FYI.

This story is over 5 years old.

Newsy

​Jak rżniemy z neta

Jesteśmy w światowej czołówce, jeżeli chodzi o nielegalne ściągnięcie trzeciego sezonu House of Cards z internetu, ale to tylko czubek góry lodowej. Dlaczego tyle ściągamy?

Źródło: Flickr/nrkbeta

Przy okazji premiery serialu „House of Cards" strona Variety.com zwróciła uwagę na skalę jego piracenia. I wyszło na to że w rankingu jesteśmy na 5 miejscu, ale w porównaniu do liczby ludności Chin, USA, Indii i Australii, to procentowo jesteśmy na drugim, bije nas tylko 23 milionowa Australia. To lepiej w porównaniu do poprzedniego roku, gdzie byliśmy drudzy (!) zaraz po USA… czyli procentowo pierwsi.

Reklama

Dalej jesteśmy jednymi z największych "złodziei z internetu" na świecie. Tylko pytanie, dlaczego akurat my? Czy może to mieć swoje uwarunkowania historyczne? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie trzeba się cofnąć do PRL-u.

Komunizm nie był okresem miodu i mleka płynącego, wiadomo. Kombinowanie było nie tylko czymś "normalnym", ale nieraz wręcz pożądanym. Po upadku Żelaznej Kurtyny, utarło się, że jumamy co się da z ekskluzywnych Niemiec. Gdyby nie srogie sankcje, kto wie, czy nadal nie bylibyśmy królami szemranego importu samochodów zza granicy.

Powstaje pytanie, czy zła sytuacja społeczna Polaka zwalnia go z odczuwania dyskomfortu moralnego, gdy robi coś złego polepszając swój byt? Jeżeli widzieliśmy, że "Niemcy mają lepiej", to nie przeszkadzało nam że kradliśmy im samochody? Podobnie jest teraz, kiedy nie identyfikujemy naszego pobierania muzy, filmów i seriali z okradaniem twórców.

Często też nasze zachowanie nie podchodzi pod żaden paragraf

Dlatego rżniemy filmy i muzykę na potęgę. Spotify, czy Netflix rozwiążą sprawę, ale tylko częściowo. Ok, Spotify jest za darmo na komputerach i wtedy z niego chętnie korzystamy. Osobiście mógłbym płacić 20 złotych miesięcznie za premium i mieć spokój ze ściąganiem muzyki na telefon, gdybym dużo jej słuchał, ale dla biednego Polaka zarabiającego 1200 zł na rękę te dwie dychy wydane na coś niematerialnego bolą. Prawda? Bo za 20 złotych można przeżyć dzień, a zwykle nawet trzeba.

Reklama

Często też nasze zachowanie nie podchodzi pod żaden paragraf. W przypadku streamowania filmów prawo łamie tylko osoba wrzucająca film do sieci, a nie widz. To kwestia prawna, której nie da się rozwiązać, bo skąd mamy wiedzieć, że widzieliśmy zdjęcie, albo film który został skradziony. To właśnie miało korygować ACTA, ale naród się wpadł walczył o swoją wirtualną wolność jak pod Grunwaldem. A streamuje 88% piratów, gdy tylko 25% z nich korzysta z Torrentów.

Do szerzenia zjawiska internetowej „kradzieży" dochodzą też problemy z dostępnością. House of Cards jak i wiele innych seriali jest dostępnych na Netflixie, który nie dotarł jeszcze do Polski. Żeby obejrzeć wcześniej wspomniany serial w Polsce, musimy pierdolić się z usługą VOD od Nc+, gdzie poza zwykłym abonamentem trzeba jeszcze wykupić ten serialowy i opłacać to wszystko przez przynajmniej rok. Z filmami jest dokładnie to samo. I nie można ich ponownie obejrzeć po tygodniu bo wygasają zwykle po 48 godzinach. Ostatnim gwoździem do trumny jest brak dostępności tego wszystkiego na komputerach, a jedynie na dekoderach do telewizorów. Łatwiej jest już kliknąć dwa razy w link na Piratebayu, albo wklepać tytuł w Google i obejrzeć to na jakimś portalu.

I choć kancelarie prawne zaczynają zajmować się piractwem, nie jest to powszechne zjawisko i chodzi wyłącznie o kasę. Jeżeli Media nie zaczną dawać od siebie więcej, to i tak nic się nie zmieni. Ktoś kto płaci powinien być premium pod każdym względem, a jeżeli nie jest, to dlaczego nie mieć tego samego za darmo?

Poradziliśmy się dr hab. Jacka Wasilewskiego, medioznawcy, członka Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. To co nam odpisał trafia prosto w sedno problemu:

"Z piractwem jest problem wieloraki. Wcale nie jest tak, że ściągają ci biedni – wprost przeciwnie, ściągają młodzi, dobrze wykształceni i ci trzymający rękę na pulsie kultury. Zarabiający średnio lub całkiem sporo. Trzeba wiedzieć co ściągać – kiedy się jest tylko na zmywaku, wystarcza radio i telewizja. Do ściągania potrzebna jest wiedza o kulturze i jako takie umiejętności. Druga kwestia to frustracja – niby jesteśmy częścią świata, ale długo premiery filmów w Polsce były grubo po czasie premiery w innych krajach.

Polacy jeżdżą za granicę, czytają w sieci i nagle się okazuje, ze ten cały światowy marketing działa – a geolokalizacja wzbrania. Promocja globalna wpada więc we własne sidła – informuje globalnie, ale wzbrania lokalnie. I rzeczywiście w obawie przed rozmaitym programistycznym kombinatorstwem nie zawsze można znaleźć filmy na VOD. Mamy sprzęt, mamy chęć, wiemy co chcemy oglądać, więc ograniczona dostępność nie staje się szlabanem, a tylko przeszkodą do pokonania. Wspólnego, według tradycji oporu wobec systemu. Tak samo traktujemy własne państwo w sprawie podatków czy abonamentu telewizyjnego, nie dotyczy to tylko filmów wielkich studiów zachodnich.

No i trzecia kwestia to brak powszechnej normy, którą daje się zauważać. Jeśli wszyscy widzą, że ściągają - wówczas rozluźniona norma staje się normą. Ponieważ nie znamy twórców ani dystrybutorów osobiście, nie ma również poczucia zobowiązania wobec nich ani potrzeby poszanowania ich praw, tak jak nie robimy tego jadąc na autostradzie i wyrzucając śmieci przez okno samochodu. Tak więc obniżenie cen płyt czy dostępu tylko nieznaczenie zmieni piractwo – raczej powszechność i wygoda dostępu mogą coś na ten temat uczynić. No i ewentualnie mechanizm podobny jak fotoradary – znajomość naszego IP, bo mamy wciąż złudne poczucie anonimowości w sieci. Tylko że przecież nie piractwo jest problemem, a udostępnianie. Działamy we wspólnocie zwykłych ludzi, który pomagają sobie przeciwko tym, którzy wytwarzają w nas potrzebę i chcą nas wyzyskiwać. Czy chodzi o podatki, o służbę zdrowia czy o treści kultury. Łatwo z tym walczyć nie będzie. Ale myślę, że warto, bo przecież obok ściągania jest coraz popularniejsze dawanie – crowdfunding. I tu się odradza wspólnota miedzy twórcą a odbiorcą kultury".