Jechałem Porsche przez strefę zamkniętą w Fukushimie

FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Jechałem Porsche przez strefę zamkniętą w Fukushimie

Tak naprawdę nie potrzebowałem Porsche, ale jak już jechać do japońskiego Czarnobyla, to z klasą

Wszystkie zdjęcia James Grapes

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Australia

11 marca 2011 roku w japońskim regionie Tōhoku zatrzęsła się ziemia, a we wschodnie wybrzeże wyspy Honsiu uderzyło tsunami. W rezultacie zginęło ponad 15 tys. Osób. Epicentrum trzęsienia ziemi znajdowało się tuż przy brzegu morza, nieopodal Elektrowni Atomowej Daini w Fukushimie. Powstałe 12-metrowe tsunami z łatwością przedarło się przez falochron o wysokości 5,7 metra i zatopiło elektrownię. Operatorzy Daini zignorowali wszystkie przestrogi i zalecenia w kwestiach bezpieczeństwa.

Reklama

Trzy reaktory zaczęły się topić, a z elektrowni zaczęły się wydobywać ogromne kłęby radioaktywnej pary, która spowiła okoliczne miasta, wsie i gospodarstwa. W jeden dzień ewakuowano ponad 170 tys. Osób. Praktycznie nikomu nie udało się już wrócić do opuszczonego domu. Stopione rdzenie reaktorów wciąż rozsiewają promieniowanie.

Wieści o trzęsieniu ziemi i skażeniu natychmiast obiegły cały świat. Jednak przez następne pięć lat o Fukushimie prawie w ogóle nie było słychać. Przy okazji wizyty w Japonii postanowiłem zatem pojechać do Strefy Zamkniętej w Fukushimie, żeby na własne oczy zobaczyć skutki atomowej katastrofy.

Japońskie władze kategorycznie zakazują turystyki w skażonym obszarze, więc w internecie nie można znaleźć praktycznie żadnych informacji na temat zwiedzania Fukushimy. Nie ma nawet mapy. Jednak z tego, co wyniosłem z rozmów z kilkoma ekspertami w Australii, na strefę zamkniętą składają się trzy sektory: zielony, do którego można wejść w ciągu dnia i zostać na noc, o ile dostaniesz zezwolenie; pomarańczowy, z którego po zmroku wyprosi cię policja; oraz czerwony, gdzie wstęp jest całkowicie wzbroniony.

Zaopatrzeni w ochronne kombinezony, rękawice, maski, gogle i wysokie buty, zakupione w japońskim sklepie budowlanym (w całkiem poręcznej sekcji „strefa skażenia") wyruszyliśmy do Fukushimy, położonej o około 3 godziny jazdy na północ od Tokio. Prawdę mówiąc, kombinezony i maski wcale nie chronią przed promieniowaniem ‒ do tego potrzeba by grubego na 5 cm ołowianego pancerza. Powiedziano nam jednak, że dzięki temu radioaktywny pył nie wejdzie w kontakt z naszymi płucami ani skórą. Tak naprawdę nie potrzebowałem też wynajętego Porsche 911 Carrera, ale jak już jechać do japońskiego Czarnobyla, to z klasą.

Reklama

Odczyty na poziomie 0,1 ‒ 4,1µSv/h w Prefekturze Fukushima. Normalne promieniowanie tła to ok. 0,1 ‒ 0,2µSv/h

Pierwszy przystanek na naszej trasie wypadł w miejscowości Nahara w sektorze zielonym. Władze starają się ponownie zaludnić te obszary, ale tylko ok. 15 procent dawnych mieszkańców zdecydowało się na powrót. Ruszyliśmy dalej na północ do Tomioki, w głąb sektora pomarańczowego.

Po drodze zauważyliśmy znaki kierujące do Elektrowni Atomowej Daini Fukushima (Fukushima II) i podążyliśmy za nimi. Fukushima II znajdowała się bliżej epicentrum niż Fukushima I (ta, w której stopił się reaktor), ale była o wiele lepiej chroniona. Przetrwała trzęsienie ziemi i tsunami bez żadnego uszczerbku. Choć stanowi wzorcowy przykład bezpiecznej inżynierii atomowej, na wszelki wypadek również została zamknięta.

Dojechaliśmy do pierwszej policyjnej blokady na drodze. Spodziewaliśmy się, że zostaniemy odprawieni z kwitkiem, ale policjanci bardzo uprzejmie sprawdzili nasze paszporty i pomachali na znak, że możemy jechać dalej. Wspomnieli tylko coś o osłonie przed promieniowaniem. Przy następnej blokadzie wszystko odbyło się dokładnie tak samo. Byłem w ciężkim szoku, że tak po prostu wpuszczą nas do elektrowni. Następnie jednak skierowano nas do dekontaminacji.

Po sprawdzeniu naszego samochodu policjanci uznali, że choć nie potrzebujemy odkażania, lepiej nie pozwalać dwóm amatorom z Australii szwendać się po pełnej radioaktywnego paliwa elektrowni. Kazali nam wrócić na główną drogę.

W Tomioce promieniowanie jest silniejsze niż w Naharze. Można tu wchodzić tylko raz w miesiącu na krótkie dzienne wypady. Nie licząc policji, miasto jest całkowicie wyludnione. Japońskie władze starają się oczyścić strefę skażenia. Oznacza to szorowanie każdej drogi, chodnika i elewacji budynku oraz zdarcie wierzchniej warstwy gleby do głębokości 10-15 cm, by pozbyć się radioaktywnego pyłu, który pokrył wszystko po katastrofie.

Reklama

W całym mieście widać ogromne sterty przemysłowych odpadów i worki pełne skażonej gleby ułożone z typowo japońską starannością. Pięć lat po katastrofie Tomioka wciąż pozostaje w dużej mierze nietknięta. Porzucone sklepy, towary rozrzucone po podłodze, półki powywracane przez trzęsienie ziemi.

