FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Z wizytą na magicznej wyspie Davida Copperfielda

Ukryty podnośnik do telewizora, ukryte przejście do ukrytego małpiego gaju, ukryte podziemne komnaty, ukryte schowki w kanapie. Ale najbardziej ukryte jest tutaj... źródło wiecznej młodości

Ilustracje: Cahill Wessel.

Kilka lat temu magik David Copperfield wydał oświadczenie w prasie, że udało mu się odkryć źródło wiecznej młodości na jednej ze swoich prywatnych wysp na Bahamach. „Ten płyn czyni cuda" – utrzymywał Copperfield. „Zanurzone w nim zeschłe liście odżywają. Na wpół martwe owady po zetknięciu z życiodajną wodą nagle znów potrafią latać. To coś naprawdę niezwykłego."

Copperfield zatrudnił biologów i geologów, których zadaniem było zbadanie wpływu niezwykłej wody na człowieka. Zapowiedział, że dopóki trwają badania, nikt nie może mieć dostępu do źródła. Jego położenie – w okolicy „tętniącej życiem, do której starość i śmierć nie mają wstępu" – pozostaje pilnie strzeżoną tajemnicą.

Reklama

Wiedziałem tylko, że źródło bije na którejś z jedenastu wysp w Copperfield Bay – rozciągającym się na 700 akrach (ok. 280 hektarów) archipelagu. Słynny magik wyznaczył jego położenie, łącząc na mapie jedną linią Stonehenge z posągami na Wyspie Wielkanocnej, a drugą – Wielką Piramidą w Gizie z Piramidą Słońca – w Teotihuacán. Karabiski azyl znaduje się dokładnie w punkcie przecięcia obu prostych. Obserwowana z lotu ptaka główna wyspa przypomina nietoperza o rozpostartych skrzydłach.

Wymarzony temat na artykuł. Po długich i żmudnych negocjacjach, Copperfield w końcu zgodził się, żebym tam przyjechał z kilkudniową wizytą. Stanowczo odmówił pokazania mi źródła młodości, z którego tryska „ciecz cofająca skutki genetycznego starzenia się komórek". „Tylko nie wyobrażaj sobie, że włożę do strumienia rękę i nagle znikną z jej powierzchni wszystkie zmarszczki" – ostrzegł. „To nie jest jakaś kuglarska sztuczka. Ale z chęcią pogadam z tobą o znaczeniu źródła młodości. Mam w tym dużą wprawę".

Przystałem na ten układ. W końcu i tak po zapadnięciu zmroku mogłem wymknąć się ukradkiem z kwatery i na własną rękę prowadzić poszukiwania tajemniczego źródła.

Na krótko przed wyjazdem Copperfield zaproponował mi, żebym kogoś ze sobą zabrał. „Pobyt na wyspie w pojedynkę jest do dupy" – wyjaśnił. „Wszystkie doznania na wyspach Musha trzeba z kimś dzielić". Odrzuciłem pomysł wyjazdu z moją dziewczyną, bo w pamięci miałem incydent z udziałem 21-letniej wicemiss, która oskarżyła podejmującego ją na wyspie Copperfielda o gwałt (zarzuty ostatecznie wycofano). Wybór padł na mojego dawnego zioma z kapeli Rafaela Katigbaka, redaktora kanadyjskiej edycji magazynu VICE i magika-amatora, który w dzieciństwie wielbił Copperfielda. „Jezu, może zechce mnie zgwałcić" – westchnął rozmarzony Raf, kiedy zrelacjonowałem mu tamtą historię. Obyło się jednak bez erotycznych skandali.

Reklama

Przed naszymi oczami rozciągał się bezkresny błękit Atlantyku, a w tyle malały zabudowania portu lotniczego Exuma International Airport. Motorówka obrała kurs na wyspy Out Islands. „Czuję się jak w domu" – skwitował Raf, moszcząc się wygodnie w łodzi i kartkując nieśpiesznie magazyn dla miliarderów „Private Jet Lifestyle". Po upływie 45 minut przybiliśmy do brzegów Musha Cay, głównej wyspy w Copperfield Bay. Schody prowadziły z przystani do imponującego budynku z drewna o nazwie Landings, gustownie pomalowanego na pastelowe odcienie zieleni, błękitu i żółci. Tuż nad nim, na linii horyzontu, rysowała się ciemna sylwetka rezydencji. Właśnie zamierzaliśmy wejść na ląd, kiedy kapitan łodzi pokazał palcem na cztery albo pięć rekinów baraszkujących w wodzie. Oznajmił, że mieszkają pod pomostem.

