Faza, płacz i seks z psem, czyli do czego prowadzi 10 dni medytacji

FYI.

This story is over 5 years old.

zdrowie

Faza, płacz i seks z psem, czyli do czego prowadzi 10 dni medytacji

Zasady były proste: musiałem medytować przez 10 godzin każdego dnia. Nie mogłem za to mówić, czytać, używać telefonu komórkowego, palić szlugów, łapać kontaktu wzrokowego z innymi uczestnikami oraz masturbować się

Zdjęcie: Flickr/Alice Popkorn.

Kiedy zapisałem się na kurs medytacji Vipassana, musiałem złożyć parafkę, że go nie przerwę. Po przybyciu na miejsce znów byłem zmuszony to potwierdzić. A gdy rozpakowałem już swoje rzeczy i siedząc w kuchni, popijałem ziołową herbatę, zapytano mnie po raz kolejny, czy jestem gotowy na cały kurs i przestrzeganie KAŻDEJ z zasad. Mam wrażenie, że w takich okolicznościach wiele osób zrezygnowałoby z Vipassany, ale ja nie jestem typem wrażliwca.

Reklama

Zasady były proste: musiałem medytować przez 10 godzin każdego dnia. Nie mogłem za to mówić, czytać, używać telefonu komórkowego, palić szlugów, łapać kontaktu wzrokowego z innymi uczestnikami oraz masturbować się – i tak miało być, aż do poranka dnia 11. Nie byłem też niestety uprawniony do zabijania.

Nasz nauczyciel nazywał się Davide. Wyglądał jak Budda – okrągły i pulchny, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, kochany przez podobnie do niego uświęconych i naćpanych ludzi.

Popatrzył na wszystkich, zmierzył nas wzrokiem i szukał znaków: dziwnych ruchów głową, trzęsących się warg. Gdy nie zobaczył niczego takiego, szeroko się uśmiechnął i poprosił, byśmy przekazali mu nasze telefony, notatniki oraz portfele (czego nie zrobiłem, złamałem tym samym jedną z zasad już na samym początku), i oddali się w pełni Vipassanie.

Vipassana jest typem milczącego więzienia, do którego wchodzisz z własnej woli. W trakcie kursu żyjesz prawie jak mnich, co oznacza brak pracy, brak jakiejkolwiek rozrywki oraz ograniczenie do minimum oddychania, przełykania i sikania.

Zwykły kurs trwa 10 dni, ale osoby zajarane medytacją potrafią siedzieć tutaj nawet trzy miesiące. Na podstawie własnych doświadczeń przypuszczam, że pod koniec są bliżej śmierci niż życia, chyba nawet bliżej od martwej natury.

Ta technika została rozwinięta przez Buddę ponad 2,5 tys. lat temu, ale ślad po niej zaginął – aż do lat 50. XX w. W latach 70. centra Vipassany zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Od Kalifornii aż po Europę wszystkie oferowały to samo – szansę na zmianę własnego życia. Dobrym przykładem jest John Frusciante, który po Vipassanie rzucił heroinę.

Reklama

Jakieś pół roku temu zacząłem regularnie przyjmować psychodeliki. Po części dla fanu, po części dla ich zbawiennego działania leczniczego. Gdy przeczytałem, że dzięki medytacji mogę osiągnąć podobny efekt, poszukałem jakiegoś kursu w internecie. I tak znalazłem 10-dniowe medytacje we Włoszech. Ich internetowa lista osób oczekujących to istne świadectwo jakości. Siedem miesięcy czekałem na zwrotnego maila. Gdy nareszcie dotarł, włączyłem automatyczną odpowiedź na skrzynce mailowej, zamroziłem wszystkie swoje projekty i kupiłem bilet lotniczy do Toskanii, aby na kilka dni oddać się absolutnej ciszy.

