FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Psytrance: Opowieść o klubowych kosmonautach

Przeszedłem przez bramkę z porfelem uszczuplonym o jakąś dychę i zrozumiałem, że tyle kosztował mnie bilet do innego świata

Nienawidzę klubowych imprez. Wszystko co z nimi związane, od momentu, kiedy przestałem czuć się studentem zaczęło mnie zwyczajnie brzydzić. Uznałem, że dość już się napatrzyłem na śmierdzących pitą przed klubem wódką i skisłym testosteronem facetów i laski odstrzelone jak Sasha Grey na rozdanie Porno Oskarów, które zawsze, w którymś momencie, zaczynają narzekać, że ktoś się do nich przystawia, a przecież one przyszły ,,tylko potańczyć". Patrzyłem na to wszystko jak na pokolenie kebabów o trzeciej w nocy i skraplających się na sufitach klubów, parujących z ciał, rozwadnianych browarów.

Reklama

Pokolenie kresek na spłuczkach, domówek i połówek, jednobrzmiących gustów i stylów. Pokolenie, w którym muzyka stała się biznesem, zresztą jak wszystko inne. A jednak uczestniczyłem we wszystkim do czego w myślach dopisywałem przedrostek pop. Pop-polityka, pop-kultura, pop-art. Pop-Tomasz i pop-bania. Pop-zgon i pop-kac.

Swojego nastawienia nie zmieniłem do dzisiaj. Są jednak takie sytuacje i takie miejsca, które potrafią na moment przełamać utrwalony schemat postrzegania. Zaczęło się od chwili, w której poznałem pana A.

Pan A. pojawił się absolutnym przypadkiem, w momencie, kiedy jeszcze wierzyłem w to, że można połączyć zaoczne studia i pracę za barem. Poznaliśmy się na przerwie, obaj z odciskami na mordach od plecaków, które robiły nam za poduszki podczas wykładu. Nie trudno zrozumieć, dlaczego momentalnie się polubiliśmy. Zanim się obejrzałem, paliliśmy blanty schowani za uniwersyteckim zaułkiem.

Zanim obejrzałem się po raz drugi, był jedyną osobą z którą potrafiłem znaleźć wspólny język. Zasypywał mnie historiami o swoich znajomych, o plenerowych i klubowych imprezach, o, jak ich nazywał, ,,kosmonautach", którzy rozpisują sobie dietę tak, by dragi zadziałały mocniej. To, o czym mówił, brzmiało jak opowieści z równoległej rzeczywistości. O tym, że niewiele się myliłem, myśląc w ten podobny sposób przekonałem się na własnej skórze.

We wszystkich rozmowach padało określenie psytrance. Nie spotkałem się z nim wcześniej, a muzyka, jaką pod tą nazwą znalazłem w necie, nieodparcie kojarzyła mi się z salą wypełnioną facetami, wśród których każdy mógłby pracować na bramce w klubie gogo. A. kwitował to głównie uśmiechem i tekstem, że jak przyjdę na imprezę, to zrozumiem dlaczego tak go to bawi.

Reklama

Po części to zrozumiałem, kiedy pierwszy raz go odwiedziłem. Jego pokój wyglądał jakby dzień wecześniej nocowała tam banda hipisów i zapomnieli pozabierać swoje rzeczy. Miałem wrażenie, że jeśli kopnąłbym w stertę leżących w kącie indyjskich szmat, wyszedłby spod nich ktoś w dredach i byłbym zmuszony do wysłuchania wykładu o miłości i pokoju na świecie.

Ściany były poobwieszane materiałem, który wyglądał jak rozciągnięte, podziurawione prześcieradła, na podłodze leżały lampy ledowe, fluorescencyjne sznurki, farby, lampy i inne przedmioty, których przeznaczenia nie byłem w stanie odgadnąć. A. był częścią grupy, która dekorowała sale na imprezach psytransowych i to, co zobaczyłem w jego pokoju ostatecznie przekonało mnie do nagięcia swoich zasad i pójścia na jedną z imprez.

