FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Jak przestałem się bać i zjadłem kobrę

Let Mat to popularna atrakcja turystyczna, gdzie zwiedzających zachęca się do zaszlachtowania żywego węża i spożycia ośmiodaniowego posiłku przyrządzonego z zabitego zwierzęcia.

Zdarzyło wam się kiedyś siedzieć w barze i męczyć jakieś regionalne piwo o konsystencji rzygowin i smaku zupy w otoczeniu wrzeszczących gówniarzy i przegranych staruchów? Nie zastanawialiście się wówczas czy obrazkowi temu nie brakuje przypadkiem elementu okrucieństwa wobec zwierząt? Jeśli tak, to powinniście pojechać do Wietnamu, gdzie jedną z wielu przerażających rozrywek jest zabijanie węży i uwalanie się szotami z dodatkiem ich krwi.

Reklama

Moja pierwsza przygoda z konsumpcją węży była konsekwencją spotkania grupy australijskich podróżników w salonie bingo na Starym Mieście w Hanoi. Po wymianie zwyczajowych odzywek („Skąd jesteś? Od jak dawna w Wietnamie? Nie liczy się cel, tylko podróż, bla bla bla”) opowiedzieli mi i mojemu kumplowi Danny’emu o Le Mat, czyli starej dzielnicy Hanoi zwanej „Wioską Węży”. Choć trudno w to uwierzyć, swoją nazwę zawdzięcza ona temu, że pełno tam węży.

Let Mat to popularna atrakcja turystyczna, gdzie zwiedzających zachęca się do zaszlachtowania żywego węża i spożycia ośmiodaniowego posiłku przyrządzonego z zabitego zwierzęcia. Poklepując się nawzajem po plecach, Australijczycy opowiadali nam, że podawane tam mięso jest tak świeże, że „Gordon Ramsay dostałby od niego orgazmu”, ta wizja wydała mi się wyjątkowo niepokojąca.

Jako że nie płacą mi za ocenianie innych, w Wietnamie zajmowałem się tym czysto hobbystycznie. Choć o naszych dzikich towarzyszach z antypodów szybko wyrobiłem sobie zdanie, po kilku minutach moja hipokryzja wzięła górę i stwierdziłem, że w sumie byłoby to całkiem interesujące doświadczenie – w końcu nie co dzień ma się okazję brutalnie zarżnąć węża i pożreć jego wnętrzności na surowo. Chwilę później kłóciliśmy się z Dannym o to, który z nas odważy się napełnić własne bebechy bebechami węża. Była to typowa kłótnia z gatunku tych, gdzie nie ma zwycięzców, a są tylko przegrani. Tym niemniej Danny’emu w jakiś sposób udało się zapędzić mnie do narożnika.

Reklama

Tak oto doszło do tego, że w upalny sobotni ranek wraz z kilkoma przyjaciółmi pędziliśmy przez most Long Bien trzymając się kurczowo siedzeń taksówek motocyklowych wiozących nas do Le Mat. Jak dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej, węże hoduje się tam od ponad 900 lat. Jak głosi legenda, wszytko zaczęło się, gdy miejscowy wieśniak uratował księżniczkę przed wielkim wężem morskim i w nagrodę otrzymał od króla okoliczne ziemie, które stały się kurą znoszącą złote jaja dla przyszłych pokoleń.

Sceneria w Wiosce Węży okazała się nieco mniej baśniowa niż sobie wyobrażałem – nad kotłami z podejrzanie wyglądającym mięsem kręciły się starsze kobiety, a sklepikarze zachwalali wyrabiane z organów węży specyfiki na potencję i łysienie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na restaurację z najsolidniej wyglądającymi klatkami. Do jej środka wprowadził nas chłopiec w wieku ok. 12 lat z niepokojąco licznymi śladami ukąszeń na nogach. Wnętrze wyglądało tak, jak wyobrażałbym sobie miłosne gniazdko zaprojektowane przez Jima Carreya gdyby ten cierpiał na niebezpieczną obsesję na punkcie węży: ściany od góry do dołu pokrywały murale przedstawiające boginie, smoki i węże pomalowane odchodzącą złotą farbą i inkrustowane masą perłową.

Jeden z pracowników restauracji zaprowadził nas do stojącej w kącie drucianej klatki, w której roiło się od wściekłych węży. Ponieważ najwyraźniej nie były one jednak wystarczająco wściekłe, gość zaczął walić w klatkę kijem, po czym wyciągnął z niej wściekle syczącą kobrę i rzucił ją nam pod nogi.

