FYI.

This story is over 5 years old.

Vice Blog

Wyrzucili mnie ze Stanów, bo miałem gitarę

Amerykańscy celnicy na wszelki wypadek każdego traktują jak terrorystę

Jak wie każdy przyjezdny, odprawa celna w Ameryce to straszna męka. Celnicy są podejrzliwi w stosunku do każdego z obco brzmiącym nazwiskiem albo akcentem, będą traktować was jak terrorystów póki nie udowodni im się, że nimi nie jesteście i, o czym przekonałem się w zeszłym miesiącu, naprawdę nienawidzą gitar. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, dla którego mogliby mnie przetrzymywać godzinami, dokładnie mnie przeszukać i w końcu wyrzucić ze swojego kraju, kiedy ja chciałem tylko pojeździć po Południu i może zagrać za darmo kilka koncertów.

Reklama

Planowałem podróżować śladami moich idoli – Johnny'ego Casha, Elvisa Presleya, Johna Lee Hookera; ludzi, którzy ze swoimi gitarami i problemami narkotykowymi zjechali kawał świata. Miałem pojechać autokarem przez całe Południe, do Zachodniego Wybrzeża, odwiedzić ciocię w Alabamie i zaszyć się w jakimś motelu w Delcie Mississippi, żeby nagrać trochę własnej muzyki. Wymieniłem też kilka maili z właścicielami barów, w nadziei, że po drodze uda mi się zagrać na kilku otwartych scenach – założyłem, że amerykański rząd nie będzie miał z tym problemów. Na stronie Departamentu Stanu USA jest jasno napisane, że można odwiedzić Stany bez wizy, jeśli jest się amatorem biorącym udział w „wydarzeniach i konkursach sportowych, muzycznych i podobnych, i jeśli nie otrzymuje się zapłaty za udział w nich”.

Z tą wiedzą spokojnie planowałem swój wyjazd, nie przejmując się żadnymi biurokratycznymi przeszkodami. Przed startem na Południe miałem spotkać się z dziewczyną w Kalifornii. Jako, że ja mieszkam w Londynie, a ona w niemieckim Konstanz, polecieliśmy do Stanów osobno, z zamiarem spotkania się w Los Angeles.

Moja podróż szła gładko, aż trafiłem do Minneapolis, gdzie, po przejściu kontroli granicznej i oficjalnym wkroczeniu na Ziemię Ludzi Wolnych, miałem przesiadkę do innego samolotu. Celnik sprawdził mój paszport, spojrzał na gitarę i zapytał się: „Czy jest pan muzykiem?”, na co odpowiedziałem, że jestem amatorem i liczyłem na zagranie kilku małych koncertów na przeglądach w stylu „open mic”.

Reklama

Później zapytał, kiedy ostatnio byłem w USA. Powiedziałem, że przyjechałem z Niemiec do Seattle w 2011 roku, żeby studiować na University of Washington. „Po co pan to zrobił?” – krzyknął. Studiowałem filozofię, więc to w sumie dobre pytanie, na które mógłbym długo odpowiadać, ale wydało mi się dziwnym, że ten podejrzanie agresywny facet właśnie teraz chce gadać o celu studiowania kierunków humanistycznych. Ale zanim cokolwiek powiedziałem spojrzał na mnie surowo i powiedział, że „Moi współpracownicy mają do pana więcej pytań”.

Nieważna wiza studencka autora

Zaprowadzono mnie do pomieszczenia z kilkoma bardzo podejrzanymi osobami. Był tam na przykład dwudziestokilkulatek z Indii, który przez rzekome problemy z wizą studencką, musiał spędzić tam prawie całą dobę, żyjąc na wodzie i czipsach. Była rodzina z małym dzieckiem, które nie przestawało płakać i starsza, przerażona Brytyjka, która przyleciała do Stanów odwiedzić córkę, ale została ściągnięta tutaj. „Po co odwiedza pani córkę?!” – warknął na nią jeden z celników. Odpowiedziała, że tak robią członkowie rodziny, gdy żyją daleko od siebie.

Siedziałem cicho i martwiłem się, że dziewczyna będzie na mnie czekać na lotnisku w LA, aż poprosił mnie do swojego biurka funkcjonariusz James, który zadawał mi dokładnie te same pytania, które raz już mi wcześniej zadano. Odpowiadałem na nie dokładnie tak samo jak wcześniej. Miałem wrażenie, że uważał mnie za profesjonalnego muzyka, co by mi nawet schlebiało, gdyby tylko powiedział to ktoś inny niż ten gość trzymający mnie wbrew mojej woli w jakiejś komórce na lotnisku.

Reklama

W pewnym momencie funkcjonariusz James powiedział mi, bardzo swobodnie, że mogli mnie od razu wrzucić do więzienia, bez żadnych procesów ani spotkań z prawnikami. Wszyscy wiemy, że Ameryka nie słynie z przychylności do cudzoziemców, ale i tak byłem w szoku – nie stanowiłem przecież żadnego zagrożenia i cały czas wykonywałem ich polecenia.

Bilet autora

Po tych pogróżkach kazano mi wrócić do poczekalni. Inny celnik powiedział później, żebym przyniósł im swój bagaż w celu przeprowadzenia dokładnej kontroli.