– Oswojone? – zapytałem.
– Gdzie tam, to tutejsze rekin.
– Ale należą do Davida?
– Skąd, są dzikie. Po prostu spodobało im się tutaj.
– Pewnego dnia postanowiły wprowadzić się pod frontowy ganek? – wtrącił się Raf.
– Dokładnie tak – to lekko zniecierpliwiona blondynka bez wyrazu w typie rzutkiej menedżerki. Ubrana w koszulkę polo z napisem Musha Cay, stała na pomoście.
– Nie są niebezpieczne. Możecie nawet z nimi popływać, jeśli będziecie mieli ochotę.
– Gryzą?
– Raczej nie – odparła, siląc się na uśmiech. – Ale nie wystawiajcie palców, kiedy jesteście obok nich. Nie łapcie ich za płetwy. I nie podpływajcie do nich od tyłu.

Reklama

Wokół nas krzątali się kamerdynerzy, lokaje i konsjerże. Przedstawiali się nam, po czym znikali z pola widzenia, objuczeni naszymi bagażami. W samym środku tej krzątaniny wyrosła nam przed oczami para patykowatych nóg odzianych w szare Crocsy i łososiowe szorty surfera. Starannie wyprasowana koszula magika dorównywała czernią jego krzaczastym brwiom. Twarz częściowo zakrywała czarna czapka z niewielkim daszkiem. Kiedy się do nas zbliżał, w jego głęboko osadzonych oczach pojawił się błysk, przez co wydały się większe i jakby rozświetlone.

Przywitał nas życzliwie, choć z pewną rezerwą. Sprawiał wrażenie osoby, którą goni czas. Jak tylko podaliśmy sobie dłonie, zerknął na zegarek i zaproponował, żebyśmy zwiedzili wyspę jeszcze przed kolacją. Zaczął obchód od sali gier w części gościnnej. Na samym środku stał należący niegdyś do Houdiniego stół bilardowy. David pokazał nam też kilka innych pereł w jego kolekcji, w tym skrzeczącą mechaniczną wróżkę, mutoskop (dziewiętnastowieczne urządzenie do wyświetlania ruchomych obrazów) i stuletnią „łapę szczęścia", czyli automat do wyciągania maskotek.

Kilka osób z jego zespołu siedziało ze wzrokiem wlepionym w telewizor. Leciał nakręcony przez nich dwa dni wcześniej materiał. Copperfield wyjaśnił nam, że ściągnął na wyspę parę modelek ze Sports Illustrated i okładek Vogue'a. Pozowały do kalendarza, który zamierza wydać. Któregoś wieczoru wszyscy zagrali w miejscową grę Musha 500. Obejrzeliśmy nagranie. Laski w bikini i niebotycznych szpilach stały na plaży, zbite w kupkę wokół dwóch płytkich rowów wypełnionych wodą. Każdy z trzymetrowych „torów wyścigowych" miał głębokość i szerokość około 10 centymetrów. Obie rywalki wybierały z akwarium po jednej złotej rybce, a następnie umieszczały je w rowach. Na dźwięk gwizdka, każda z modelek brała do buzi słomkę, zanurzała ją w wodzie i zaczynała dmuchać co sił w płucach. Powstające w ten sposób podwodne bąbelki miały kierować rybkę do przodu, w kierunku mety. Sfrikowane, płetwonogie zawodniczki miotały się bezładnie we wszystkie strony, podczas kiedy cienkie jak opłatek modelki dosłownie wypluwały płuca przez słomki. Jedna z nich niemal doprowadziła swoją rybkę do mety, kiedy nagle stworzenie obróciło się o 180 stopni i odpłynęło zygzakiem w przeciwną stronę. „Merde!" – zaklęła modelka.

Reklama

Gospodarz z niekłamanym entuzjazmem opowiadał nam o melanżowaniu z zaproszonymi na wyspę pięknościami. Jego podwładni co chwila wybuchali dzikim śmiechem, i to nawet wtedy, kiedy nie mówił nic szczególnie zabawnego. Zauważyłem, jak Raf przewraca oczami.

Copperfield zaproponował nam spacer. Zapewnił, że będziemy mieli jeszcze okazję zwiedzić pozostałą część Landings – tuż po kolacji, ale jeszcze przed zachodem słońca.

– Czy źródło młodości znajduje się na tej wyspie – zapytałem prosto z mostu.
– Jutro będziemy mogli dokładnie omówić ten temat podczas zwiedzania kolejnych wysp – odparł cierpko, prowadząc nas wybrukowaną drogą.
– Trzymacie tu jakieś samochody? – dociekał Raf.
– Wolimy poruszać się wózkami golfowymi – odpowiedział Copperfield, wślizgując się na siedzenie za kierownicą wózka. Gestem ręki zaprosił mnie do środka. Raf wskoczył do wózka prowadzonego przez asystenta iluzjonisty. Ruszyliśmy.