Pierwszy dzień Vipassany jest największym kłamstwem w historii kłamstw. Wtedy wszystko wydaje się jeszcze w miarę normalne. Mężczyźni i kobiety, łącznie było nas 80, usiedli, rozmawiali i jedli zupę w wielkim wspólnym pokoju. Dobrze się bawiliśmy, gdzieniegdzie widziałem, że rodził się nawet mały flircik. Następnego dnia o 4 rano obudzeni dźwiękiem gongu weszliśmy w ciemność sali medytacji. Kobiety i mężczyźni zostali od siebie brutalnie odseparowani. O ich istnieniu przypominał nam jedynie delikatny odgłos kroków i odległy szum suszarek do włosów każdego chłodnego toskańskiego poranka.

Zostałem zakwaterowany z pięcioma kolesiami po 20-stce, których ubiór i lekka nadwaga wskazywały na włoskie pochodzenie. Niestety, nie mogłem być niczego pewien, bo poza ziewaniem w nocy nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. I choć nie znałem ich imion, doskonale poznałem ich zapach. Vipassana wymaga od ciebie noszenia tych samych ciuchów każdego dnia, poza tym masz w nich również spać, bo noce są chłodne. Gdyby tego było mało, nasza codzienna higiena ograniczona była do spłukania twarzy, mieliśmy oszczędzać wodę. Zapach zmieniał się z czasem. Najpierw był w miarę miły, później stęchły, a pod sam koniec jebało mokrym psem, który cały dzień tarzał się w oborniku.

Reklama

Historie z odmętów cywilizacji. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Początkowo najtrudniejszą rzeczą w Vipassanie jest trwanie w miejscu. Dostajesz poduszkę, kocyk i masz spędzić cały dzień, siedząc ze skrzyżowanymi nogami, godzina po godzinie. Twoje plecy zaczną cierpnąć, stopy drętwieć, a kość ogonowa, ta, o której istnieniu przypominamy sobie przy twardym lądowaniu na dupie, zacznie się ruszać.

Poza niekomfortowym położeniem drugą najcięższą rzeczą w Vipassanie jest czas. Siedzisz z obolałym ciałem i liczysz każdą sekundę, która dzieli cię od momentu rozprostowania nóg i kubka ciepłej herbaty. Przez cały czas trwania kursu nosiłem zegarek. Za każdym razem, gdy otwierałem oczy, patrzyłem na jego tarczę. Wskazówka zamarzła, nic się nie zmieniało. Byłem pewien, że się zepsuł. Zdejmowałem go, wyciągałem baterię, przedmuchiwałem styki, wycierałem wszystko, wkładałem z powrotem, po czym czekałem, aż ruszy sekundnik. Jednak nie zegarek był zepsuty, to czas się zepsuł.

Tamtej nocy, zanim zasnąłem, wyciągnąłem przemycony telefon. Nie miał w ogóle zasięgu. Byłem zdeterminowany, stwierdziłem więc, że następnego dnia zamiast iść do sali medytacji, ucieknę na chwilę z ośrodka i wejdę na jakieś wzniesienie, by złapać zasięg.

Następnego ranka za bardzo poddałem się jednak rutynie i nie znalazłem wyjścia. Zanim zorientowałem się, gdzie jestem, siedziałem już ze skrzyżowanymi nogami na poduszce otoczony innymi medytującymi. Znowu słuchałem cholernych wskazówek o oddechu i innych pierdołach. Tak minął kolejny dzień tortur.

Reklama

Miejsce przede mną zajął starszy mężczyzna. Nosił czerwoną bluzę z napisem „Surf, Life, Love. Est. 1987". Żeby zabić czas, zmieniłem ten napis w kod. Każda litera odpowiadała numerowi-miejscu, które zajmuje w alfabecie. Więc „Surf" to 19, 21, 18, 6, a „1987" to A, I, H, G. Robiłem to każdego dnia, ale czas wciąż ciągnął się niemiłosiernie. Zmieniłem tym kodem wszystkie liczby i litery, które nawinęły mi się na oczy. Zanim nadeszła noc, byłem przekonany bardziej niż kiedykolwiek – odchodzę. Postanowiłem, że następnego poranka wezmę telefon na wzgórze, skontaktuję się ze znajomymi, wyjadę, będę pić wino, jeść mozzarellę, rozmawiać, walić konia i zwiedzać Włochy.

