Na pierwszy rzut oka mała wioska Penobsquis wygląda jak każda inna mieścina w Nowym Brunszwiku w Kanadzie – same pola kukurydzy i pastwiska. Las, kilka domów i wyblakłe motele. Prostokątne budynki kopalni potażu. Nudy.
Ale jeżeli w pewne niedzielne popołudnie znajdziecie się nagle na malowniczej drodze numer 114, zauważycie coś dziwnego wzdłuż tej byłej autostrady – straszną rzeźbę, która wryje się w twoją pamięć i będzie już w każdym twoim koszmarze.
Ta ponura rzeźba wychudzonego konia wyścigowego to jedyna pamiątka po parku Animaland, którą widać z drogi. Postać konia wyścigowego Blow Hard zachęcała turystów do wstąpienia do nieczynnego już parku od lat 60. aż do połowy lat 90. (wtedy został zdemontowany ładny szyld w stylu retro).
Zdjęcia: Anica James.
Animaland określano mianem „zoo rzeźb", z gigantycznymi zwierzętami z cementu. To trącąca myszką nadmorska atrakcja, taka jak Mystery Crater, Dinosaur Land czy istniejące wciąż Magnetic Hill i Mastodon Ridge.
Animaland jest imponującym przykładem nurtu brutalizmu. Ta betonowa menażeria wciąż stoi na swoim miejscu, chociaż od ponad 20 lat park jest opuszczony. Homar z powyginanymi czułkami i szczypcami, po których można się wspinać oraz zjeżdżalnią na ogonie. Rozpadająca się żółta żyrafa o pustym spojrzeniu z trzymetrową wygiętą szyją. Dalej stoją dwa prawie 2,5-metrowe walczące niedźwiedzie, które wglądają tak realistycznie, że mój kolega się wystraszył, gdy zobaczył je przez mgłę. Nieopodal ogromny biały łoś wygląda zza wysokich zarośli. Z niegdyś przyjaźnie wyglądających twarzy złuszcza się farba. Pleśń i mech pokryły ich duże kreskówkowe oczy. Osobliwe drewniane budynki są zabite dechami i się rozpadają, a strasznych legend miejskich o tym miejscu nie brakuje. Ogólnie klimat jest zajebiście upiorny, delikatnie mówiąc.
To plac zabaw, który mógł powstać tylko w dawnych czasach, w których rodzicom nie przeszkadzało, że ich dzieci będą się wspinać po niebezpiecznych, ponadczterometrowych rzeźbach z betonu.
Zatrzymajcie samochód i przejdźcie się wzdłuż szlaku dla quadów przy motelu i restauracji Timberland Motor Inn, a odkryjecie, że w Penobsquis jest tego więcej, niż się wam wydaje.
Animaland był pomysłem przedsiębiorcy i rzeźbiarza Winstona Bronnuma. Winston był szalonym dzieciakiem, którego babcia musiała ściągać z dachu kurnika i powstrzymywać przed próbami latania własnoręcznie zbudowanym samolotem. Gdy dorósł, opuścił rodzinną farmę ziemniaków w New Denmark w Nowym Brunszwiku w Kanadzie. Pojechał do Ontario, by pracować przy konstrukcji mostów i tam wodnych.
Wrócił do na wybrzeże Kanady po tym, jak „w jego małżeństwie coś zaczęło się psuć", jak mówi jego siostrzeniec Wayne Nagy, lat 62. – Praca z nim była trochę jak praca dla Burta Bacharacha. Miał niezwykłe poczucie humoru, świetną osobowość i był bardzo zdyscyplinowany – opowiada Nagy.
Przedsiębiorczy i energiczny Bronnum nie mógł usiedzieć w miejscu. Jak wspomina jego siostrzeniec, całe noce spędzał, rzeźbiąc drewniane zwierzęta w swojej pracowni. Rzeźbienie, praca, picie i gra na skrzypcach wypełniały większość czasu Winstona, dopóki pożar nie strawił jego pracowni, niszcząc wszystkie jego narzędzia i zaopatrzenie.
Bronnum zaczął budować wielkie zwierzęta z cementu. W tej niespodziewanej artystycznej niszy odnalazł swoją nową obsesję, która zajęła następne 30 lat jego życia.
Pomysł pobierania opłat za wstęp do parku, by obejrzeć te zwierzęta, wynikał z oportunizmu. W tych zamierzchłych czasach, bez tabletów i filmów do oglądania na tylnym siedzeniu, podróżujący samochodem rodzice potrzebowali miejsc, w których mogliby rozprostować nogi i na chwilę odpocząć od pociech. I jak wcześniej Walt Disney czy P.T. Barnum (to przedsiębiorca i showman, który promował różne mistyfikacje i osobliwości, założył też cyrk), choć na mniejszą skalę, Bronnum wycisnął z turystycznej atrakcji tyle, ile mógł.
