FYI.

This story is over 5 years old.

Foto

Sprzedałam rodzinne zdjęcia agencji stockowej

Istnieją jeszcze fotografowie stockowi, u których na próżno szukać sprawdzonych klisz biurowych uśmiechów i panoram miasta o zachodzie słońca

Artykuł ukazał się pierwotnie w VICE UK.

Fotografia stockowa od lat jest obiektem drwin internautów – zazwyczaj nie bez przyczyny. Kiedy użytkownicy internetu stwierdzili, że mają dosyć niepokojącej, plastikowej sztuczności cechującej praktycznie każde z takich zdjęć, nie omieszkali powiedzieć o tym całemu światu. Od tego czasu regularnie widujemy jak sterylne scenariusze sesji stockowych przeradzają się w żarty i memy.

Reklama

Strona humorystyczna The Hairpin dała temu wszystkiemu początek w 2011 roku, publikując artykuł zatytułowany „Kobiety śmiejące się samotnie przy sałatce" – pozbawiony jakiegokolwiek tekstu, za to pełen adekwatnych fotografii. Wpis dorobił się honorowego Tumblra, a w 2014 roku Women in Leadership, podstrona „The Guardiana", publikując swój szczery komentarz, do reszty wyżęła ten temat z humoru. Tak jak z każdym memem i taki żart trzeba docenić, póki jeszcze jest świeży (i śmieszny), a później o nim zapomnieć. Można do niego wrócić w domowym zaciszu i zaśmiać się pod nosem, ale na miłość boską, kiedyś trzeba odpuścić.

Jednak nie wszyscy fotografowie stockowi trzymają się sprawdzonych klisz biurowych uśmiechów i panoram miasta o zachodzie słońca. Caran Caravan, która swoją karierę rozpoczęła, kręcąc w latach 80. klipy takich gwiazd, jak Marc Almond czy space rockowy zespół Hawkwind, przerzuciła się na fotografię w latach 90., po czym sprzedała agencji Getty Images zdjęcia swojej rodziny, pełne intymności, jakiej próżno szukać w bibliotekach stockphoto.

Caran, urodzona jako Karen Bentham, robi wyłącznie zdjęcia analogowe, ale nie dlatego, że jest pretensjonalną hipsterką. Przed wernisażem wystawy jej portretów w White Cloth Gallery w Leeds opowiedziała nam, jak robi się własnym dzieciom zdjęcia do powszechnego użytku, sprzedaje je największym światowym agencjom i nie traci przy tym duszy.

Reklama

VICE: Jako nastolatka uczyłaś się w szkole artystycznej, ale kiedy dokładnie zaczęłaś zajmować się fotografią? Była twoim hobby albo czymś wymaganym na uczelni?
Caran Caravan: O nie, w szkole w ogóle nie zajmowałam się fotografią. Tam chodziło o malowanie, poszukiwanie swojej tożsamości i mieszanie uczniom w głowach. Zdjęcia robiłam chyba tylko w budkach fotograficznych w centrach handlowych. Nie miałam nawet aparatu. Zaczęłam fotografować na serio wtedy, kiedy na poważnie zajęłam się robieniem dzieci. W pewnym momencie miałam trójkę poniżej 3. roku życia, a to potrafi człowieka śmiertelnie wynudzić – mimo najlepszych chęci.

Fotografia stała się obsesją i przyjemnym sposobem na spożytkowanie resztek kreatywności. Dwa lata później, w 1998 roku, dostałam stypendium Królewskiego Stowarzyszenia Fotograficznego. Zgłosiłam się z czarno-białymi autoportretami robionymi na wielu negatywach – to bardzo ryzykowna technika, której efekty są albo zajebiste, albo absolutnie koszmarne. W każdym razie była to jednorazowa rzecz. Bez negatywów nie było przedruków.

Przez jakiś czas, po szkole, a jeszcze przed stockowymi portretami, zajmowałaś się wideoklipami. Co sprawiło, że porzuciłaś film na rzecz fotografii?
Czas i okoliczności, po prostu. Nagrania klipów potrafią ciągnąć się w nieskończoność, a ja byłam oddana wychowywaniu swoich dzieci. Wtedy rozpoczął się mój romans z aparatem 35 mm. Zaczęłam wszystko robić po swojemu, nie miałam naglących terminów; urządziłam sobie małą ciemnię, znalazłam najfajniejsze dzieciaki w mieście i zaczęłam robić im zdjęcia – tu i ówdzie. Dzięki pracy z filmem umiałam ustawiać dobrze światło, byłam też wyczulona na kompozycję i ciekawe kadry. Zupełnie naturalnie przeszłam z jednego w drugie, w idealnym momencie.

