FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Smocze kule są super

Jeszcze w latach 90. fani mangi uchodzili generalnie za mięczaków, spuszczających się nad dziewczyńskimi bajeczkami pokroju „Czarodziejki z Księżyca". Ten serial to zmienił

Fot. The Conmunity.

W niedzielę wyemitowano drugi już odcinek Dragon Ball Super, czyli kanonicznej kontynuacji kultowej Zetki. Wiadomo, że akurat w przypadku tego serialu, określenie „kultowy" tytułu nie jest na wyrost. Na początku lat 00. polskie podwórka w określonej godzinie dosłownie się wyludniały. Pustoszały boiska, place zabaw i schodowe klatki. Ci, co jeszcze to zjawisko pamiętają, wiedzą jaki to był hajp. Przygodami „Songo" jarali się wszyscy (no, prawie). Przed telewizorami zgodnie gromadzili się zarówno pryszczaci nerdzi, jak i wyrośnięte typy, na co dzień wyłudzający kanapki i sprzedający lamusom muki. To chyba jedyny taki okres w historii, w którym na pytanie „za kim jesteś?", odpowiedź „za Vegetą" uchronić mogła od wpierdolu (przy odrobinie szczęścia oczywiście).

Reklama

Powszechnie przyjęto, że nad Wisłą to na kanale RTL 7 można było zobaczyć Dragon Balla po raz pierwszy, i jest to skądinąd prawda – tyle, że gówno prawda. Ci pobłogosławieni przez kablówkę anglojęzycznym Cartoon Network mieli wcześniej duże szczęście zapoznać się z wersją dubbingowaną przez Kanadyjczyków. Między tzw. Rock the Dragon Edition, a puszczaną w Polsce oryginalną Zetką, przegrywaną z francuskich VHSów, istniała bowiem jakościowa przepaść. Już samo tłumaczenie na rodzimą mowę, robione metodą „na głuchy telefon", powodowało krwotok z ucha.

Części bohaterów, dla przykładu, zapomniano(?) nadać imiona. I tak do swojego łysego przydupasa imieniem Nappa złowrogi „Potwór" (później dopiero ochrzczony Vegetą) konsekwentnie zawracał się wyłącznie per „ty". Jakby Ziemia miała być pierwszą planetą, którą „kosmiczni wojownicy" (w oryginale Sajanie) zamierzali wspólnie zakuć w dyby [e, to się zdarza; szczególnie na imprezach, kiedy spędzasz z kimś trzy godziny, ale nadal nie pamiętasz jego imienia – jednak nie dasz po sobie tego poznać, bo wyszedłbyś na dupka – red.]. Do Son Goku z kolei książę-konus konsekwentnie zwracał się jego prawdziwym, kosmicznowojowniczym imieniem – według tłumaczy brzmiało ono „Pajacu".


Zobacz film VICE o japońskim lesie samobójców pod górą Fuji.


Z podobnych kwiatków szło by pewnie zrobić wieniec, ale na dłuższą metę nie był to dla widzów poważniejszy problem. Podobnie zresztą, jak walki ciągnące się niczym jelita, czy też brak prezentowania tych ostatnich na ekranie. Cóż, to nie Shigurui, a za dzieciaka odcięta ręka Piccolo czy kolejna wgnieciona gęba dostarczała wystarczająco wiele radości. Siła tytułu tkwiła w dramaturgii widowiska, wbijającego w podłogę i podpalającego dywan – nie w jego realizmie. Zresztą nawet dzisiaj serial daje radę, a dzięki wersji Kai słynne „5 minut do wybuchu Namek" nie wlecze się przez następne 20 odcinków.

Reklama

Fot. BrokenSphere.

Nie sposób jednak pominąć, iż zamiatający młodzież z ulic fenomen Dragon Balla brał się jeszcze z jednej rzeczy. „Smocze Kule" miały szczęście pojawić się niemal równocześnie z pierwszą ekspansją internetu. Toteż nawet po zakończeniu codziennej porcji dwóch odcinków, serial zyskiwał drugie, pozatelewizyjne życie. I nie chodzi bynajmniej o to, że po podwórkach co bardziej zajarani biegali z rękoma wyciągniętymi na boki, by wbrew prawom fizyki osiągnąć nadludzką prędkość. Nie. Po prostu każdy szanujący się posiadacz peceta musiał mieć na pulpicie „swojego" bohatera w dumnej pozie z groźna miną. Ba! Cały folder takich tapetek. Jeśli sam sobie nie ściągnął przez modemowe połączenie, to zawsze koleżka mógł dostarczyć jakieś spoko via dyskietka. W podzięce, dzieląc klawiaturę, klepało się mu maskę w Mugenie. Pamiętam, że całą noc ściągałem ten ważący 32 megabajty rarytas. Io Io bip bip bip (dla młodszych czytelników – to dźwięk modemu).

Dlaczego Polonia 1 była wspaniała?

Jeszcze w latach 90. fani mangi (a byli wtedy tacy) uchodzili generalnie za mięczaków, spuszczających się nad „dziewczyńskimi" bajeczkami pokroju Czarodziejki z Księżyca. Nijak nie szło takich na ośce uszanować. Co innego Tsubasa (vel „Kapitan Jastrząb"), Tygrysia Maska czy Generał Daimos, puszczane nieco tylko wcześniej na Polonii 1. One uchodziły za spoko tytuły, jednak ze „zniewieściałą" popkulturą Kraju Kwitnącej Wiśni na ogół ich nie łączono. Efekt zwyczajnego braku wiedzy? A może to włoski dubbing, nakryty ospałymi wynurzeniami polskiego lektora, skutecznie odbierał tym kreskówką „japońskość"? W tej dziedzinie palma pierwszeństwa należy się niewątpliwe Wodeckiemu. Jego szlagier dosłownie wykastrował „Pszczółkę Maję" z narodowej – japońskiej – tożsamości.

Emisję Dragon Ball Super poprzedził wydany w 2013 r. pełnometrażowy Battle of Gods. By sprostać niszczącemu planety małym palcem koto-podobnemu antagoniście, strzelisto-włosy protagonista osiąga poziom „SSJ God" (dla niewtajemniczonych: farbuje włosy na czerwono i staje się silniejszy). W połowie sierpnia do amerykańskich kin wchodzi dubingowana kontynuacja tego filmu. Zarówno „Pajacu", jak i jego niewysoki rywal wespną się jeszcze wyżej („SSJ God 2" – a jakże!) i stają w szranki ze specjalnie na tę okazję wskrzeszonym tyranem Frezerem. Fabuła Super ma spinać oba te obrazy. Do tego w serialu ponoć pojawi się motyw równoległych rzeczywistości. Na podobnym patencie jadą chłopaki z Dragon Ball Multiverse, fandomowego komiksu, w którym zorganizowano turniej między alternatywnymi wymiarami. Jest moc. Nowe „Smocze Kulki" przekraczają kultowe 9 tys. jednostek. A nawet 8 tysięcy. I to grubo.