Dlaczego przestałem wierzyć w Boga
Ilustracja: Kornel Nurzyński (NESSERart)

FYI.

This story is over 5 years old.

duchowość

Dlaczego przestałem wierzyć w Boga

Byli katolicy opowiadają, jak odchodzili od Kościoła

Wzrok Boga na wieży kościoła pod wezwaniem Macierzyństwa Najświętszej Maryi Panny (jednego z najwyższych w Polsce) można dostrzec już kilka kilometrów przed granicami Trzebiatowa. Chrześcijaństwo jawi się niezbywalnym, naturalnym porządkiem wszechświata. Było w moim domu, było w mojej szkole, było i we mnie – przez kilka lat biegałem po kościele w ministranckiej komży, godzinami się modliłem; pewnego razu z przejęcia straciłem przytomność przy rytuale odpustowym, gdy ksiądz franciszkanin położył mi ręce na czole. Chrześcijaństwo dawało mi siłę i poczucie bycia dobrym człowiekiem.

Reklama

Jednak od dziecka gdzieś daleko w mojej głowie tkwił sceptycyzm. Będąc jeszcze krnąbrnym szkrabem, uświadomiłem sobie, że to trochę dziwne, że chociażby w Indiach (mieliśmy w domu kasety z ragami, które mój tato przywiózł ze studenckiej wycieczki) w religii nie ma Chrystusa, a mimo to istnieje samo pojęcie „religii". Zwrócenie się przeciwko instytucji Kościoła nie było specjalnie przyjemne – mówiąc zwięźle i po latach, prześladował mnie wstyd przed logicznym myśleniem. Dziecięca, zażyła relacja z Chrystusem w okolicach gimnazjum zmieniła się w bezsensowny stek wyrzeczeń i rozpaczy – w każdym swoim zachowaniu widziałem grzech.

Dla wierzących, wątpiących i ateistów. Polub fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco

Na domiar złego wśród koleżanek i kolegów ze szkoły, katolikach takich jak ja, zauważałem brak głębszej rozkminy na temat spirytualności chrześcijaństwa. Wśród ministrantów – w przeważnej większości sprytnych ziomeczków łasych na hajs z kolędy – to już w ogóle. Strasznie się wkurwiałem, gdy wyczuwałem, że ktoś wierzący nie przestrzega przykazań – czułem się jedynym sprawiedliwym, a jednocześnie jasną była dla mnie ponura prawda, że nie czyni mnie to lepszym od kogokolwiek. W ten sposób wykształcił się mój depresyjny egocentryzm, który został ze mną już po krytycznym momencie, mniej więcej na początku liceum. Zdecydowałem, że mój rozwój duchowy jest blokowany przez opresyjną instytucję, której zależy na władzy i pieniądzach. Po kilku latach uderzył mnie fakt, że epizod tego, co uważałem za prawdziwą wiarę, był osobistą anomalią, wynaturzeniem pozytywnego przesłania chrześcijaństwa, jedną z wielu historii, które tłumi w sobie mnóstwo osób wychowanych w wierze katolickiej.

Reklama

Zapytałem na fejsie w otwartym statusie, czy uda mi się pogadać z kimś, kto odszedł od wiary chrześcijańskiej – ilość odpowiedzi zdecydowanie przerosła moje oczekiwania. Chciałem sprawdzić, jak czują się te osoby. Dlaczego niektórym przychodzi to z trudem, a inni ledwo to zauważają? Czy wpływ religii na ich świeckie życie wydaje im się być pozytywnym, czy negatywnym?