Następnego poranka byłem gotowy. Włożyłem płaszcz i w czasie, gdy inni, nudni medytujący ludzie wtaczali się do sali, wyszedłem z ośrodka, przeskoczyłem przez płot, którego mieliśmy nigdy nie przekraczać, i pobiegłem przez zarośniętą wysoką trawą łąkę na wzgórze.

Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, były moje nogi. Od siadu skrzyżnego stały się prawie bezużyteczne. Kolana skrzypiały gorzej niż zardzewiałe zawiasy w drzwiach. Na domiar złego po kilku krokach zaczęły mnie swędzieć uda. A gdy doszedłem na szczyt, zasięg był tak słaby, że mogłem jedynie wysłać esemesa. Napisałem do Andrei, mojej koleżanki: „Jutro wyjeżdżam, mogę do Ciebie przyjechać?".

Gdy wiadomość dotarła, czułem się wyzwolony. Zszedłem na dół i wróciłem do łóżka. Na śniadanie wypiłem szybką kawę i zjadłem zimną owsiankę. Nie przejmowałem się zbytnio, bo czym miałby przejmować się człowiek, który przed sobą ma już tylko wizję codziennych croissantów i cappuccino.

Reklama

I gdy tego dnia zadzwonił kolejny gong, pobiegłem do sali medytacji, wspiąłem się po 49 stopniach (policzyłem je z nudów) i ze stoickim spokojem zająłem miejsce za starszym mężczyzną w czerwonej bluzie. Wskazówki dotyczące koncentracji na oddechu zaczęły się na nowo. Tym razem stwierdziłem, że nie będę stawiać oporu – i tak przecież odchodzę. Zamknąłem oczy. Skoncentrowałem się tak mocno, że poczułem, jak moja głowa przechyla się do przodu.

To jednak nie była moja głowa, to było „coś" w mojej głowie. W pewnym momencie salę wypełniła zupełna cisza. Mówię zupełna, ponieważ do tej pory przynajmniej dwie osoby kaszlały, inne kichały, wierciły się, a około sześciu osób chrząkało. Teraz było cicho jak w grobie. Moja głowa upadła jeszcze trochę niżej, po czym wszystko się rozjaśniło. Widziałem mandalę, później rakietę kosmiczną, a na końcu piorun tak jasny, że otworzyłem oczy. W tamtym momencie straciłem równowagę, ześlizgnąłem się z poduszki i przewróciłem na mężczyznę w czerwonej bluzie.

– Przepraszam – powiedziałem odruchowo.

Mężczyzna odwrócił się i patrząc na mnie łagodnym, choć stanowczym wzrokiem, przyłożył palec do ust.

Jeśli wystąpiłaby nagła potrzeba, mimo nakazu absolutnego milczenia mogliśmy porozmawiać z Davide'em. Po zajęciach skorzystałem więc z tego przywileju i poszedłem do jego pokoiku. Siedział na wielkim, białym, wyściełanym tronie. Przycupnąłem naprzeciwko na podłodze i czułem się jak małe dziecko rozmawiające z Mikołajem po tym, jak stało 40 minut w kolejce mimo silnego parcia na pęcherz.

Reklama

– Davide, miałem fazę.
– Ma che? – Davide był wyraźnie nieprzejęty.
– Miałem halucynacje w sali medytacji. To było tak silne przeżycie, że spadłem z poduszki. Co to oznacza?
– To oznacza, że wszystko idzie zgodnie z planem – podsumował Davide i mnie odesłał.