Jak już skończyli grzebać w mojej torbie, opróżniać mój balsam po goleniu i, co najdziwniejsze, przekłuwać moje prezerwatywy, funkcjonariusz James wyciągnął jakieś dokumenty. Na większości z nich były daty i miejsca, w których miałem wystąpić pod swoim pseudonimem scenicznym „John Vouloir”, którego im wcześniej nie podałem, bo nikt mnie o to nie pytał i nie wydało mi się to czymś ważnym. Zapytałem się skąd mają te informacje i jak do nich doszli. Odpowiedziano mi, że „Ameryka wie wszystko”.

Następna była kontrola osobista. Zabrano mnie do pokoju bez okien, który przypominał celę więzienną – toaleta, umywalka i stół były ze stali. Wciąż jednak nikt nie powiedział mi, co zrobiłem źle, dlaczego tam jestem. Przez następne dziesięć czy ileś minut sapał wokół mnie otyły celnik, próbujący znaleźć jakąś kontrabandę. Nic nie znalazł. Nie było niczego do znalezienia.

Ubrałem się i przecierpiałem kolejną rundę przesłuchania. W tym momencie mijały już trzy godziny odkąd mnie zatrzymano; martwiłem się, że moja dziewczyna, która powinna już być na lotnisku LAX, umiera z nerwów. Zapytałem czy mogę wykonać telefon, powiedzieli mi, że mogę zadzwonić tylko na amerykański numer, zapytałem więc czy mogę zadzwonić do cioci w Alabamie. Celnicy od razu zarzucili mi, że kłamię. Dziwiło mnie, jak mogli dotrzeć do mojego pseudonimu i jednocześnie nie odkryli, że mam ciotkę, która żyje w Stanach od lat.

Reklama

Później jeszcze raz mnie przesłuchano, celnicy zadawali mi bardzo podobne pytania. Chociaż tym razem brzmiały bardziej oficjalnie, a funkcjonariusz James robił notatki. Po jakichś dziesięciu minutach podeszła do niego koleżanka celniczka i kazała mu się pospieszyć. Powiedziała, że zostało mu tylko kilka minut na dokończenie przesłuchania. Gdy wreszcie skończył, dał mi do podpisania dokument, którego nie miałem czasu przeczytać.

E-mail wysłany przez autora do rzecznika prasowego Konsulatu Generalnego USA w Monachium. Tytuł wiadomości to: „Odmowa wstępu do USA / Traktowanie poniżej wszelkiej krytyki”

Okazało się, że odmówiono mi wstępu do Stanów Zjednoczonych, bo jako "muzyk" przebywałem w USA "służbowo", a nie posiadam stosownej wizy, czy coś takiego. Po trzech godzinach niepewności i strachu przed spędzeniem nocy w celi, powiedziano mi, że zostanę wysłany z powrotem do Europy. A ściślej mówiąc, do Amsterdamu. Gdy tam trafiłem, dostałem kopertę z paszportem i biletem lotniczym do Londynu, co było dość miłe. Ale ten biedny Hindus, którego ze mną przesłuchiwano i ostatecznie odesłano, nie doświadczył tego luksusu i nie miał pojęcia, jak wrócić do domu.

Nie-odpowiedź monachijskiego konsulatu

Pytanie dlaczego akurat ja stałem się celem? Dlaczego pojawiłem się na liście SSSS [zarządzenia traktującego o kontrolach osobistych na lotniskach], która według ACLU [Amerykańskiego Związku Wolności Obywatelskich] jest niezgodna z konstytucją?

Reklama

Nie jestem pierwszym podróżnym niesprawiedliwie potraktowanym przez amerykańskich urzędników. Pisarz Niels Gerson Lohman ostatnio mówił o tym, jak został zatrzymany na granicy kanadyjskiej, bo Amerykanie znaleźli w jego paszporcie pieczątki z krajów muzułmańskich. A w 2012 roku brytyjscy turyści Leigh Van Bryan i jego dziewczyna trafili do więzienia, bo Leigh napisał na Twitterze, że chce „zniszczyć Amerykę” i „odkopać Marilyn Monroe”. (Wytłumaczył urzędnikom, że „zniszczyć” w angielskim slangu znaczy „mocno imprezować”, a wzmianka o Monroe była po prostu głupim żartem, ale nie powstrzymało ich to przed sprawdzeniem ich bagażu w poszukiwaniu łopat. Serio.).

Ale ja nie tweetowałem o niszczeniu Ameryki czy ekshumacji gwiazd filmowych, nie miałem też podejrzanych pieczątek w moim paszporcie – po prostu przyleciałem do Minneapolis z gitarą, jak pewnie tysiące innych ludzi podróżujących przez Stany ze swoimi instrumentami.

Może przemawia przeze mnie narcyzm, ale czy te kilka wpisów na moim blogu – o tym, jak nie przepadam za Obamą albo o dronach na wojnie – mogły wpędzić mnie w tarapaty? Czy to paranoja, gdy myślę, że mogli czytać moje maile do barów, w których chciałem zorganizować koncerty? To trochę naciągane, poza tym byłoby to dla nich wielką stratą czasu i zasobów, ale po ujawnieniu mechanizmów NSA przez Edwarda Snowdena jasnym jest, że Ameryka naprawdę wie wszystko. Wszystko. I zrobi co w jej mocy, by ochronić naród przed niemieckim muzykiem z gitarą i karnetem autokarowym.

DIASPORA W WERSJI POP

ZGON ALBO ZŁOM

DZIEŃ, W KTÓRYM BAŁAM SIĘ FLAGI