FYI.

This story is over 5 years old.

Sponsorowane

Czego nauczyłem się w stanie nieważkości, przebrany za Sun Ra

„Rozmowy nie ustępują. Jesteśmy nad Oceanem Spokojnym. Czekamy na zielone światło, żeby opuścić fotele i przejść do części zero-g" – Ment XXL zdradza nam, jak to jest latać

„To jest główna ulica nocnego życia w Vegas – Las Vegas Boulevard, mówimy na nią Strip. Mamy tu 55 hoteli z kasynami. Po lewej mijamy właśnie Delano, po prawej zaraz będzie Excalibur, MGM i Tropicana. Z lewej widzisz teraz Bellagio, z 3-hektarowym sztucznym jeziorem. Tutaj są ogromne fontanny, na których pokazy przychodzą setki ludzi. To jeden z symboli Vegas. Po prawej mijamy Paris Las Vegas, z miniaturową wieżą Eiffla. Mamy dużo takich miniatur. Spójrz w lewo, to Pałac Cesarski, z prawej jest Flamingo. Zaraz będzie The Mirage, a później Wynn. Poza tymi hotelami w Down Town jest kolejnych 30, wszystkie z kasynami. Do tego kilkanaście dookoła Down Town. W Las Vegas jest bardzo dużo hoteli, ciągle się ścigają, kto ma największy. Las Vegas to ciągły plac budowy" – To mój pierwszy dialog (monolog) z rodowitym Amerykaninem, w jego ojczyźnie. Nie wiem, czy mówi prawdę. Zaczynam z wysokiego pułapu. Dostaję cios z informacjami o bogactwie i przepychu, o których wcześniej nie miałem pojęcia. O rzeczach, które mnie nie obchodzą. Ten film dzieje się naprawdę.

Reklama

Swój dziewiczy lot do północnej części Ameryk, zaliczam z osobistą satysfakcją. Po raz pierwszy lecę nad Grenlandią. Samolot obniża się na tyle nisko, że udaje mi się zrobić sensowne zdjęcie telefonicznym aparatem. Widok lodowców trochę mnie przerasta. Od razu mija zmęczenie, na plan pierwszy wysuwa się lekki kac. Wlepiony w szybę tak długo jak to możliwe, ryczę w środku. To co widzę pod sobą zanika coraz szybciej. Spokojnie, to nie jest rzecz o globalnym ociepleniu.

Trafiam do Nevady nie przez przypadek. Ze swoim umiłowaniem do przemieszczania się tak często, jak to możliwe, mam za 3 dni znaleźć się w stanie nieważkości, 8500 metrów nad ziemią. To wysokość, na jakiej odbywają się normalne pasażerskie loty. Lot paraboliczny, podczas którego kąt nachylenia samolotu w szczytowym momencie sięga 47 stopni, taki nie jest. To namiastka, a zarazem pełnia tego, co dzieje się z nami, kiedy nic nie ważymy. To rzecz, której nie da się wytłumaczyć słowami. To COŚ poza klasycznym schematem emocji tak dobrze znanych i na stałe zakodowanych w głowie. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.

„Słuchaj, jesteś wysoki, nie mam dużo strojów dla ciebie. Ale mam pewien pomysł". – Słyszę, czekając cierpliwie w garderobie, w której wszyscy z około setki finalistów festiwalu Bass Drop, zmienią się nie do poznania. Kolejni uczestnicy lotu, wychodzą odważnie przebrani. Ciężko powiedzieć za co. Mijają 3 dni odkąd przyleciałem do Vegas. Pierwszego dnia, na tzw. „odprawie", kiedy oglądamy film instruktażowy i zostaje nam nakreślona idea całego przedsięwzięcia, pada bon mot wyprawy – Release your Inner Tequila. Mam to z tyłu głowy, kiedy przychodzi moja kolej, by się przeobrazić. „To jest coś szczególnego. Będziesz w tym się świecił. Będziesz wyglądał mistycznie, będziesz jak Sun Ra". Porównanie do jednej z największych postaci sceny jazzowej i muzyki w ogóle, jest mi jak najbardziej na rękę. Stylista trafił w czuły punkt. Zapominam o tym, że pomalowana twarz, nie jest moją domeną. Że Sun Ra, wyglądał jednak trochę inaczej. Że mój diadem się liczy o tyle o ile. Że nie zaczyna się zdania od „że". To nic. "Release your Inner Tequila". Będę nim. Będę wyżej. Będę w kosmosie. Prawie.