Zrobiliśmy przerwę na lunch. Lunche w Vipassanie są bardzo proste. Wegańskie mdłe dania nie stanowią spełnienia marzeń, ale jeśli przez cały dzień nic nie robisz, jedzenie staje się jedną z bardziej ekscytujących czynności. Menu było mniej więcej codziennie takie samo: ryż, warzywa, rosół, jakieś liście i owoce na deser. Jedliśmy w ciszy. Naprzeciwko mnie siedział koleś w ponczo i konsumował banana nożem i widelcem. Trzy miejsca dalej ktoś lizał sałatę i podświetlał ją lampą. Ja napchałem usta soczewicą. Zamknąłem na chwilę oczy. Momentalnie pojawiły się mandale – latały przed moimi oczami jak pióra z rozdartej poduszki, wciąż się zmieniając. Nie wiem, jak mi się to udało, ale uaktywniłem rejony mózgu, które przez neurochirurgów są (albo mogłyby być) nazywane darmowymi narkotykami.

Wróciłem na salę medytacji i znów skupiłem się na oddechu. Tym razem poczułem, że przez moje ramiona przechodzi prąd. Później zabulgotał mi brzuch, a wielka kula powietrza zaczęła przemieszczać się od jelit aż do szyi, po czym wyszła przez głowę niczym wielkie wiertło. Czułem się jak po ecstasy, tylko że bez muzyki, tańca i bez opętańczego jarania szlugów. Ogólnie rzecz biorąc – nie robiłem nic poza koncentracją i zamykaniem oczu.

Reklama

Ostatecznie zadecydowałem więc, że zostanę. Jeśli to miało dalej tak wyglądać, straciłbym zbyt wiele. Wracając do pokoju, zboczyłem z trasy, przeskoczyłem przez płot i znów pobiegłem na wzgórze, by wysłać kolejną wiadomość: „Przerywamy misję. Tutto bene".

W łóżku zamknąłem oczy i miałem fazę aż do samego rana.

Niestety, następny dzień nie był już taki wesoły. Mężczyzna w czerwonej bluzie odszedł. Nie siedział przede mną w sali medytacji. Została tylko poduszka, a na niej zapach jego tyłka, który spoczywał tam przez ostatnie trzy dni. Zamknąłem oczy, skoncentrowałem się na oddechu i czekałem, aż piękne halucynacje wrócą, a faza odciąży mój kręgosłup. Niestety, tak się nie stało. Nie mogłem się skoncentrować. Z jakiegoś powodu jedyną rzeczą, o której potrafiłem wtedy myśleć, był seks. Siedziałem w ciszy i zamiast medytować, myślałem o wszystkich kobietach, z którymi się kochałem. Przypominałem sobie i szczegółowo wyobrażałem każdą akcję. Musiałem zasłonić erekcję kocem. Po przerwie kutas kontynuował wzwód. Nie byłem w stanie odciąć się od wyrazistych, realistycznych wizji wszystkich scen seksu, jakie miały miejsce w moim życiu. Najgorsze jest to, że nie było w tym nic przyjemnego. W większości wspomnień byłem najebany i robiłem to na obskurnym materacu w pokoju pełnym plakatów przyczepionych na pinezki.

Obrazek z notatnika autora

Mój kolega, który praktykował Vipassanę wcześniej, ostrzegał mnie przed tym. To główny powód, dla którego kobiety odseparowuje się od mężczyzn. Lenistwo, pochodna bezczynności, jest jednym z grzechów głównych. A stąd już niedaleka droga do zebrania wszystkich siedmiu, w tym pożądliwości.

Reklama

Po kolejnej przerwie znowu wróciłem na salę. Tym razem twardo postanowiłem, że nie będę myślał o seksie. Znowu chcę mieć halucynacje. Ta determinacja coś we mnie zmieniła, ale nie tak, jakbym tego pragnął. Teraz myślałem o seksie gejowskim. Koledzy z wielkimi brodami i włochatymi klatami. Potem owłosiona klata zmieniła się w psią sierść, a potem w całego psa, który wyglądał jak Rascal – pupil mojego sąsiada. Rascal wspiął się na moją klatę i zanim się obejrzałem, wystawił jęzor. Znowu miałem erekcję. Wstałem, zrzuciłem z siebie koc, po czym wyszedłem niepewnie na zewnątrz.