Reklama

Kiedy nasz towarzysz, mierzył nas wzrokiem starając się ustalić, który z nas powinien pójść na pierwszy ogień, moi drodzy przyjaciele wypchnęli mnie w jego kierunku. Usiadłem i patrzyłem, jak przygważdża głowę węża do ziemi, rozcina mu podbrzusze i upuszcza krew do szklaneczki z domowym winem ryżowym, którą wcześniej postawił przede mną. Następnie mężczyzna wykroił wężowi serce i wrzucił do mojej szklaneczki, po czym opróżnił woreczek żółciowy kobry do kolejnej szklaneczki z winem ryżowym, które zyskało dzięki temu ładny szmaragdowy kolor – tak na wypadek gdybym potrzebował sobie pilnie przypomnieć jak ohydna ze mnie postać.

Podniosłem szklaneczkę do ust i natychmiast poczułem na twarzy kropelki płynu, a to za sprawą wciąż bijącego jeszcze serca pływającego w naczyniu. Wypiłem zawartość na raz (wizja przeżuwania serca węża okazała się być ponad moje siły), po czym uznałem, że skoro już wykonałem pierwszy krok to mogę równie dobrze chlapnąć od razu drinka z żółci.

Nie poczułem za bardzo smaku ani jednego ani drugiego, po części dlatego, że musiałem się wcześniej trochę znieczulić, żeby być w stanie przełknąć bijące jeszcze serce węża, a po części dlatego, że tamtejsze wino ryżowe miało tak silny smak, że neutralizowało ono smak wszystkich dodatków, za co chwała mu.

Wypiwszy obie mikstury przypomniałem sobie coś, na co trafiłem wyszukując informacje o Le Mat w sieci. Jak się można spodziewać, obrońcy przyrody – wg których trzymane tam węże wcale nie są hodowlane, tylko dzikie, patrzą na Wioskę Węży i odstawiany tam teatr śmierci nieco krzywym okiem. Oto jak wypowiadał się na ten temat Scott Robertson z Wildlife Conservation Society: „Turyści wmawiają sobie, że próbują miejscowych specjałów, podczas gdy w rzeczywistości chodzi im jedynie o dreszczyk emocji”.

Reklama

Od razu zrozumiałem, co miał na myśli.

Z tym dreszczykiem emocji to wszystko prawda, tak jak prawdą jest, że mięso węża wcale nie stanowi miejscowego specjału; jest to raczej sposób na przyciągnięcie pijanych turystów i ekspatów. Owszem, w internecie można znaleźć recenzje restauracji mieszczących się w Le Mat, ale wyłącznie po angielsku, a poza tym jeśli ktoś już wyszukuje w sieci informacje o miejscach, gdzie może sobie zabić węża, to zapewne nie kulinarny aspekt całego doświadczenia jest dla niego najważniejszy.

Zepchnąwszy poczucie winy w podświadomość, zasiadłem do ośmiodaniowej uczty przyrządzonej ze stworzenia, które dopiero co wybebeszono na naszych oczach. Składający się z zupy, sajgonek, placków z pokruszonych kości węża, filetów i żeberek posiłek okazał się bardzo smaczny. Najbardziej przypadł mi do gustu filet, który dzięki marynacie z wściekłości węża miał wyrazisty, mięsny smak, którego nie spodziewałem się wcześniej patrząc jak żywy jeszcze wówczas wąż wije się próbując ukąsić mnie w kostkę.

Gdy nakarmieni i napici zapłaciliśmy rachunek i wstaliśmy od stołu, kelner, który wcześniej zaszlachtował zjedzonego przez nas węża odciągnął mnie na stronę i oznajmił z porozumiewawczym mrugnięciem, które będę pamiętał do końca życia, że po sercu węża „dobrze staje kuśka”. Jeśli coś wyniosłem z tej przygody, to świadomość, że mięso węża jest o wiele smaczniejsze niż można by przypuszczać oraz że połknięcie czegoś, co na twoich oczach wyrwano żywemu stworzeniu, jest o wiele łatwiejsze niż mogłoby się wydawać.

Zobacz też:

Jadłem psa w Hanoi
Nieudane próby samobójcze są gorsze niż nieudane życia