– Kiedyś na wyspie Imagine Island były dwie limuzyny – rzucił Copperfield. Wyjaśnił mi, że jakiś czas temu wyspy służyły przemytnikom narkotyków jako miejsca zrzutu towaru. – Sprowadzali tu swoje kobiety, żeby pilnowały dobytku. To, o czym opowiada film Blow działo się naprawdę na wyspie Norman's Cay. Przez Exumę przeszmuglowano mnóstwo koksu.

Musha Cay okazała się większa, niż się spodziewałem. Również bujna roślinność przerosła moje oczekiwania. Oleandry i egzotyczne kwiaty pulsowały życiem w subtropikalnym upale. W chwili naszego przybycia niebo było zachmurzone, ale teraz promienie słońca przedzierały się przez chmury, ślizgając się po turkusowych falach. Idealnie przejrzysta woda nabierała pod wpływem światła słonecznego niespotykanej, zielono-niebieskiej barwy. Zapytałem Copperfielda, czy wie, jak nazwać ten kolor.

Reklama

– Już dawno temu zaniechałem wszelkich prób opisywania morza – odparł.
– Zawsze kończyło się na tym, że ględziłem coś o azurze. Jako znawca Karaibów wiem, że fotografie lepiej oddadzą ich piękno, niż słowa. Ale to też nie jest to. Na zdjęciach nie da się uchwycić wszystkich tych odcieni błękitu. To trzeba po prostu samemu zobaczyć.

Stopniowo oddalaliśmy się od linii brzegowej. Copperfield zwrócił moją uwagę na kolejne ciekawostki znajdujące się na Musha, na przykład XIX-wieczną, monumentalną rzeźbę głowy z Birmy i kolekcję afrykańskich tronów królewskich. – To bóstwo przywiozłem ze sobą z podróży na Sri Lankę – zapiał z zachwytu, wskazując na wąsatą rzeźbę z kamienia, wyposażoną w muszlę i coś, co do złudzenia przypominało przepychacz do kibla.
– Jak on się nazywa? – zapytałem.
– Super Mario.
„Ma poczucie humoru" – naskrobałem naprędce w notesie i szybko przewróciłem stronę na wypadek, gdyby zaglądał mi przez ramię.

Nasz wózek kluczył po plątaninie dróg przypominającej labirynt. Zapytałem, czy na Musha można się zgubić. Copperfield podkreślił, że trzymanie się drogi to podstawa. Wyspa jest bowiem podziurawiona jak ser szwajcarski.

– Jeśli będziesz mieć pecha i wpadniesz w jedną z dziur, możesz się nieźle zakopać. To nie przelewki. Niektóre dziury ciągną się przez całą wyspę, aż do oceanu.

Zabrzmiało jak szczere ostrzeżenie, ale może David udzielił mi też niechcący cennej wskazówki dotyczącej położenia życiodajnego źródła. Od razu zacząłem wypatrywać jakichkolwiek oznak życia z dala od głównej drogi.

Reklama

Kiedy jechaliśmy pod górę, kierując się w stronę rezydencji, Copperfield wyjawił mi, że na wyspie zatrudnia na pełen etat ponad 30 osób, w tym dozorcę w zoo. Pokazał mi swoje tukany olbrzymie, czyli według jego słów „Rolls-Royce'y wśród tukanów". Nie zdążyłem nawet napomknąć o rekinach, kiedy zaczął snuć przydługą opowieść o zakupionym przez niego stadzie afrykańskich żyraf, które już niebawem będą przechadzać się po wyspie.

– Potrafią wyjeść ci żarcie z talerza – opowiadał. – Zamieszkają w Dolinie Olbrzymów. Budujemy dla nich specjalny obiekt z kwaterami sypialnymi, żeby miały gdzie się schować w razie brzydkiej pogody.

Magik zdradził mi też, że ku końcowi zbliża się budowa Sekretnej Wioski, czyli ukrytego przejścia wiodącego do rozciągającej się na trzech akrach repliki świątyni Angkor Wat. Tam z kolei „nie będzie można opędzić się od czytających w myślach małp".

Nie skończył zdania, kiedy drogę przeciął nam zabawnie podskakujący ptak.
– Alba alba! – oznajmił z zachwytem w głosie.
– Albo-alb… ale co? – dopytywałem się, całkiem zdezorientowany. Nagle chwyciłem za długopis. Olśniło mnie. „Alba… Jessica?".