Reklama

Chłopiec podrzucający jesienne liście.

Co zatem było twoim pierwszym, oficjalnym osiągnięciem w dziedzinie fotografii? Jakie zdjęcia sprawiły, że po raz pierwszy pomyślałaś sobie „Tak, mogę z tego żyć"?
To było dopiero w czerwcu zeszłego roku, gdy odbywała się moja pierwsza wystawa w Galleon Coffee Bar w Blackpool. Claire Griffiths z „Alt Blackpool" zrecenzowała ją i nagle poczułam, że jestem całkiem dobra. Opisała moją twórczość jako „surrealistyczną, ale piękną" i pełną „smutku, radości i tajemniczych postaci, które patrzą nam głęboko w oczy, gdy zadajemy sobie pytania »Kto, co, gdzie, kiedy?«".

Nieczęsto zdarza się, żeby to recenzja wyznaczała moment przełomowy. W jaki sposób przeszłaś do fotografii stockowej?
Jak mówiłam, miałam trójkę małych dzieci poniżej 3 roku życia, czyli idealnychmodeli do takich zdjęć. Początkowo wysyłałam je firmie Photonica, która po jakimś czasie podpisała ze mną umowę. Było super, bo robiłam zdjęcia i regularnie dostawałam za nie kasę. Po jakimś czasie Photonicę wykupiło Getty Images, które przez kilka lat umieszczało mnie w swoich albumach.

Jak wyglądała współpraca z Getty? Wciąż posiadasz prawa do tych obrazów?
Nie mam pojęcia czy posiadam prawa… Jestem najgorsza na świecie z dokumentami, umowami itd. Czasami przysyłają mi czeki, haha.

W twojej osobistej twórczości widać fascynację filmem 35 mm. Czy zdjęcia dla Getty też robiłaś aparatami analogowymi? Jak wyglądały zlecenia od nich?
O tak, wszystko robiłam na filmie. Nigdy nie używałam, i nie będę używać, aparatu cyfrowego. Analog aż po grób. Kiedyś wysyłałam Getty odbitki w formacie 20x25, oni je skanowali i odsyłali do mnie. Przestałam im je wysyłać, gdy oni przestali przyjmować analogowe zdjęcia. Cyfrówka, którą mi polecili, kosztowała wówczas 16 tysięcy dolarów. Absurd! Od dawna nic im nie wysłałam.

Reklama

Zlecenia, które od nich dostawałam były bardzo specyficzne i dobrze objaśnione. Jednak nigdy specjalnie się nimi nie przejmowałam, więc chyba można uznać, że były zaledwie wskazówkami. Jeśli w zleceniu była pozycja „kobieta próbująca połączyć karierę z wychowaniem dzieci", ja robiłam zdjęcie mojego najstarszego syna trzymającego płaczące niemowlę, bez żadnej matki w kadrze.

Jak dużo swobody miałaś w pracy nad fotografią stockową?
Trochę naginałam przysyłane mi zlecenia, zazwyczaj uchodziło mi to płazem. Nie podchodziłam do nich z niechęcią – nawet z pracy nad stockphoto można wiele się nauczyć.

Co z inscenizacją? To ten aspekt fotografii stockowej sprawia, że jest tak śmiesznie sztuczna; twoje zdjęcia bardziej przypominają fragmenty autentycznego albumu rodzinnego.
Żadne z nich tak naprawdę nie były inscenizowane. Robiłam dużo zdjęć, a później po prostu dopasowywałam je do zleceń. To było w tym wszystkim najzabawniejsze – nikt nie pozował. Plan był taki, że nie było żadnego planu. Trochę jak w fotografii ulicznej, ale nie do końca. Nigdy nie mogłabym robić „streetu", za bardzo się boję – to głupie, wiem. Mogę bez problemu zagadać do dziewczyny pracującej w sklepie z ciuchami i tego samego wieczora zrobić z nią świetną sesję, ale nie mam odwagi zrobić zdjęcia śmieciarzowi w pracy.

Czy praca dla Getty wydawała ci się czasami banalna? Jak postrzegałaś granicę między komercją a sztuką?
Pieniądze same się nie zarobią, kochana. Z chęcią powiesiłabym zdjęcia dla Getty obok reszty mojej twórczości, nie ma się tu czego wstydzić. I jedno i drugie wymaga dużo roboty i pomyślunku. Ale nie jestem już częścią tego świata – wybrałam życie głodującej artystki, co nie? Cyfra? Nigdy w życiu.

Wystawę fotografii Caran Caravan można oglądać w White Cloth Gallery w Leeds do drugiego maja 2016.