Reklama

Idąc przez kasyna hotelu SLS, przebrani i niepodobni do siebie, wyglądamy jak superbohaterowie z bajki, która jeszcze nie powstała. Z każdą minutą, zbliżającą do godziny zero, emocje są pod coraz mniejszą kontrolą. Uciekają w stronę „co by było gdyby…". Jesteśmy ostatnią grupą mającą odczuć stan nieważkości. Nie mamy nic w kieszeniach, nie możemy zrobić zdjęć, nie ma już toalet. Został tylko lot. Będzie dobrze dzieciak, to nie Whiplash.

Boeing 727-200, ma jakieś 30 miejsc siedzących. Pozostała część samolotu to plac powietrznych zabaw. Jak w każdym pasażerskim locie, tak i tutaj, jest kapitańska świta. Instruują nas o bezpieczeństwie. Uspokajają uśmiechami, częstują imbirowymi cukierkami. Powtarzają podstawowe zasady obowiązujące w stanie nieważkości: nie ma „pływania", każdy ruch musi być delikatny, unikamy gwałtowności, nie używamy siły, pamiętamy o obowiązujących komendach, leżąc patrzymy w jeden punkt. Lecimy. Rozmowy nie ustępują. Jesteśmy nad Oceanem Spokojnym. Czekamy na zielone światło, żeby opuścić fotele i przejść do części „zero-g". Mija 40 minut od startu. Znajdujemy się w swoim korytarzu powietrznym. Kładę się na podłodze z nogami zwróconymi do ściany tak, jak każdy. Podniecenie wzrasta, nerwy też, ale to te dobre mają przewagę. Zaczyna się!

Zanim wejdziemy w całkowity stan nieważkości, pilot kilkakrotnie „przyzwyczaja" nas, kreśląc parabole o mniejszym stopniu nachylenia. To uczucie bycia „pomiędzy" jest najmniej przyjemne. Pamiętając o nieskręcaniu głowy na boki podczas zmiany kąta nachylenia samolotu, czuję dyskomfort. Jakby ktoś pchał mi w oczy watę. Ale błędnik nie nawala. Nowa niepewność dla organizmu, za moment stanie się bardzo pożądaną rutyną. Pierwsze skoki, zbijanie piątek w powietrzu i udawanie Supermana, mam już za sobą. Każdy z nieważkościowych interwałów, trwa niecałe 30 sekund. W tym czasie muszę powoli oderwać się od podłogi, zająć miejsce w powietrzu (brzmi dumnie!) i przygotować się do „lądowania". Brak tego ostatniego może skutkować poważnymi obiciami. Samolot po gwałtownym obniżaniu łapie wysokość i to wtedy jest najmniej bezpiecznie. Na szczęście cała nasza ekipa reaguje sprawnie na komendy. To taka zabawa z własnym ciałem. Nawet podnoszenie ręki, kiedy leżę a samolot wzbija się gwałtownie w górę, przychodzi z trudem. Podczas ostatnich paraboli, mając opanowane już czucie nieważkości, zaczynam robić salta w slow-motion. Jezu, jak dobrze mieć znowu 7 lat!

Reklama

Bądź z nami na bieżąco. polub nasz nowy fanpage VICE Polska


Wspomniałbym jeszcze o tym, jak pojechaliśmy na Pustynię Mojave albo jak zgarnąłem kilkaset dolarów na ruletce, albo jak widząc codziennie wschód słońca nad płaskim Vegas, czułem się jak Tony Soprano, który w śpiączce też widział światło, tylko że inne. Bo o tym, że lecieliśmy w specjalnie zaaranżowanym samolocie, w którym odbywała się także impreza łącząca w sobie muzykę i grę świateł, a dj trafiał „dropami" w moment spadania – nikt by nie uwierzył. A tak było!

Bass Drop to pierwszy na świecie festiwal bez grawitacji, na który Desperados zaprosił osoby z całego świata. Zobacz, jak wygląda impreza w stanie nieważkości.