Minęło parę tygodni zanim jedno z zaproszeń A. zgrało się z dniem, w którym nie musiałem stać po ciemnej stronie baru. Jednak, koniec końców, stanąłem przed wejściem do nieistniejącego już klubu w Poznaniu, którego drzwi były obklejone plakatami zapraszającymi na wydarzenie. Pamiętam, że było na nich coś przypominającego buddyjski posąg i słowo fractal. Zszedłem po schodach, przeszedłem przez bramkę z porfelem uszczuplonym o jakąś dychę i zrozumiałem, że tyle kosztował mnie bilet do innego świata.

Na początku myślałem, że zmontowały się grzyby, które wrzuciłem przed wejściem, głównie po to, żeby znieść muzykę, którą spodziewałem się zastać na miejscu, ale minęło za mało czasu i zjadłem ich zdecydowanie za mało, żeby uzyskać taki efekt. Było praktycznie ciemno, poza paroma punktowymi światłami w okół baru i Djki. Nie wliczając ścian i sufitów. Te iskrzyły kolorami wydobytymi przez ultrafioletowe lampy. To, co wcześniej uznałem za szmaty i podarte prześcieradła było porozwieszane w całym klubie tworząc przestrzeń, w której poruszali się ludzie z twarzami i rękami wymazanymi równie świecącymi farbami. Miałem wrażenie, że trafiłem do kwasowego snu jednej z tych osób, którą spodziewałem się znaleźć w pokoju Pana A. Nie było tłoczno, czego się spodziewałem.

Reklama

Pomiędzy salami biegało niecałe sto osób, jednak każdy zdawał się być w odpowiednim miejscu, z niezmiennym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wszyscy zdawali się tworzyć jakąś wspólnotę, której istoty nie byłem jeszcze w stanie wychwycić. Miałem wrażenie, że każdy każdego zna, co było dla mnie kompletnym novum w trakcie klubowej imprezy. Już w kolejce do baru parę osób, których za cholerę nie kojarzyłem przywitało się ze mną i spytało jak się bawię. Tak, jakbym przyszedł spóźniony na domówkę do dobrych znajomych.

Ruszyłem zwiedzać. Na parkiecie, przed DJką, która wyglądała jak psychodeliczny ołtarz stała spora grupka ludzi, każdy z nich wypracował swoją własną przestrzeń i bujał się w rytm elektronicznych uderzeń. Żadnych obściskujących się par, żadnych słabych, pijanych podrywów, patrzących na siebie wilkiem facetów, konkurujących o niczego nieświadomą laskę stojącą dwa kroki przed nimi. Tylko pojedyncze osoby, zamknięte, lub wlepione w jeden punkt oczy i namacalne wręcz rozpływanie się w muzyce. To i trzech dresów, zwabionych miarowymi uderzeniami basu, teraz wymieniających między sobą zagubione spojrzenia i uwagi typu „kurwa, klimat jakiś pojebany, ale muza dobra".

No właśnie, muzyka. Nabrała formy. Wśród tego, co uważałem wcześniej za techno-łomot pojawiły się nowe ścieżki, to, czego wcześniej nie słyszałem, a co sprawiało, że sam wlepiłem wzrok w dekorację zasłaniającą DJa i pozwoliłem sobie na chwilową dezintegrację w dźwiękach. Wśród tych wszystkich dekoracji i otaczających mnie ludzi było to wyjątkowo łatwe. Ruszyłem dalej. Trafiłem do darkroomu, pokoju, rozświetlonego jedynie ultrafioletem. Farby na skórze ludzi przeplatały się ze świecącymi w ciemności białymi częściami papierosów i wściekle iskrzącym kurzem na ubraniach.

Reklama

Przy wyjściu złapała mnie dziewczyna w sukience w kwiaty i wręczyła mi parę zadrukowanych kartek z widniejącym na stronie tytułowej napisem „Psychodeliczne Bajki". Nieomieszkała poinstruować mnie jak je zgiąć, żeby zmieściły mi się do tylnej kieszeni. Nieomieszkała też zademonstrować wkładając mi jeden egzemplarz w spodnie, drugi dając do ręki. Na pytanie czy można też z nich zrobić samolot, z dziecięcym entuzjazmem odpowiedziała, że to będzie zajebiste, bo w końcu jej twórczość dostanie skrzydeł.