„Dla mnie miłość niesie za sobą wolność"

Klaudia, 21 lat: Odchodzenie od wiary to był raczej bardzo powolny proces niż konkretny moment, chyba całe liceum. Bardzo długo zastanawiałam się co właściwie robię w kościele i na ile moja obecność w nim jest prawdziwa. Czułam się przytłoczona ilością zasad, których nie jestem w stanie spełnić, że z niektórymi rzeczami jakie słyszę z ambony zaczynam się nie zgadzać, a poza tym zaczęły mi doskwierać rozbieżności w tym co mówią i robią duchowni (obserwowałam to z trochę innej perspektywy, bo mój ojciec jest pracownikiem kościelnym)

Po odejściu z Kościoła chyba poczułam ulgę, nie jakąkolwiek stratę. Nie mam pojęcia, czy wiara mi coś dawała. Na pewno były wartości, które mi się podobały, np. misja przebaczania ludziom złych rzeczy. Utkwiło mi w głowie, że najważniejszym przykazaniem kościoła jest przykazanie miłości. Tylko, że dla mnie miłość niesie za sobą wolność i tu zaczynam skręcać trochę w lewo.

„Pewna forma duchowości pozostała ze mną"

Andrzej, 23 lata: Gdzieś około gimnazjum zacząłem interesować się historią religii, ezoteryką i podobnymi rzeczami. Z biegiem czasu i zdobywaniem wiedzy zacząłem widzieć jak różnice w religiach nie są niczym więcej jak różnymi narracjami czy zlepkami z innych wierzeń. Zobaczyłem też jak naprawdę Kościół katolicki ma się do własnych nauczań i że w dzisiejszych czasach, jeśli nie od samego początku, jest niczym więcej jak ideologią.

Nie jestem pewien czy kiedykolwiek byłem faktycznie wierzący, w stricte tego słowa sensie. Pewna forma duchowości jednak pozostała ze mną, nawet jeśli dzisiaj jest bliższa ateizmowi Spinozy, niż duchowości religijnej. Na pewno za to straciłem wiele strachu, który wpoił we mnie katolicyzm poprzez pokuty, spowiedzi i obraz starotestamentowego boga.

Reklama

Na pewno, poprzez społeczeństwo i kulturę, wszyscy wychowujący się w Polsce jesteśmy naznaczeni chrześcijańską moralnością. Mam wrażenie jednak, że zbyt wiele kwestionowałem z biegiem czasu, żeby to we mnie pozostało. Na pewno za to wpłynęła na mnie sztuka związana z katolicyzmem, bo znaczna jej część jest piękna. To jednak odkrycia w większości dokonane przez mnie po tym jak „oficjalnie" stałem się niewierzący, więc nie wiem czy mają jakikolwiek związek z wychowaniem w wierze.

„Nie byłbym tak silnie samoświadomą jednostką"

Paweł, 27 lat: Od czasu ukończenia katolickiego gimnazjum, czyli jakieś 12 lat temu, w kościele na mszy byłem może jakieś 3 razy. Mój ateizm ciągle ewoluuje, jak głupio by to nie brzmiało. Na początku po prostu korzystałem ze swojego nowego „prawa" do niechodzenia do kościoła, potem była faza Dawkinsowska, naukowa. Teraz zaś lubię zgłębiać etyczne czy filozoficzne paradoksy wszystkich religii oraz analizować ich działania np w polityce. Jeśli patronem mojej drugiej fazy jest Richard Dawkins, tak tej ostatniej zostałby Samm Harris albo Chris Hitchens.

Uświadomienie sobie, iż nie istnieje wyższa instancja dała mi przede wszystkich nieopisane poczucie wolności. Nieco odległe od smutku terytorium emocji. Zniknęła także duża część uprzedzeń i często obecnego poczucia winy.

Myślę, że nie byłbym tak silnie samoświadomą jednostką, gdybym nie znalazł się w pewnym momencie życia też po tej drugiej stronie. Pamiętam dwie godziny wykładu uczącego nas religii ojca bernardyna o szkodliwości muzyki rockowej dla duszy i ciała człowieka. Tego samego dnia w chacie zacząłem ściągać z eMule'a gigabajty rock'n'rollowej muzy. Wtedy zaczęła się moja miłość do tego gatunku. Także bycie wierzącym jak najbardziej odcisnęło na mnie stałe piętno, aczkolwiek przyznać trzeba, że w dość przewrotny sposób.