Zniszczenia spowodowane przez tsunami w Tomioce

Przeszliśmy się po miejscowej podstawówce, którą całkowicie zawładnęły rośliny. Na tablicach wciąż widać było tematy lekcji, a obok ławek leżały plecaki. W szkole znaleźli nas znowu policjanci, ale znów tylko spisali nasze nazwiska, po czym pozwolili nam dalej zwiedzać i robić zdjęcia.

Szkoła podstawowa w Tomioce

Dziecięce buty wciąż leżą na swoich półeczkach

Szkoła zupełnie zarosła

Zatrzymaliśmy się przed opuszczonym salonem pachinko, pełnym japońskich maszyn do gier hazardowych, w których rolę żetonów pełnią metalowe kulki. Gdy zakładaliśmy nasze stroje ochronne, po raz trzeci napotkaliśmy policję. Wytłumaczyliśmy, co robimy, po czym funkcjonariusze znów nas spisali i odeszli, uprzejmie się kłaniając.

Opuszczony salon pachinko w Tomioce

Policjanci z całej Japonii są ściągani do Fukushimy na dwutygodniowe zmiany. Wszyscy spotkani przez nas funkcjonariusze przyjechali z Nayoro w północnej Japonii. Wyglądało na to, że o promieniowaniu powiedziano im bardzo mało. Byli zaskoczeni, gdy zasugerowałem, że powinni chyba nosić maski.

Drzwi do salonu pachinko stały otworem. Na pierwszy rzut oka było widać, że nikt nie postawił w nim stopy od dnia katastrofy. Automaty z niedokończonymi grami stały w cichych rzędach, obok nich otwarte paczki papierosów, a na ladzie wciąż leżała gotówka. Kalendarz na ścianie pokazywał marzec 2011 roku.

Reklama

Po katastrofie w Fukushimie władze Japonii nie były zbyt chętne, by dzielić się informacjami o promieniowaniu ‒ najświeższe ujawnione dane pochodzą z 2013 roku. Dlatego właśnie powstała firma Safecast, której twórcy chcieli nieco lepiej orientować się, co dzieje się w strefie zamkniętej. Każdy może kupić od nich licznik Geigera z GPS-em, zwany bGeigie, by zbierać i przesyłać dane. Wszystkie informacje są zamieszczane na internetowej mapie, którą Safecast aktualizuje co tydzień.

Następnie pojechaliśmy na północ Autostradą nr 6, z której zjechaliśmy na drogę wjazdową do Fukushimy I. Licznik bGeigie, który umocowaliśmy na zewnątrz samochodu, pokazał ok. 7,5µSv/h (taką dawkę otrzymałbyś, gdybyś co sześć godzin robił sobie rentgen klatki piersiowej), ale z każdą chwilą promieniowanie rosło w siłę. Na szczęście licznik wewnątrz auta zatrzymał się na ok. 2,5µSv/h. Nie mieliśmy ochoty zbyt długo tu przebywać ani znowu tłumaczyć się policjantom, więc zawróciliśmy przed następnym punktem kontrolnym.


Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Następna miejscowość na północ, Futaba, znalazła się w czerwonym sektorze nie bez powodu. Poza samochodem licznik pokazywał 1,8µSv/h ‒ zdecydowanie za dużo, żeby tu mieszkać. Na wszystkich bocznych drogach znajdują się blokady i patrole policji, a każde miejsce, w którym można by się zatrzymać, jest dokładnie zagrodzone. Nie mógłbyś tu zostać, nawet gdybyś chciał.

Reklama

W sektorze czerwonym każda droga, podjazd i miejsce, w którym można by się zatrzymać, jest zagrodzone. Ze wszystkich miast, które odwiedziliśmy, wskazania licznika były najwyższe właśnie w Futabie ‒ ok. 1,8µSv/h poza samochodem

Jak dotąd brak bezpośrednich ofiar śmiertelnych promieniowania wyzwolonego w dniu atomowej katastrofy. Prawdziwe straty są mniej namacalne. W jednej chwili ewakuowano całe wsie i miasta. Ich mieszkańcy musieli rzucić wszystko i uciekać. Możliwe, że nigdy nie będą mogli tu wrócić. Domy, w których mieszkali od pokoleń, przepadły. Ich dobytek został zniszczony, a społeczności rozdarte i rozproszone. Szacuje się, że ponad 1500 osób zmarło podczas ewakuacji i pobytu w mieszkaniach przejściowych.

Opuszczony sklep w Namie

Nawet do tych miejscowości, które jak Nahara zostały otwarte dla ludności, prawie nikt nie wrócił. Dawni mieszkańcy zdążyli sobie zbudować życie gdzie indziej albo po prostu nie chcą już mieć nic wspólnego z rodzinnymi stronami. Mimo wysiłków władz, by odkazić i zrewitalizować cały obszar, ludzie chyba chcą zapomnieć, że katastrofa w Fukushimie w ogóle miała miejsce i uciec od niej jak najdalej.

Remiza straży pożarnej w Namie zniszczona przez trzęsienie ziemi

Ciężko było patrzeć, jak kwitnące niegdyś społeczności zniknęły z powierzchni ziemi przez jedną firmę energetyczną, która luźno podchodziła do kwestii bezpieczeństwa. Na koniec jeszcze jedna rzecz: Mamo, Tato ‒ nie martwcie się. Dodatkowa porcja promieniowania, jaką przyjąłem podczas mojej jednodniowej wycieczki po Fukushimie to mniej niż 2,7µSv, które w ciągu godziny otrzyma każdy pasażer międzynarodowego lotu.