– Ardea alba alba, czyli czapla biała. Mamy ich tu pełno. Żywią się krabami. Copperfield rzucił okiem na mój notes i podyktował mi następujące zdanie: „W trakcie naszej przejażdżki do Highview, najwyższego wzniesienia na Musha Cay, żywiąca się krabami czapla biała przecięła nam drogę".

Reklama

Dopiero kiedy wkroczyliśmy na teren rezydencji dotarło do nas, że oto znaleźliśmy się w domu prawdziwego magika. Copperfield pochwalił się nam bogatą kolekcją egzotycznych eksponatów: rzeźbami przedstawiającymi rzucającą się do ataku kobrę, krzesłami maharadży, bogato zdobionymi afgańskimi łóżkami („ustawione są wezgłowiem w kierunku Mekki"). Na dole mieścił się pokój „afrykański", pełen statuetek bożków, masek, rytualnych nakryć na głowę i figurek wykorzystywanych podczas tradycyjnych ceremonii plemiennych. Zabrał nas do jadalni, w której z sufitu zwisało czółno pełniące rolę żyrandola.

– Patrzcie tylko – wymruczał z rozkoszą, wciskając jakiś guzik. Czółno zaczęło powoli opuszczać się na dół. – Korzystam z tego przy szczególnych okazjach. Wygląda, jakby lewitowało. Niezłe, co?
– Łał! – Raf wyglądał na wniebowziętego.
– A co się dzieje, kiedy czółno dotknie ziemi – zapytałem.
– Co tylko chcesz – odparł, nieco urażony moim brakiem wyobraźni. – Możesz podać na nim kolację, żeby zrobić wrażenie na dziewczynie, albo schować w nim pierścionek zaręczynowy. Takie tam.

Kiedy znaleźliśmy się w głównej sypialni, nasz gospodarz znowu uruchomił jakiś przycisk i gigantyczny telewizor schowany w wiklinowej, indiańskiej skrzyni, wzniósł się w powietrze.
– O kurde! Jak to możliwe?! – Raf był zbity z pantałyku.
– To czary – twarz iluzjonisty rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

Klimat w pozostałych pokojach przywodził nieco na myśl Graceland. Panowała w nich atmosfera niesamowitości, którą poczuć może tylko ten, kto dostąpił przywileju podglądania magika celebryty w domowych pieleszach. Przyglądając się wystawionym na widok osobliwościom, podświadomie spodziewałem się trafić na jakiś klasyczny atrybut czarodzieja, na przykład przezroczyste skrzydła albo płaszcz do lewitacji.

Reklama

Copperfield zapragnął jednak pokazać nam swoją siłownię, więc z powrotem zapakowaliśmy się do wózków golfowych. Pomieszczenie nie różniłoby się niczym od zwyczajnej siłki hotelowej, gdyby nie stojący u wejścia zabytkowy posąg cyrkowego siłacza. Na ścianie wisiało zdjęcie przedstawiające ten sam posąg na tle wieży Eiffla. Copperfield wyjaśnił nam, że siłacz jest rówieśnikiem słynnej wieży, którą oficjalnie odsłonięto podczas paryskiej Wystawy Światowej w 1889 roku.

Zdjęcie wyglądało na bezczelną fałszywkę.
– Niesłychane, co można dzisiaj zrobić dzięki Photoshopowi – wymsknęło mi się.
– To nie jest żaden Photoshop! – zaprotestował Copperfield. Był wyraźnie dotknięty.
– Oczywiście, że nie – przeprosiłem. – Tylko żartowałem.

Kolejny przystanek zrobiliśmy sobie na jednej z głównych plaż na wyspach – Coconut Beach. Roiło się tam od windsurferów i skuterów wodnych. Trwały prace związane z budową kina plenerowego pomysłu Dave'a. Uważa, że kurort na wyspie Musha Cay to do tej pory najważniejszy projekt w jego życiu. Nadzoruje jego realizację w najdrobniejszych szczegółach, od wyboru gier planszowych („na przykład Cluedo"), po graficzny projekt instrukcji obsługi telefonu.

Zaparkował wózek golfowy pośród połaci białego piasku, na którym pieczołowicie wyrysowano grabkami geometryczne wzory i inne esy-floresy. – Ma być w stu procentach tak, jak ja chcę, w przeciwnym razie to strata czasu – oświadczył. Ładunek emocjonalny zawarty w tym zdaniu skłonił mnie do refleksji.

Reklama

Perfekcjonizm Copperfielda wyraża się nie tylko w pragnieniu, aby jego polecenia wypełniano z absolutną dokładnością, ale również w tym, jak postrzega samego siebie: jako kogoś, kto wznosi się ponad ludzkie niedoskonałości. Tę cechę charakteru potwierdza chęć posiadania własnej wyspy – miejsca, w którym można stworzyć prywatny raj i odgrodzić się od reszty ludzkości, nie mieć żadnych zobowiązań i żyć w rozkosznym poczuciu narcystycznego spełnienia. Nie być zmuszonym do żadnych kompromisów. Wyeliminować cierpienie. Osiągnąć doskonałość.