Reklama

„Religia wpędzała mnie w poczucie winy"

Adam, 22 lata: Z perspektywy czasu myślę że głównym czynnikiem odejścia od religii, w której się wychowałem, było permanentne poczucie winy, szczególnie w sferze seksualności. Prawie do końca gimnazjum byłem ministrantem i jeszcze przez jakiś czas po stwierdzeniu że nie jestem i nie zamierzam dalej być katolikiem, ze zwyczajnego konformizmu brałem udział w praktykach religijnych ze względu na swoich rodziców, którzy są głęboko wierzący. Dopiero po maturze zdecydowałem się z nimi o tym porozmawiać i nie było to proste.

Gdyby nie katolickie wychowanie najpewniej samodzielnie nie szukałbym żadnych form religijności. Jeśli musiałbym określić swój stan po uświadomieniu sobie że praktycznie nie jestem i nie chcę być religijnym człowiekiem to chyba najodpowiedniejszym słowem ku temu byłaby „ulga".

Nie wydaje mi się żeby bycie katolikiem odcisnęło na mnie szczególne piętno, chociaż czuję że judeochrześcijańskie pojmowanie moralności jest najbliżej tego, czym się kieruję w życiu. Natomiast cała reszta pozostała bez zmian albo nie potrafię tego u siebie zauważyć.

„Księża zaczęli mi się ukazywać jako normalni ludzie"

Agnieszka, 27 lat:Proces odchodzenia z Kościoła przebiegał bardzo powoli. Decydująca faza przypadała na czas mojej nauki w katolickim gimnazjum. Było ono zresztą pod wieloma względami bardzo liberalne, nie wpajano nam agresywnie światopoglądu zgodnego z nauką kościoła. Codzienne modlitwy przed zajęciami były jednak obowiązkowe. To było najbardziej uderzające – przywiązywanie wagi do bezmyślnego codziennego pacierza, z drugiej strony ignorowanie (czasem podsycanie) małych tragedii prześladowanych przez rówieśników dzieciaków.

Największe znaczenie dla mojego odwrotu od wiary miało jednak coś innego. Istnienie Boga wydawało mi się po prostu coraz mniej prawdopodobne. Odczuwałam też coraz większą niechęć do kleru, ponieważ księża zaczęli mi się ukazywać jako normalni ludzie, którzy wcale nie przestrzegają rygorystycznie wyznawanych przez siebie zasad. Pieniądze na wyremontowanie naszej katolickiej szkoły zostały podstępnie wyłudzone od osób, którym – jeśli dobrze pamiętam – wydawało się, że opłacają sobie jakieś ubezpieczenie. Był o tym długi reportaż w telewizji, którego ksiądz-dyrektor radził nam nie oglądać.

Reklama

Czułam ponadto – a może w związku z tym – coraz większy opór przed chodzeniem do spowiedzi i wystawianiem się na ocenę jakiegoś typa, który sam nie jest święty, a któremu może przyjść do głowy ukaranie mnie w ten sposób, że wrzaśnie z konfesjonału reprymendę, tak żeby cały kościół usłyszał, że np. „wątpię w Boga" („Jezus umarł za ciebie na krzyżu, a ty wątpisz?!"). To nie jest najlepsza strategia, aby wątpiących zatrzymać. Ale komu na tym zależy? Dopóki nie dokonują apostazji, wszystko jest pod kontrolą.

Do tego, że nie wierzę, sama przed sobą przyznałam się dopiero w liceum. Było to dla mnie trudne, bo pochodzę z głęboko wierzącej rodziny i wiem, że dla moich rodziców prawdziwą tragedią byłaby – w konsekwencji – wiara w to, że „nie zostanę zbawiona". Wierzą w nieśmiertelność duszy i woleliby, abym nie była wiecznie potępiona, bo mnie kochają. Normalne.

