FYI.

This story is over 5 years old.

420

Wakacje z producentami haszyszu w północnym Maroku

Kury, które dziobały ziemię wokół naszych stóp, wydawały dźwięki brzmiące jakby nie pochodziły od nich. „Jedzą nasiona marihuany" – powiedział nam przewodnik. „Wariują"
Miska ze zmielonym kifem

Do czasu hiszpańskiej okupacji północnego Maroka w latach 20. XX wieku Szafszawan pozostawało praktycznie zamkniętym miastem. Gdy po raz pierwszy przybyli tu żołnierze, spotkali żydów posługujących się średniowieczną formą kastylijskiego hiszpańskiego, którego nie słyszano na Półwyspie Iberyjskim od około 400 lat i ludność nastawioną do chrześcijaństwa bardziej wrogo niż całe zastępy wykopowych bojowników ateizmu.

Reklama

Ale dzięki determinacji w usuwaniu dekad dziedzictwa kulturowego, miasto otworzyło się i stało turystyczną mekką. Plecakowicze z całego świata gromadzą się tutaj, żeby zrobić sobie samojebki na tle pięknych, niebieskich budowli, jeść słynny lokalny ser kozi i, przede wszystkim, wesprzeć kwitnący przemysł haszu.

Mówi się, że Maroko produkuje blisko połowę całego haszu na świecie i szacuje się, że około 800 tys. Marokańczyków pracuje w tym biznesie – większość z nich w Rif, górzystym regionie północnego Maroka, gdzie znajduje się Szafszawan. Kwestia dekryminalizacji przemysłu bulgocze w parlamencie już od jakiegoś czasu, jeden z członków opozycji powiedział w sierpniu, że jego partia ma nadzieje na legalizację produkcji haszyszu w ciągu trzech lat.

Jego nielegalny status to niemały problem dla regionu, w którym dla tak wielu ludzi jest głównym źródłem przychodu. Rzecznik marokańskiej partii Istiqlal powiedział w The Independent, że „są wsie w Rif, w których trudno znaleźć mężczyzn, bo wszyscy są albo w więzieniach, albo ukrywają się przed policją". Osoby prowadzące kampanie pro-legalizacyjne w Maroku używają tych samych argumentów, które właśnie przewijają się w dyskusjach w UK i USA: opodatkowanie produkcji mogłoby wesprzeć gospodarkę kraju i zmniejszyć dramatyczny deficyt, ograniczyłoby wydatki na utrzymywanie porządku i akcje policji, i ogólnie ułatwiłoby wszystko wszystkim zainteresowanym.

Reklama

Mając to na uwadze, postanowiłem samemu odwiedzić Szafszawan, przez weekend żyć tylko na serze kozim, uciec od barów w Rabacie i ich nawyku puszczania Khaleda co pięć minut i znaleźć najlepszy na świecie hasz w jego kolebce.

Okazuje się, że ten ostatni punkt wcale nie jest zbyt trudny. Jeśli palisz zioło i nie możesz załatwić go sobie w Szafszawan, to pewnie palisz już za dużo. Rifenowie – berberska grupa etniczna zamieszkująca Rif – zaczepiają z uśmiechem, o praktycznie każdej porze dnia i nocy, oferując towar, którego właśnie możesz szukać: „Hasz? Kif? Dziewczyny? Opium?" itd. Nie uznają waszego pierwszego, drugiego czy trzeciego „nie" za przekonującą odpowiedź.

Zabrałem ze sobą dwóch przyjaciół, z których jeden był prawdziwym weteranem Szafszawanu. Gdy dotarliśmy na miejsce zadzwonił do kolegi, którego poznał na swoim poprzednim wyjeździe i zorganizował nam wycieczkę po farmie haszu na następny dzień. Gdy wszystko było ustawione, pojechaliśmy do hostelu – Hotelu Souika – pełnego wszystkich klisz, których spodziewalibyście się po utopii dla palaczy haszyszu.

Byli plecakowicze z brodami, plecakowiczki z koralami i standardowi zjarani pielgrzymi odziani w berberskie runa, ględzący o narkotykach, będąc pod wpływem narkotyków, do każdej innej osoby, która wygląda jakby mogła brać narkotyki i miała to nieszczęście, że była w pobliżu. Mniej ortodoksyjna była spokojna hiszpańsko-japońska para, która każdy dzień rozpoczynała i kończyła wielkim jointem i każdego wieczora spędzała pół godziny na balkonie, szczotkując zęby w absolutnej ciemności.