Po pół godziny pobytu w środku zacząłem się szczerzyć tak samo, jak wszyscy inni. Całość zaczęła być mi bliska, a ja poczułem się bardziej komfortowo niż na niejednej domówce u przyjaciół. Minąłem stanowisko z koszulkami i dziewczyny, które właśnie malowały komuś twarz pomarańczową farbą. Zatrzymałem się na chwilę przy sprzedających wegańskie żarcie, yerbę i czas, zupełnie jak na skłotowych koncertach, na których bywałem we wrocławskim CRK.

Wszystko pasowało, wypisywało się w konwencję, która mimo swojej oczywistości nie była nachalna. Zostało mi ostatnie pomieszczenie do zwiedzenia – chill room. Podłoga była wyłożona poduszkami, na których zalegli ludzie zmęczeni pobytem na parkiecie lub zwyczajnym bodyloadem. Siedzieli w kręgach, rozmawiając i bawiąc się świecącymi przedmiotami, od opasek na ręce, po diodowe „jeże" przypominające zabawki, które rozdaje się dzieciakom w cyrkach. Pod ścianą jakaś para rozmawiała przykryta ściągniętą ze ściany płachtą. Było ciemniej niż w głównej Sali, a dekoracje, zastępując natłok kolorów głównie niebieskim tworzyły spokojniejszy klimat. Muzyka również była bardziej stonowana, nie tak hipnotyczna i mniej angażująca.

Reklama

Wszystkie stany świadomości znajdziesz na naszym nowym fanpage'u VICE Polska


Pana A. znalazłem pytając przypadkowego chłopaka, czy go nie widział. Bez zastanowienia o kogo chodzi zaprowadził mnie do grupy, w chill roomie, wśród której siedział. Zupełnie mnie to nie zaskoczyło. To było wręcz oczywiste, że będzie wiedział, gdzie mogę go znaleźć. Zostałem przedstawiony jako transowy prawiczek i zaraz znalazło się dla mnie miejsce w kręgu i poduszka pod dupę. Padło parę randomowych zdań. Ktoś stwierdził, że myślał, że już nigdy nie usiądę, ktoś inny spytał, czy rozdziewiczanie boli, bo swojego pierwszego razu już nie pamięta, a A. z tym samym, szczerym i szyderczym uśmiechem zapytał jak się bawię na techno imprezie. Każda, z osób, które poznałem miała swój zapychacz codzienności, jakąś pracę, ktoś pracował na budowie, ktoś w teatrze, ktoś wisiał na kablu próbując opchnąć staruszkom bezprzewodowy internet, ale to wszystko zostało za drzwami klubu. I to chyba było to, co mnie najbardziej urzekło. Ludzie tym żyli. Każda osoba, która się tam znalazła była integralną częścią, więc na te kilkanaście godzin to było najważniejsze.

O transowcach mówi się różnie. Słyszałem już opinie, że jest to banda przestylizowanych hipisów z mefedronem zamiast LSD, albo, że to jedyna, jeszcze prawdziwa, subkultura. Dla mnie to byli ludzie, którzy chcieli coś tworzyć, którzy nie zgadzali się na pierdzenie w stołek przy korpo-biurku. Tacy, którzy prawdopodobnie nie czuli się do końca w porządku w zastanej rzeczywistości, dlatego poza swoimi obowiązkami tworzyli równoległą rzeczywistość i dzielili się nią z kim tylko mogli. Koniec końców, mało kto nie miewał myśli, żeby tym wszystkim jebnąć i wyjechać gdzieś byle daleko. Tam to było możliwe, z jedyną konsekwencją w postaci niepokojącej wręcz chęci powrotu przy najbliższej okazji.

Fotorelacja nie pochodzi z opisywanego wydarzenia. Zdjęcie udostępnione dzięki Powrót do Źródła - Poznań