Z ukrytych gdzieś głośników popłynęła muzyka orkiestralna. Jej podniosłe tony rozbrzmiewały echem nad plażą. Utwór miał w sobie coś z eposu bohaterskiego. Wrażenie to potęgowały efekty dźwiękowe: pohukujące waltornie, rzewne tony harfy, tryle na flecie i dudnienie plemiennych bębnów. Raz Braveheart, kiedy indziej Król Lew. Porywająca symfonia budowała napięcie, jakby zaraz miało się zdarzyć coś epokowego.

– Co to za muzyka? – spytałem.
– Czarodziejska – odparł całkiem serio. – Na palmach rozwieszone są głośniki Klipscha.

Może trochę przesadziłem. Z pewnością był dumny ze swojej własności i bardzo dbał o wyspę. Miał skłonność do obsesyjnych zachowań, ale mimo absurdalnego wręcz bogactwa wciąż wydawał się w miarę normalny: nieco spięty i przewrażliwiony, ale jednocześnie gościnny, obdarzony sardonicznym poczuciem humoru i lekko świrnięty. Jego obsesyjna osobowość jednak szybko dała znów o sobie znać, kiedy zademonstrował nam, w jaki sposób powinny być ułożone poduszki na szezlongach.

Reklama

– Nawet w balijskich leżankach znajdują się tajne skrytki – oznajmił, wyciągając z jednej z nich instrukcję dotyczącą rozmieszczenia poduszek.

Rozwodząc się nad tym, ile dla niego znaczą wyspy, Copperfield podkreślił, jak bardzo mu zależy na tym, żeby czytelnicy niniejszego artykułu w pełni zrozumieli, na czym polega jego miłość do tego miejsca. Tylko tu godny następca Houdiniego może wreszcie „uciec przed przymusem ciągłego uciekania".

Oświadczył, że nawet astronomiczny koszt utrzymania wysp nie powstrzyma go od realizacji marzeń o własnym Edenie. Rajskie plaże to jednak nie wszystko. Każde miejsce musi mieć swoją historię. Zwierzył nam się ze swoich planów stworzenia nawiedzonej wyspy, na której będzie padał śnieg. Już niedługo goście kurortu będą mogli wyruszać na „poszukiwanie Yeti", a Szerpowie będą wyczarowywać wodę z powietrza.
– Najbardziej mnie cieszy, jak ludzie robią tak… – dolna szczęka opadła mu w udawanym zdumieniu. – Tak naprawdę tylko o to w tym chodzi.

Kiedy zrobił sobie chwilę przerwy, żeby porozmawiać z kimś przez walkie-talkie, Raf i ja mogliśmy wreszcie szczerze pogadać.

– To miejsce dosłownie zapiera dech w piersiach – wyszeptał Raf. – Ale David przypomina dzieciaka, który musi się ciągle popisywać przed innymi. Jest trochę tandetny, nie?
– Zauważyłeś, jak lubuje się w sekretach? Ukryty podnośnik do telewizora, ukryte przejście do sekretnego małpiego gaju, ukryte podziemne komnaty, ukryte schowki w leżankach. Każda rzecz wyposażona jest w jakąś skrytkę!
– Kto wie, kiedy będziesz musiał coś schować – podsumował filozoficznie Raf.

Reklama

Na koniec wycieczki Copperfield pokazał nam kwatery dla gości. Wszystkie domy stały na wybrzeżu. W jednym z budynków zwrócił naszą uwagę na laminowaną instrukcję obsługi pilota do telewizora, którą wykonał własnoręcznie. Wyjawił nam, że odwiedzający wyspę goście mogą tu sobie całkiem odpuścić.
– Niektórzy przyjeżdżają tu po to, żeby nago grać na bongosach. Na tej wyspie możesz cały boży dzień chodzić na golasa i luz, bo papparazzi nie mają tu wstępu.

Mijaliśmy pusty kort tenisowy, kiedy Copperfield zapytał mnie o wrażenia z wycieczki. Odparłem, że wszystkie informacje były cenne, choć trudno mi na tym etapie stwierdzić, które z nich wykorzystam w artykule.
– Teraz to jeszcze jedna wielka niewiadoma – wyjaśniłem.
– Nie ma nic lepszego, niż dać się wciągnąć w historię, która dopiero nabiera kształtu. To jak błądzenie po labiryncie.