Był piękny, późnowiosenny dzień w Toskanii. W dolinie przed moim ośrodkiem farmerzy orali traktorami świeżą ziemię, a starsze panie zbierały miętę nad potokiem. Uświadomiłem sobie wtedy, że albo cztery dni medytacji zmieniły mnie w erotomana, albo od zawsze nim byłem, a zajęcia tylko to ze mnie wyciągnęły.

Poszedłem znów porozmawiać z Davide'em.

– Tak?

– Davide, coś poszło nie tak. Wczoraj przeżywałem czystą euforię, a dziś jestem uwięziony w świecie ponurej deprawacji seksualnej.

– Deprivazione?

– Si – potwierdziłem. – To jakiś koszmar.

– Prawo przemijania, nic nie trwa wiecznie. Tego uczy Vipassana.

– Więc jutro będzie inaczej?

– Nic nie trwa wiecznie – Davide uśmiechnął się.

Podziękowałem i zamieniłem w słowie „dziękuję" wszystkie litery na cyfry. Ufałem, że Davide ma rację i wrócę do czasów, gdy nie zmieniałem wszystkich słów w cyfry ani gdy nie myślałem o wyruchaniu wszystkiego, co ma otwór. Na obiad było penne. Setki naoliwionych dziurek patrzyło w moją stronę. Zjadłem całość. Oczywiście, że z kutasem twardym jak skała.

Reklama

Rysunek z notatnika autora

Piątego dnia odeszły kolejne osoby, w tym mój współlokator, pulchny Włoch. Wróciłem z porannej medytacji i zobaczyłem, że jego rzeczy zniknęły, a łóżko, na którym spał, zostało zasłane świeżą pościelą. Jego chrapanie brzmiało jak silnik diesla na wysokich obrotach. Pachniał starą gumą i talkiem. Bóg jeden wie, jak miał na imię. Mimo wszystkich wad jego też zaczęło mi brakować.

Krzyżowanie nóg w sali do medytacji stało się równie przyjemne co usuwanie drzazgi. Fantazje seksualne wciąż nie chciały uciec z mojej głowy, ale przynajmniej przestały występować w nich psy i włochaci mężczyźni. Tego dnia po obiedzie ponownie wspiąłem się na wzgórze. Wysłałem kolejną wiadomość: „Odchodzę. Jestem tego pewien. Do zobaczenia. Un bacio".

Postanowiłem ostatni raz porozmawiać z Davide'em. Po tych kilku spotkaniach przeszliśmy na „ty". Wszedłem do jego pokoiku i usiadłem przed nim po turecku. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, wskazał na moją nogę:

– Spójrz!

Podciągnąłem nogawkę i ujrzałem kleszcza wbitego w mój paluch. Nasze wzgórze znajduje się w rezerwacie jeleni. Wszędzie dookoła są znaki ostrzegające przed wchodzeniem w wysoką trawę, ale nie dotarła do mnie ich treść, ponieważ zmieniłem ją w cyfry. Davide bez najmniejszego problemu jednym ruchem wyciągnął paznokciami robala. Po wszystkim otworzył dłoń i mi go pokazał. Kleszcz, na zdrowy rozsądek, musiał stworzyć w mojej skórze dziurę, ale nie czułem wobec niej pociągu seksualnego. Jednym ruchem Davide wyleczył mnie więc z boreliozy i z nieokiełznanego popędu seksualnego.

Reklama

– Jakie pytanie chciałeś mi zadać?

Zamilkłem. W tamtym momencie uświadomiłem sobie, że muszę zostać na kursie.

Szóstego i siódmego dnia chodziłem na każdą sesję, nawet na dodatkowe. Medytowałem w czasie wolnym, medytowałem, zanim położyłem się spać. To było dla mnie jak sport, zawody w medytacji: pierwsza osoba, która zmieni się w płonącą kulę – wygrywa.