– Pobierał od turystów opłatę przy wejściu, aby mogli obserwować go przy pracy. Sprzedawcy musieli przyklejać jednodolarówki na ścianie w jego biurze, zanim w ogóle mogli przejść do negocjowania z nim jakiejś umowy – mówi Nagy.
– Był trochę ekscentryczny – mówi Patty Ackerman, która pracowała w pobliskiej restauracji od 1975 r. Kiedy Bronnum nie zajmował się turystami, przychodził do staroświeckiego baru i pił okowitę z ojcem Patty, Billem MacIntyre'em.
Ale Bronnum był naprawdę oddany swojemu parkowi. Zawsze szukał nowych sposobów na jego rozwój: drukował pocztówki i pamiątki. Zmodyfikował wieloryby, aby z ich nozdrzy tryskała woda. Zamontował basen. Eksperymentował z nowymi rzeźbami. W pewnym momencie w parku były nawet żywe jelenie, króliki i kurczaki. I zbiornik z homarami.
Ciągłe drobne innowacje i turyści, którzy zaglądali tu w drodze do Parku Narodowego Fundy, sprawiły, że w latach 70. park Animaland odnotowywał zyski. Jednak z biegiem lat Bronnumowi było coraz ciężej bronić się przed wandalami. Nagy mówi, że Bronnuma męczyli chuligani kradnący jedzenie ze stołówki, zapychający toalety, polujący na jelenie i niszczący mienie. W końcu Winston postanowił spać w Animalandzie, podczas gdy żona i dzieci zostawali w domu.
– Włamania i kradzieże sprawiały, że źle się czuł – mówi Nagy.
Dziś, aby odwiedzić Animaland, nie trzeba mieć zdolności włamywacza. Łatwo można się tam dostać z odnogi drogi numer 114. Co ciekawe, warsztat pozostał nietknięty. Skrzypiący drewniany magazyn wypełniony jest różnymi rupieciami.
Stare materace, sztuczne kwiaty, wózki golfowe i zardzewiała długa limuzyna rodem z Milczenia owiec. Wielki mural homara z Shediac, dzieło, które Bronnum ukończył kilka miesięcy przed śmiercią. Ręcznie rysowane plany i wykresy, narzędzia i worki cementu nadal leżą na stole warsztatowym. Winorośle zaczynają wpełzać przez szparę pod drzwiami, a cienka warstwa białego pyłu pokrywa wszystko wewnątrz.
Bronnum zmarł w 1991 roku, zanim zbudowanie nowej transkanadyjskiej autostrady dobiło wiele małych biznesów w Penobsquis, łącznie z Animalandem. Do końca życia zajmował się sztuką. – Tydzień przed śmiercią zapytał pielęgniarkę, czy może użyć dłuta, by obciąć paznokcie u stóp – wspomina Nagy.
I chociaż klęska wielkiego artystycznego przedsięwzięcia Bronnuma jest przykra, to on sam osiągnął już status legendy w dziedzinie kanadyjskiej sztuki wielkich rzeźb zwierząt. Jego sława przetrwała dłużej niż sam park.
Turyści zatrzymują się i robią sobie selfie z dziełami Bronnuma w różnych miejscach w Kanadzie. Jego rzeźby to m.in. Największy homar na świecie w Shediac w prowincji Nowy Brunszwik, Słoń Jumbo w Saint Thomas w prowincji Ontario oraz ten jeleń w Cow Bay w Nowej Szkocji – wystąpił w odcinku serialu Chłopaki z baraków.
Istnieje też inny sposób, by obejrzeć tę zapomnianą przydrożną atrakcję. Chociaż Animaland nie jest już miejscem na rodzinny wypad, wciąż stanowi obiekt zainteresowania ludzi spacerujących z psami, znudzonych nastolatków i uważnych kierowców zaciekawionych pomnikiem konia Blow Hard.
Patty Ackerman mówi mi, że przez okna w Timberland widzi, iż ludzie ciągle chodzą do parku. W pewnym sensie Animaland jest więc wciąż żywy. To rozpadający się pomnik kiczu lat 60. i owoc dziwnej, cementowej wizji Winstona Bronnuma.
Obserwujcie Julię Wright na Twitterze.
Ostrzeżenie: Hej, dzieciaki, Animaland nie jest bezpieczny. Jeżeli jednak czujecie, że koniecznie musicie tam pojechać, to postępujcie z szacunkiem i zostawcie wszystkie rzeczy w takim stanie, w jakim je zastaliście.