Kiedy wysiadaliśmy z wózka przed naszym domkiem plażowym, wymamrotał coś pod wiatr o tym, jak sam bardzo lubi pogrążać się w złudzeniach.

– Co za parszywa nora – zażartował Raf, przestępując próg hiperluksusowej dwójki w domku Pier House. Wnętrze urządzone było w dalekowschodnim stylu – ściany zdobiły duże lalki z teatru cieni i buddyjskie maski, a sklepione, bogato rzeźbione przejście pomalowano na wyblakłe kolory podstawowe. Raf zakrzątnął się wokół spiżarki, w której półki uginały się pod ciężarem chipsów, batoników, ciasteczek, krakersów, orzeszków, prażonej kukurydzy, precelków, warzywnych chipsów Snapea Crisps i ton śmieciowego żarcia.
– Ale coli light nie ma – cmoknął z dezaprobatą, zanim sięgnął po kapsułki do ekspresu do kawy, żeby przyrządzić nam macchiato.

Reklama

– Dawno nie widziałem tak chamskiej fałszywki, jak to zdjęcie. To już nawet nie jest śmieszne – rzucił, regulując natężenie pary w ekspresie.
– Serio tak myślisz? – nie byłem już niczego pewny. – Musiałby mieć niezły tupet, żeby odwinąć taki numer.
– Taki numer?! – Raf prychnął lekceważąco. – Koleś przeszedł przez Mur Chiński i sprawił, że Statua Wolności ulotniła się jak kamfora. Odwalanie takich numerów to dla niego chleb powszedni. Photoshop to pikuś. „Tupet". Dobre sobie!

Parsknąwszy po raz ostatni, Raf zaczął nucić słowa „Jesteśmy na prywatnej wyspie Davida Copperfielda" do dziecinnej melodii. Zanosił się obłąkańczym śmiechem i przewracał oczami. Nagle przerwał i mrugnął do mnie. – Zdajesz sobie sprawę, że cały czas filmują nas kamerą ukrytą za tą laotańską maską?

Natychmiast zacząłem głośno wychwalać magiczną atmosferę panującą na wyspie, pomysłowość Davida i jego niezrównany gust, którego odzwierciedleniem była jedyna w swoim rodzaju kolekcja azjatyckich rzeźb. Powtórzyłem Rafowi to, co David mówił mi o najważniejszym projekcie swojego życia. – To perfekcjonista – podsumowałem. – Sto procent albo nic.

– To David Copperfield – odparł Raf. – Żydowski nerd z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi, który potrafi ci wmówić, że lewitował nad Wielkim Kanionem. Sztukmistrz z własną wyspą, otoczony wianuszkiem supermodelek. Nic, tylko współczuć.

Chwilę później do pokoju wleciało czarnoskrzydłe stworzenie i zaczęło histerycznie tłuc się o ściany. – Nietoperz! – wrzasnąłem. Przez głowę przebiegły mi myśli pełne trumien i osikowych kołków. – Nie… czekaj! To jakaś zasrana ćma! – krzyknął Raf, przypatrując się stworzeniu, które wcisnęło się w kąt pod sufitem. – Kurwa mać, David Copperfield wleciał tu pod postacią ćmy! Myślisz, że skurczybyk dałby radę to zrobić?

Reklama

Podeszliśmy bliżej. Przed naszymi oczami drżał olbrzymi, aksamitnie czarny motyl. Z każdego ze skrzydeł spozierało na nas hipnotyzujące, ciemnobrązowe oko. Rozpiętością skrzydeł ćma dorównywała wróblowi. Raf zaczął fotografować owada z różnych stron, a potem staraliśmy się go przepędzić z pokoju, ale na próżno. Nie chciał się ruszyć, więc w końcu poddaliśmy się i zaczęliśmy rozpakowywać nasze bagaże. Zanim wyszliśmy na kolację, skrzydlaty owad zdążył już zniknąć.

Jadąc w stronę Landings, zauważyliśmy tablicę z napisem „wyschnięte jezioro". Czy była tu, kiedy przejeżdżaliśmy tędy wcześniej? Ani Raf, ani ja nie przypominaliśmy sobie, żebyśmy ją mijali, a coś takiego z pewnością zwróciłoby naszą uwagę. Postanowiłem jeszcze do tego wrócić. Przybyliśmy do sali bilardowej z dziesięciominutowym opóźnieniem. Rozdrażnienie Copperfielda było wyczuwalne.

Wokół kręciło się kilkoro asystentów. Częstowali nas koktajlami. Obok magika siedziała jego dziewczyna, olśniewająca modelka z Europy (niejaka „M" – na prośbę Davida pozostanie anonimowa). Powtórzyła za Davidem, jak świetnie imprezowało się jej ziomalkom supermodelkom ze Sports Illustrated i Vogue'a na wyspie jej chłopaka. Jedna z lasek podobno oznajmiła nawet, że od razu poczuła się tu, jak u siebie w domu.