Miałem wrażenie, że nogi mi już zardzewiały. Moja dupa bolała, jakby Chuck Norris kopnął ją z półobrotu. Mój kręgosłup odczuwał chroniczny ból.

Przez tamte dwa dni lało jak z cebra. Nie wiem, czy to przez pogodę, czy przez to, że nasze ciała od pasa w dół zaczynały obumierać w powolnej agonii, ale ludziom ewidentnie odjebało. Włoch z mojego pokoju zaczął rozmawiać z przedmiotami. Przyszedł w środku nocy do łóżka i pożegnał je na dobranoc „ciao letto". Gdy się obudził, buty zachęcał do chodzenia jak psa słowami „andiamo". Inny koleś przyszedł do sali medytacji w dresach założonych na odwrót, odsłaniając swoje pośladki jak hydraulik. Dwa sznurki wystawały z jego tyłka, jakby był dwuogonowym kotem. Tego samego dnia jedna z kobiet po drugiej stronie sali zaczęła przysypiać. Prowadzący starał się ją obudzić, ale nawet gdy mu się udało, po chwili zasypiała znowu. Już nic nie było w stanie oderwać jej od niekontrolowanej drzemki – ani ból w nogach, ani głód. Była wykończona nicnierobieniem.

Tej nocy wyszliśmy z sali medytacji i chodziliśmy wokół wzgórza, czekając na powrót do pokoi. Niebo było pełne gwiazd. Widziałem też jedną spadającą, która zostawiła po sobie długi, jasny ślad. To była najjaśniejsza noc spadających gwiazd, jaką kiedykolwiek widziałem, ale poza mną nikt nie był zachwycony.

Reklama

Ósmego dnia wstałem przed gongiem i poszedłem do pustej sali medytacji, zanim ktokolwiek się tam pojawił. Zacząłem się koncentrować. Miałem wrażenie, że nogi mi zardzewiały. Moja dupa bolała, jakby Chuck Norris kopnął ją z półobrotu. Mój kręgosłup odczuwał chroniczny ból. Skupiałem się na oddechu mimo wszystko. Czekałem, aż któraś część ciała doświadczy uniesienia. Robiłem to z chirurgiczną precyzją, jakbym podążał punkt w punkt za instrukcją.

Wtedy zdarzyło się coś niesamowitego. Delikatne drgania przeszyły moje ciało. Czułem się, jakbym nareszcie nałożył szalik na obolałe gardło. Moje ciało było niewyobrażalnie lekkie. Nie czułem już dupy. Być może wsiąkła pode mną w spłaszczoną od siedzenia poduszkę. Moje ramiona odpadły i w tamtym momencie przez brzuch wniknęła mi jakaś niesamowita energia. Wspięła się ku górze aż do czaszki, wyleciała na zewnątrz i czułem, jak wraca do mnie w postaci ciepłego strumienia odświeżającej wody. Lewitowałem, jakbym opuścił swoje ciało. Ten stan utrzymywał się przez około godzinę, a gdy gong zadzwonił na lunch, nie wstawałem, nie rozprostowywałem nóg, siedziałem i płakałem.

Bhanga Nana – tak w Vipassanie określa się opuszczenie ciała. Jeśli przestajesz odczuwać ból, jesteś ponad nim, to znaczy, że udało ci się doświadczyć tego niesamowitego przeżycia. Tak właśnie spędziłem swój dziewiąty i dziesiąty dzień: w stanie niesamowitego uniesienia i w strugach łez.

Reklama

Gdy Davide pozwolił nam znowu rozmawiać, wyszliśmy na zewnątrz i spojrzeliśmy na siebie. Czułem, jakbym właśnie wybudził się ze śpiączki, aż do czasu, gdy ktoś w końcu odezwał się słowami „buon giorno". Szanse na utrzymanie Włochów w ciszy są jak szanse na brak piasku w butach po spacerze na plaży. To był idealny przykład efektu kuli śniegowej. Po kilku sekundach nikt z nas już nie milczał.