Reklama

Nasz pierwszy pełny dzień w Szafszawan zaczął się tak źle, jak tylko mógł zacząć się dzień w Szafszawan. Nasz przewodnik odebrał nas spod hostelu, przeszliśmy razem jakieś sto metrów, opowiadał nam, że pokaże pokoje pełne zioła, po czym nagle jakiś mężczyzna złapał go za ramię i odciągnął na bok. Odwróciłem się i nawiązałem kontakt wzrokowym z moim kumplem. „Idź, aresztują go" – powiedział, po czym usłyszałem za sobą odgłos zamykających się kajdanek. Posuwałem się do przodu próbując, bardzo nieudolnie, wyglądać na kogoś, kto nie miał z nim nic do czynienia. Czułem się z tym źle, wiadomo, ale naprawdę nie byłem przygotowany na spędzenie całego dnia w więzieniu za zbrodnię chodzenia ulicą obok kogoś, kogo dopiero poznałem.

W hostelu recepcjonistka powiedziała nam, że raczej by do tego nie doszło. „To policja turystyczna, a on nie jest zarejestrowanym przewodnikiem. Aresztują go codziennie – nie macie się czym przejmować. Będą go przepytywać, a on im powie »Nie mam pracy. Wolicie, żebym kradł?«".

Nasz regularnie aresztowany przewodnik nie jest osamotniony w swojej walce o przetrwanie. Wskaźnik bezrobocia w Maroku wynosi około 9 proc., ale wzrasta do 30 proc. w przedziale osób do 34 roku życia. Ta liczba nie byłaby tak wysoka, gdyby podziemny handel haszem zalegalizowano, co zmusiłoby farmerów do prowadzenia rejestrów swoich pracowników (ok. 800 tys. ludzi) i potencjalnego tworzenia nowych miejsc pracy wraz z rozwojem rynku.

Reklama

Po tym jak recepcjonistka wytłumaczyła nam los naszego pierwszego przewodnika, zagadał do nas kolejny, który podobno widział co stało się wcześniej i zaoferował swoje usługi. Szliśmy za nim po górach przez jakieś 40 minut, z krótką przerwą przy hiszpańskim meczecie, spod którego podziwialiśmy pastelowo niebieskie miasto rozlewające się pod nami.

W końcu dotarliśmy do domku w jednej z wsi w górach. Zaprowadzono nas na podwórko, dano krzesła, na których usiedliśmy, oglądając kury, które dziobały ziemię wokół naszych stóp i wydawały dźwięki, które nie brzmiały jakby pochodziły od nich. „Jedzą nasiona marihuany" – powiedział nam przewodnik. „Wariują".

Jeden z pracowników przyniósł na podwórko dużą torbę kifu – czyli kryształków THC odseparowanych od pączków marihuany – rzekomo zebranego poprzedniego miesiąca. Na miskę założono rajstopy, na nie położono kif, który później został przykryty kolejną tkaniną i bity, aż w misce zostanie suchy pył. Zebrano go do małej torebeczki, zgnieciono i potarto nim o nogawkę – haszysz gotowy. Farmer powiedział nam, że praca nad kilogramem kifu zajmuje mu 25 minut, z czego ma później około 10 gramów haszu.

Powiedziano nam, że to, czego produkcję widzieliśmy, trafi na europejski rynek w następnym roku, ale inni Marokańczycy twierdzili z kolei, że szafszawański hasz jest konsumowany głównie lokalnie.

Farma, którą odwiedziliśmy była rodzinnym biznesem – gdy robiliśmy hasz, mała dziewczynka biegała dookoła kur z uśmiechem na twarzy. Był to trochę dziwny widok, ale też świadectwo tego, że farma jest własnością rodziny mieszkającej tam od ponad 40 lat. Gospodarka Szafszawan opiera się na turystyce i haszu, a główna część turystów trafia tam właśnie dzięki haszyszowi albo – jak mówili starsi turyści, których poznałem – dlatego, że miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Legalizacja i legitymizacja siły roboczej tak dużej jak ta w przemyśle haszyszu, mogłaby pomóc nie tylko gospodarce poszczególnych regionów Maroka, ale też procesowi integracji regionu Rif, znanego z wrogości wobec rządu marokańskiego.

To branża zatrudniająca blisko milion ludzi, rzekomo działająca w Maroku od XV wieku, o pracę w której oskarżono też funkcjonariuszy marokańskiej policji. Wszystko wskazuje na to, że dekryminalizacja produkcji haszu miałaby dużo sensu, ale wciąż są na drodze ku temu pewne przeszkody.

Maroko byłoby pierwszym krajem arabskim, w którym zalegalizowane zostałyby konopie. Czy konserwatywne społeczeństwo (chociaż względnie tolerancyjne, w porównaniu do reszty regionu) tolerowałoby pełną legalizację? Jak zareagowałaby na nią Unia Europejska, biorąc pod uwagę, że Maroko od pół wieku zalewa Europę przemycanym drogą morską haszyszem?

Gdy pod uwagę weźmie się naciski międzynarodowe, legalizacja nie wydaje się prawdopodobna – ale potencjalne korzyści dla samego Maroka są oczywiste.