święta na styku kontynentów. Obiecywano mi imponującą przestrzeń, wybieg, którego nie powstydziłby się Marc Jacobs, modelki prosto z Paryża i Nowego Jorku, turecki design, który powali mnie na łopatki, lożę do złapania oddechu pomiędzy pokazami – pełną pysznych przekąsek, dobrego picia i wypełnionych po brzegi gift bagów, które zapewnią mi zapas kosmetyków na najbliższy rok. No i romantyczny widok na cieśninę Bosfor, rozpościerający się z tarasu. Niestety, jedyne co się zgadzało, to widoczki, które rzeczywiście były niczego sobie. A i to do czasu, aż na wysokości miejsca imprezy nie zacumował jakiś współczesny Titanic, skutecznie blokując możliwość rozkoszowania się widokiem nie-tak-bardzo-oddalonej Azji.

Nikogo nie dziwi już fakt, że wszystko, co z modą związane, nosi znamiona niemal niemożliwego do ogarnięcia chaosu. Stambuł spokojnie mogę zaliczyć do jednego z najbardziej niespokojnych miejsc, w których miałam okazję przebywać. Generalna nadpobudliwość, która włada życiem tutaj, nie była możliwa do wyeliminowania nawet przy okazji „imprezy na światowym poziomie". Wszechobecny harmider, brak pojęcia o tym co, kto, gdzie i dlaczego. Wszyscy udają, że spełniają jakąś niesamowicie istotną funkcję, którą nie do końca da się jakkolwiek zdefiniować. Poziom bałaganu – panującego od zaplecza, przez strefę wybiegu po lounge i przestrzeń dla prasy – osiąga imponujące rozmiary.

Reklama

Backstage i tłum.

Najdokładniej mogłam przyjrzeć się temu, co działo się na backstage'u (a już nie raz udowadnialiśmy, że to właśnie tam dzieją się rzeczy najciekawsze). Metraż wygospodarowany dla kilkunastu makijażystów i fryzjerów ze sprzętem, kilkudziesięciu modelek – chudych, aczkolwiek nadal potrzebujących nieco przestrzeni – i tłumu ludzi, którzy koniecznie musieli dodatkowo zapełniać przestrzeń i podjadać modelkom kanapki generował mniej więcej tyle ścisku, żeby po znalezieniu wygodnej miejscówki strach ją było opuszczać. Ach, no i nie mogło zabraknąć kilku fotografów: pakujących obiektywy nad ramię make-upistki, czy polujących na dziewczyny kucające pod stołami czy w jakimś kącie w pobliżu grzejnika, żeby w spokoju móc coś zjeść.

VIP strefa.

Pod imprezą stempel postawiło Mercedes-Benz. Wydawać by się mogło, że taka podkładka ma stanowić o jakości przedsięwzięcia. U nas jeden modowy weekend też może się pochwalić takim ekskluzywnym patronatem. Jest między Warszawą i Stambułem różnica: Stambuł taki patronat ma oficjalnie, światowo i pod okiem IMG (agencji kojarzonej bardziej jako agencja modelek i sportowców – jak się okazuje, trudnią się też modowym PR-em), a tu w Warszawie wszystko dzieje się jakby po partyzancku… Ale nie o rodzimym podwórku tym razem mowa. Okazuje się, że prestiżowy patronat wcale nie gwarantuje jakości. W powietrzu czuć było desperację, wiało oszczędnością. Cała impreza zorganizowana jest podobnie do łódzkiego tygodnia mody, gdzie wszystko kręci się wokół dwóch wybiegów, a goście – w ramach urozmaicenia czasu pomiędzy pokazami – mogą napawać się własnym towarzystwem w przestrzeni wspólnej: swego rodzaju poczekalni, która nie oferuje nic, oprócz piwa i wody (chroniąc przedstawicieli modowej blogosfery przed osłabieniem z odwodnienia). Była też strefa VIP – w samym środku modowego cyrku, zaraz za najnowszym modelem Mercedesa, strzeżona przez dwóch przystojnych panów i ich urodziwą koleżankę, w teorii przeznaczona dla gości „od Mercedesa". Nie wiem jak można było się na takiej prestiżowej liście znaleźć, aczkolwiek okazało się, że wraz moimi wysokimi, chudymi i ładnymi koleżankami nie miałyśmy najmniejszego problemu, żeby ugoszczono nas w tej mocno obleganej i pożądanej strefie, w której mogłyśmy upijać się darmowym winem, przekąszać wymyślne przekąski i napawać się faktem, że pozwolono nam przebywać w tłumie ważnych osobistości tego wydarzenia.

Wybieg i tłum.

Po tych kilku drinkach wracamy jeszcze na chwilę do clou programy, czyli pokazów mody. Wybieg mały, krótki – dla modelek to wybawienie, dla gości pewna niedogodność, głównie dlatego, że krótki wybieg generuje mało miejsc wokół niego. Bez oficjalnej wejściówki, która (niczym w teatrze) wskazywała widzom przynależną im przestrzeń, o wygodnym miejscu siedzącym można było jedynie pomarzyć. Ale to nawet i lepiej – osobiście wychodzę z założenia, że jeśli nie siedzieć w pierwszym rzędzie, to już lepiej stać. A kolekcje? No cóż, muszę przyznać, że to właśnie projektanci podtrzymują jakość tej imprezy. Podobno było gorzej, niż dawniej, ale i tak kilka głównych gwiazd wybiegowego line-upu pozytywnie mnie zaskoczyło – tu warto polecić waszej łaknącej modowych nowości uwadze Zeynep Tosun, Burce Bekrek czy Hakana Akkaye. Kilkoro zadziwiło dziwactwem (nie mylić z innowacyjnością) – jak na przykład marka Maid in Love i zaaranżowane przez nich tańce na wybiegu z karłowatym kulturystą jako atrakcją naczelną. Reszty nie widziałam albo nie pamiętam.

Gwiazda pokazu Maid in Love.

Nie mogło oczywiście obyć się bez afterparty. Wstęp tylko w czarnym uniformie (bo przecież Ładni ludzie ubierają się na czarno), podobno były gwiazdy i przedstawiciele najważniejszych światowych tytułów modowych (są dowody, że na stambulski fashion week zawitało nawet i-D!). Był też darmowy alkohol i odpłatna woda, dużo modelek i łóżko, gdyby ktoś potrzebował chwili wytchnienia po modowym maratonie. Wszystko made in Turkey, real-original my dear.