You gotta fight for your right to party!

Jest 22 sierpnia 2012 roku, 7.27 rano. Obudziłem się właśnie w mieście, w którym „mieszkam” od pokoleń. I w którym czarne chmury zbierają się nad Warszawą Powiśle, nie ma Kamieniołomów, Nowego Wspaniałego Światu, ledwo uchowało się Między Nami, 5.10.15 to parking, Chłodna25 wydaje się dogorywać pozbawiona koncesji i miejsc parkingowych, Borek i Bebech spędzają pół życia na obronie Placu Zabaw, a w Dolinie Muminków jest coś, co ma 367 fanów na facebooku. WTF.

Zarzuty są mniej lub bardziej absurdalne. Generalnie dotyczą melanżu, czyli są równie stare co koleś z Bolzano. Ubiera się je w znaczące dla niezainteresowanych, ale często nieszlachetnie demagogiczne argumenty, z poziomu Straży Miejskiej, sąsiadów, wspólnot mieszkaniowych, miasta, zieleni, etc. Najdobitniejszy przykład to Dolina Muminków oskarżana o „niszczenie Traktu Królewskiego”, który znajduje się ładnych kilkaset metrów dalej. Dla dojeżdżającej do pracy z Białołęki na Mokotów Przemysłowy rodziny 2+2 brzmi to oburzająco i sensownie, wiadomo. Dziwne, bo wydawało się, że mamy to już za sobą; że ratusz, służby i obywatele Warszawy zrozumieli, że żyjemy w czasach, w których lukę po świadomej polityce społecznej i kulturalnej (biblioteki, domy kultury, DKFy, etc) zastąpiły organizacje pozarządowe i klubokawiarnie – że dzięki nim ludzie ze sobą gadają, angażują się i tworzą wartościowe z wielu punktów widzenia projekty. Sam z różnym skutkiem w kilku z nich wziąłem udział.

Videos by VICE

Czy problemem jest „prawo dużych liczb” ludzi w jednym miejscu? A może bariera pokoleniowa pomiędzy nami a Strażą Miejską i Ratuszem? A może problem jako taki nie istnieje i 14 radiowozów + TVN w piątek, oraz 7 radiowozów + TVP dzień później to są po prostu „interwencje ze zgłoszenia”? SRSLY? To pytanie ma sens tylko dlatego, że spieranie się z interweniującymi służbami jest jak kłótnia z call center o nowy limit na karcie, kiedy słyszymy „system wyświetla mi inaczej”. Może jest ktoś, kto nie może sobie pospać, a może konkurencja po prostu nigdy nie śpi. Może ktoś popisuje się przed przełożonymi, musi wyrobić normę, a może ktoś chce mieć scoopa do analogowej telewizji, żeby zamienić bezpłatny staż na średniopłatną pracę? Pal sześć, serio.

Szczerze mówiąc średnio mnie interesuje czy ktoś za tym stoi albo dlaczego tak jest. Przed otwarciem Powiśla młodzi ludzie zamiast zarabiać tu na wyprowadzkę od starych, zarabiali w mordę. Wiem, bo na przystanku w dolnej części stacji przez cztery lata przesiadałem się w drodze do szkoły (o czym zresztą do dzisiaj informuje tabliczka w witrynie lokalu). Ta knajpa ożywiła całą dzielnicę, uratowała i stworzyła zainteresowanie modernistyczną architekturą Warszawy i zapoczątkowała wartościową modę na życie społeczne pod chmurką. Chłopakom należy się medal. Piszę szczerze, bo i tak mam chyba u nich wystarczająco dużo propsów. Życie składa się z samych paradoksów, a w tym przypadku najbardziej wkurzające jest to, że obrywa się projektom życia inteligentnych i wrażliwych osób, które zamiast zawinąć się na Brooklyn, skierowały na to zaspane jeszcze kilka lat temu miasto całą swoją energię. A właściciele nic nie wnoszących poza tanim piwem miejsc na Polach Mokotowskich i gdzie indziej, nieprzykładając się kompletnie, mogą spać spokojnie. Beznadziejne opór. W tym samym czasie obrywa się tym (Grzesiek Lewandowski, Bartek Kraciuk, Norbert Redkie, Jurek Funkiewicz, Bebech, Borek, Bartek Stroiński), którzy zamiast bezpiecznej kariery w administracji, korporacji, życia w Nowym Jorku, architektury, czy wejścia w rodzinne biznesy wybrali finansową sinusoidę i życie w trybie zarządzania kryzysowego; rokendrola „gastronomii kulturalnej”. Z korzyścią dla Warszawy i dla nas wszystkich.