Najlepsze z VICE w twojej skrzynce. Zapisz się do naszego newslettera

Drugi powód, dla którego przyznanie się przed sobą do niewiary jest trudne, to po prostu uczucie pustki. Najbardziej prawdopodobne wydaje mi się, że po śmierci nic nie ma. Nie straciłam jeszcze nikogo bliskiego i nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest zmierzyć się ze śmiercią kogoś z rodziny lub przyjaciół. Czysty koszmar. Zdecydowanie wolałabym wierzyć w życie po śmierci. No i przede wszystkim w celowość życia, w tym także celowość cierpienia. Łatwiej jest znosić wszelkie nieszczęścia, gdy jest się osobą wierzącą. Zazdroszczę tym, którzy potrafią wierzyć.

Reklama

Wydaje mi się, że przez pewien czas odczuwałam jeszcze wpływ porzuconej wiary na moje poglądy, byłam np. zwolenniczką tzw. kompromisu aborcyjnego. ale nigdy nie byłam przeciwniczką eutanazji. Życie ma sens tylko wówczas, gdy można się w nim realizować i jeśli istnieje jakiś potencjał osiągnięcia lub chwilowego osiągania szczęścia. Każdy ma prawo o sobie decydować. Zakładam, że wszyscy mają wolną wolę, są w miarę racjonalni i mają swoje sumienie. Mogą wierzyć i postępować zgodnie z wiarą lub nie wierzyć i postępować zgodnie ze swoim rozumem. Wiara większości lub mniejszości nie może być podstawą dla stanowienia prawa obejmującego wszystkich.

Tym, co mogło we mnie pozostać, jest – jak mi się wydaje – współczucie i chęć pomocy osobom, które są w gorszym i najgorszym położeniu, głównie ekonomicznym. To, że wychowałam się w wierzącej rodzinie i sama długo wierzyłam, na pewno wpłynęło na moją moralność. Przyszedł jednak czas, kiedy zaczęłam kwestionować nauki kościoła, które legitymizują niesprawiedliwy porządek w bardzo wielu wymiarach.

„Katolicka wrażliwość mogła mieć wpływ na moje lewicowe poglądy"

Jolanta, 23, Poznań: Odkąd pamiętam, byłam trochę wątpiąca i szukająca dziury w całym. Dopóki mieszkałam z rodzicami, byłam praktykująca ze względu na nich. Do dzisiaj, odwiedzając ich, wolę spędzić godzinę w kościele, zamiast spędzić cztery dni na kłótniach. Moi rodzice są starszymi ludźmi, wychowanymi w społeczności wiejskiej, gdzie w czasach ich młodości praktycznie nie było niewierzących osób w ich otoczeniu. Nie rozumieją, że można nie wierzyć dlatego, że samemu się doszło do pewnej świadomości w zgodzie z sobą.

W liceum próbowałam zrezygnować z chodzenia do kościoła, co generowało spory. Znajoma osoba (której zdanie szanuję i którą szczerze lubię) starała się mnie w luźnej rozmowie przekonać, że do wiary trzeba dojrzeć. Dzisiaj mogę się z nią nie zgodzić – należy dojrzeć, ale do szczerości wobec samego siebie. Niewiara może być równie dojrzała, co wiara.

Uważam, że wiara w pewnym sensie może być mechanizmem obronnym – może pomagać znosić pewne trudności losu. Odkąd nie czuję się częścią kościoła, czuję się raczej lepiej – mam wrażenie, że jestem o wiele bardziej szczera wobec siebie i żyję zgodnie z własnymi przekonaniami. Moja codzienność wydaje mi się bardziej racjonalna.

Lubię rytualność związaną ze świętami, ale to raczej zjawisko kulturowe niż duchowe. z drugiej strony, bycie katoliczką miało na mnie wpływ kulturowy. Ponadto wydaje mi się, że potrzeba sprawiedliwości, empatii powiązana z katolicką wrażliwością mogły mieć pewien wpływ na moje lewicowe poglądy.