Okazało się, że niektórzy nie doświadczyli prawie niczego. Koleś, który mówił do przedmiotów, Raphael, nie miał żadnych wizji, a jedyne, czego doświadczył przez te 10 dni, to bolący tyłek.

– Dlaczego nie wróciłeś do domu? – zapytałem zdziwiony.
– Jedzenie i dodatkowy bilet na pociąg to dla mnie zbyt duży wydatek.

Zanim rozjechaliśmy się w swoje strony, mieliśmy jeszcze dwie godziny na rozmowę z kobietami. Dobrze, że dali nam tylko dwie godziny. Wszyscy, bez względu na płeć i wiek, byliśmy napaleni. Kilka minut dłużej, a w naszym cichym toskańskim sanktuarium odbyłyby się huczne bachanalia.

Toskania jest piękna. Bardzo możliwe, że to najpiękniejsze miejsce w Europie. Gdy wracałem na lotnisko pociągiem, czułem się, jakbym przejeżdżał przez biblijny Eden. Dotychczas znałem tylko jeden Eden – kwiaciarnię na rondzie w Dublinie; sprzedają tam plastikowe róże.

Gdy życie daje mi w dupę, przypominam sobie, czego nauczył mnie ból nóg na Vipassanie. Jedyne, co mogę wtedy zrobić, to albo rozpaczać nad swoją sytuacją, albo się uodpornić.

Zanim wróciłem do domu, oglądałem na lotnisku zdjęcia z trzęsienia ziemi w Nepalu i nie mogłem przestać płakać. Jakaś kobieta zapytała, czy wszystko w porządku:

– Przegapił pan swój samolot czy coś?

Spojrzałem na nią; miała krzywe, przerośnięte zęby. Nachodziły na jej dolną wargę jak dwa panele podłogowe. Nie mogłem przestać myśleć o tym, jak ciężkie miała przez to dzieciństwo i zacząłem płakać jeszcze bardziej. Gdzieś w oddali słyszałem ojca krzyczącego na swoją córkę. Po raz kolejny nie mogłem opanować strumienia łez. Miałem wrażenie, że wcześniejsze niepohamowane wzwody zmieniły się w niepohamowany wytrysk oczu albo – jak nazywają to w Vipassanie – przebudzenie miłosierdzia.

Milcząc i ucząc się medytacji przez 10 dni, mimo wszystkich zwątpień, bliskiego spotkania z boreliozą, bólu w biodrach, kolanach i tyłku, doświadczyłem czegoś wspaniałego. Zacząłem patrzeć na codzienność z innej perspektywy. Ból i radość przemijają, ale nie należy się nad tym często zastanawiać, bo prowadzi to tylko do płaczu. I choć ta zasada wydaje się prosta jak budowa cepa, niełatwo jej przestrzegać. Jeżeli będziesz się nad nią za długo zastanawiał, stanie się ona twoją własną. Będzie spersonalizowana tak jak twój akcent, chód czy krzywe zęby tamtej kobiety. Gdy życie daje mi w dupę, przypominam sobie, czego nauczył mnie ból nóg na Vipassanie. Jedyne, co mogę wtedy zrobić, to albo rozpaczać nad swoją sytuacją, albo się uodpornić.

Cały ten wyjazd zwolnił tempo mojego życia. Kilka dni po Vipassanie przestałem przejmować się głupotami, a to pozwoliło mi cieszyć się dodatkowym czasem wolnym. Stałem się też bardziej zdecydowany. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, mój organizm zaczął podpowiadać mi, co mam robić, ponieważ doszedłem do harmonii między ciałem a rozumem.

W temacie dewiacji seksualnych mogę tylko powiedzieć, że po powrocie ani pierwszy, ani drugi brodaty gej, którego spotkałem, nie wywarł na mnie żadnego wpływu. Tak samo było z Rascalem, poklepałem go jedynie po głowie – i tyle.

Śledź Conora Creightona na Twitterze.