Druga rzecz, która mnie wkurza i myślę, że powinna wkurzać wszystkich jak leci, to diss, jakim cała ta historia jest dla takich form towarzyskości, jakie sobie wybraliśmy. Jakieś półtora wieku temu Georg Simmel zauważył, że „towarzyskość” to wartość sama w sobie i że składa się z „treści” i „formy”, a „zabawowa forma uspołecznienia” jest jednym z podstawowych budulców tego, co nazywamy „społeczeństwem”. Niby nic odkrywczego – ludzie bawią się razem, gadają, przeglądają się w sobie nawzajem, lubią się i wszystkim żyje się lepiej. Ale jest ktoś albo jakiś systemowy błąd, który sprawia, że ja na przykład nie dzwonię na 112 o 6 rano w niedzielę z tekstem, że „obudziły mnie kościelne dzwony w centrum miasta” i prośbą o 11 radiowozów. Nie tylko dlatego, że dopiero wróciłem na chatę. Ten brak szacunku dla cudzych form uspołecznienia ląduje w mojej głowie w naprawdę niefajnych okolicach. A mam na tej głowie dość spraw, żeby zaśmiecać ją sobie myśleniem i pisaniem o czymś tak niebezpiecznym dla społecznej spójności.

Poza tym życie klubokawiarniane to nie tylko melanże, a programy kulturalne omawianych miejsc z ostatniego roku, te wszystkie excele i powerpointy dla sponsorów (oczywiście, że komercyjnych) nie zmieściłyby mi się w moim 4S 64GB. Wiem, bo widziałem na własne oczy, a w części tych rzeczy nawet brałem mniej lub bardziej sprawczy udział.

Prawdziwym sprawdzianem dla Was i dla nas (jestem starszy, moje Powiśle to sam początek z Chłopakami – kto dziś pamięta tamte urodziny Bobrowca?) będzie znalezienie swojego modus operandi w sytuacji, w której nam wszystkim wydawało się, że historia w fukuyamowskim sensie naprawdę już się skończyła i będziemy już gadać tylko o planach, marzeniach i przyjemnościach. Akurat. To nie jest o melanżu, ale o prawie do niego, a więc gdzieś tam o swobodach obywatelskich, samostanowieniu i wolności. W wolnym kraju, o który walczyli nasi rodzice mamy swoje prawa, za które dotąd nie musieliśmy brać żadnej odpowiedzialności. I jednym z najważniejszych aspektów tej wolności jest prawo do takiego melanżu, na jaki mamy ochotę. I jak w starożytnej Grecji, powinniśmy te prawa podkreślić, zachować i kultywować. Zwłaszcza jeżeli naruszamy poczucie komfortu, a nie przestrzeń wolności innych ludzi. Każda niepodlewana rzecz prędzej czy później uschnie (nie wierzę, że jestem już taki stary, że to napisałem). Marsze Równości i Wolnych Konopii jakoś idą, chociaż idą poza polem polityki i tak są traktowane. Z użyciem gombrowiczowskiej „pupy” i „gęby” (podobnie jak melanże w Powiślu). Trudno powiedzieć czy cokolwiek dają.

Majowy hołd dla Beastie Boysów w czasie gigu A-Traka (pozdro BECAUSE WE CAN i S1WWA), który współorganizowałem, to jedno z fajniejszych wspomnień w moim życiu. Jest szansa, że X osób (lepiej tego nie pisać – przyp. red. VICE), które przeżyły to razem z nami ma podobnie. Zastanawiam się tylko, czy potrafimy coś więcej niż tańczyć w tłumie, szukać znajomych i pozować do zdjęć w nadziei, że ktoś nas otaguje? Czy ktoś z nas naprawdę słucha tych numerów, czy one są tylko do tańczenia?

Wydaje mi się ważne, że na Placu Bankowym i w UD Śródmieście są jeszcze osoby, dla których sprawy takie jak ta nie są bez znaczenia. To dla nich szansa, a zarazem sprawdzian. We’ll see.

Nie żebym chciał sobie coś uzurpować, bo mam wystarczająco dużo własnych problemów. Ale pomyślałem sobie: “Wake the town and tell the people”. Dla wolności i przyjemności, która z nich płynie. I ku pamięci Adama Yaucha. RIP, MCA. Jeszcze będzie czas, by odpoczywać. 

Wylejcie swoje żale tu i tu.