– Dokładnie to samo powiedział Raf, kiedy płynęliśmy tu łodzią – wtrąciłem.
– Właśnie dlatego to robię – wyjaśnił Copperfield. – Żebyście mogli znów poczuć się jak dzieci. To jeden z powodów, a drugi to… – szczęka mu opadła.

Reklama

Zwrócił naszą uwagę na ekran telewizora, na którym leciał właśnie filmik reklamujący zalety jego wypasionej chaty w Nowym Jorku, czyli czteropiętrowego luksusowego apartamentu na rogu East 57th i Lexington. Naszym oczom ukazało się pomieszczenie pełne zabytkowych automatów do gier, popularnych na festynach młotów siłowych i innych osobliwości rodem z cyrku. Do sięgającej dwóch pięter ściany w salonie przybito gwoździami powyginane, nagie postaci ludzkie z drewna.

– Co to? – zapytałem. Przyszpilone do ściany jak rzadkie okazy robali, manekiny przywiodły mi na myśl ciemnoskrzydłego motyla z naszego pokoju.
– To modelki naturalnych rozmiarów. Prawdziwe białe kruki – padła odpowiedź.
– Modelki? – powtórzył Raf, oglądając się na M.
– Pod koniec dziewiętnastego wieku – pośpieszył z wyjaśnieniem magik – prawo zakazywało artystom zatrudniać do pozowania modelki z krwi i kości. Zamiast tego używano ludzkich rozmiarów lalek z ruchomymi stawami. Jeden z manekinów w mojej kolekcji należał niegdyś do Cézanne'a.

Przyglądając się zastygłym w nienaturalnych pozach lalkom, przypominałem sobie, jak kiedyś czytałem o nalocie FBI na należący do Davida magazyn w Las Vegas. Miało to związek ze śledztwem prowadzonym w sprawie rzekomego gwałtu. Żeby wejść do środka, trzeba było szarpnąć manekina za sutek.

Na ekranie pojawiały się coraz to nowe, dziwaczne urządzenia.
– Sprzęty do rytualnej inicjacji – obwieścił Copperfield.
– Czyli co dokładnie? – dociekałem.
– No wiesz, krzesła, które same się pod tobą składają, automaty do okładania rózgą tyłków nowicjuszy, gry z elementem elektrowstrząsów. Niewinna wersja fali. Mam też od groma miotaczy płomieni. Musisz kiedyś wpaść do mnie do Vegas, żeby zobaczyć mój magazyn. Jest gigantyczny. Jedną z sal w całości wypełniają lalki brzuchomówców.
– Czy uważasz się za kolekcjonera? – zapytałem.
– Nie do końca podoba mi się to określenie. Nie mam skłonności do chomikowania. Podobają mi się przedmioty, które mają jakąś ciekawą historię. Ale nie chciałbym być postrzegany jako kolekcjoner.

Dziewczyna magika wtrąciła się do rozmowy. – Nie chciałbyś zacząć kolekcjonować damskich butów w rozmiarze 43?
Copperfield zacisnął usta i sięgnął po szklankę wody. Raf podjął wyzwanie: – Kurczę, 43?! Niezłe kajaki!
– Wiem – jęknęła M., wyraźnie zażenowana. – Strasznie się ich wstydzę.

Według mnie, jej stopy wyglądały całkiem normalnie. Copperfield wybrnął elegancko z niezręcznej sytuacji, wspominając, że każdy ma jakieś kompleksy, sięgające czasów dzieciństwa. Jako przykład podał swoje wielkie uszy. To wyjaśniałoby jego słabość do Super Mario, czyli posągu lankijskiego bóstwa z gigantycznymi małżowinami. – Osobowość człowieka kształtuje się w dzieciństwie – oznajmił. – Liczą się wnioski, jaki wyciągniemy z pierwszych niepowodzeń.

To była jedna z wielu pereł mądrości, którymi raczył nas hojnie przez cały nasz pobyt na wyspie. Była mowa o wszystkim: od przebaczenia, po dokonywanie wyborów. Sztukmistrz sypał chwytliwymi aforyzmami, jak z rękawa: „Ten, kto żywi wobec innych urazę, cierpi najbardziej"", „Im większy odnosi się sukces, tym trudniej jest poświęcać czas rodzinie", albo „Jeśli bardzo ci na czymś zależy, możesz osiągnąć to samą siłą woli i nieustępliwością. Tak działa myślenie".

Kiedy zasiedliśmy do stołu, opowiedział nam historię o tym, jak po raz pierwszy pojechał jako dziecko na obóz w Warren w New Jersey:
– Dwa tygodnie na obozie upłynęły nam na poszukiwaniach przewodnika, którego porwali Indianie. To była tylko zabawa, ale zaangażowałem się w nią całym sercem i duszą. Teraz staram się odtworzyć tę atmosferę na Musha Cay. Całe moje życie sprowadza się do tej pierwszej przygody na obozie, kiedy byłem 4-letnim brzdącem. Poszukiwanie Yeti i Szerpowie zsyłający śnieg na wyspę to tylko wariacja na ten sam temat. Jak i cała reszta. W życiu przyświeca mi jeden cel: sprawić, żeby ludziom szczęki opadły. Widzisz czółno w pokoju, myślisz – ale czad! Ale wiesz, co to jest prawdziwy czad? Czółno spuszczane z sufitu i wypełnione po brzegi sushi – podsumował, a szczęka tradycyjnie mu opadła.

Personel kuchenny podał duszoną jagnięcinę wszystkim oprócz Davida, który dostał półmisek panierowanych pałeczek drobiowych. Jego miłość do tego niewyszukanego przysmaku sięga niepamiętnych czasów. Podczas kiedy my raczyliśmy się owocami morza i wybornymi mięsiwami, Copperfield nieodmiennie wcinał na kolację kurczaka w panierce. [W 1993 roku dziennikarz, który towarzyszył Davidowi i jego ówczesnej narzeczonej Claudii Schiffer w przejażdżce limuzyną do Planet Hollywood na Manhattanie, widział na własne oczy, jak celebrycka para „obżera się" panierowanym kurczakiem].

Podczas kolacji David opowiadał o złotych czasach magii, kiedy sztukmistrzowie byli powiernikami królów i zajmowali wysokie stanowiska w kraju.
– Upatrzyłeś już sobie jakieś stanowisko w gabinecie prezydenta Stanów?
Raf skubał jedzenie.
– Ronald Reagan proponował mi pracę po tym, jak zobaczył mój show w Ford's Theatre – odparował Copperfield. – Chciał, żebym spowodował znikanie pewnych rzeczy.
– Na przykład jego żony – palnęła dziewczyna iluzjonisty.
– Weź, przestań – zarżał ubawiony Copperfield.

Kiedy posprzątano ze stołu, nasz gospodarz spytał się, co chcielibyśmy teraz robić.

– Może pójdziemy podglądać ludzi? – rzuciłem żartem.
– Na tej wyspie to niedozwolone – prychnął ze złością. Zaproponował gry planszowe albo karaoke.
– Raf nie ma sobie równych w karaoke – uczepiłem się kurczowo szansy na weselszą formę rozrywki.
– To się dopiero okaże – rzucił Copperfield tonem groźby.
– W domu mam własny sprzęt do karaoke – Raf nie dał się zastraszyć.

Otoczony zgrają pomocników, Copperfield oddalił się przygotować sprzęt do bitwy na głosy. Razem z Rafem zostaliśmy jeszcze chwilę na przystani obserwując grzbiety rekinów, połyskujące między falami. Raf zastanawiał się, co też M. sądzi o tych wszystkich manekinach ukrzyżowanych na ścianie salonu.

– Jest tak piękna, że ledwo ośmielam się na nią spojrzeć – zwierzyłem się. – To jak patrzeć prosto w słońce.
– Przez brylanty – dodał Raf. – Jest zbyt piękna. Jak cała ta wyspa. Aż musisz odwracać wzrok. Albo skupiać się na jej wielkich stopach.

Po drodze do sali z karaoke, zauważyłem ilustrowaną mapę wyspy Musha. Wprawdzie nigdzie nie było Wyschniętego Jeziora, ale niedaleko miejsca, które dziś mijaliśmy, znalazłem akwen wodny oznakowany jako „sanktuarium". Sanktuarium, czyli miejsce, w którym przechowuje się święte przedmioty…
– Czy przejeżdżaliśmy dziś koło Sanktuarium? – spytałem wchodząc do pokoju.

– Nie – odparł stanowczo Copperfield. Powaga, z jaką udzielił mi odpowiedzi, odwiodła mnie od chęci dalszego drążenia tematu. Jednocześnie potwierdziły się moje przeczucia. Sanktuarium lub wyschnięte jezioro, życiodajne skarby Copperfielda bez wątpienia warte są odkrycia.

Powyższy fragment pochodzi z książki „THE BOOK OF IMMORTALITY: The Science, Belief, and Magic Behind Living Forever" autorstwa Adama Leith Gollnera. Przedruk za zgodą autora.