Z wizytą w ostatniej dyktaturze Europy

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Canada

Narodowy port lotniczy Mińsk kwestię kontroli imigracyjnej traktuje bardzo poważnie. Pomijając Izrael, w żadnym kraju równie dokładnie nie sprawdzono mojego paszportu.

Videos by VICE

Skwaszona młoda kobieta w workowatym, zielonym uniformie skrupulatnie obejrzała go pod lupą, włożyła każdą stronę pod lampę ultrafioletową, zbadała wszystkie wizy i pieczątki, przyłożyła stronę z fotografią do mojej twarzy, a potem powtórzyła całą procedurę.

– Gdzie jest pana ubezpieczenie zdrowotne? – zapytała monotonnym tonem.

Podałem jej list z firmy ubezpieczeniowej. Przeczytała każdą linijkę tekstu, aby następnie stwierdzić, że nie może przyjąć tego dokumentu. Zadzwoniła po kolegę, a ten wskazał mi drogę do lotniskowego biura sprzedającego ubezpieczenia. Już z nowym papierkiem w ręku z powrotem stanąłem w kolejce i powtórzyłem cały proces.

Jednak starcie z urzędniczką imigracyjną było niczym w porównaniu z wyzwaniem, jakie stanowiło znalezienie bankomatu czy kantoru na tym pustym lotnisku. Na zewnątrz stali namolni taksówkarze z każdej korporacji, oprócz tej, która posiadała rządowe pozwolenie na obsługiwanie lotniska.

Początek wizyty na Białorusi nie wywarł na nas najlepszego wrażenia, ale trudno kogokolwiek za to winić. Kraj nie jest przyzwyczajony do turystów i wciąż nie dysponuje odpowiednią infrastrukturą. Jakby na to nie patrzeć, dopiero 12 lutego 2017 roku pozwolono obywatelom 80 państw, w tym Polski, na bezwizowy pobyt w kraju.


Robimy rzeczy, żebyś ty nie musiał. Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco


To miejsce, które musiałem odwiedzić. Po miesiącach wędrówki po Europie i wygaśnięciu mojej wizy Schengen, Białoruś jawiła mi się jako kraj zupełnie inny od tych, które dotychczas odwiedziłem. Państwo często nazywa się „ostatnią dyktaturą Europy”, a choć oficjalnym językiem jest białoruski, na ulicach Mińska słychać przeważnie rosyjski.

Jak większość dyktatorów, prezydent Alaksandr Łukaszenka nie jest zbyt skory do przyjmowania gości z zagranicy. Jednak tak samo jak w przypadku większości gospodarek, Białoruś lubi twardą walutę, którą ci ze sobą przywożą. Właśnie dlatego podjęto decyzję o zezwoleniu turystom na wjazd do kraju bez wizy (chociaż nie bez pewnych obostrzeń).

Poza lotniskiem widać niewiele oznak tego, że znaleźliśmy się w miejscu, gdzie dysydentów zamyka się w więzieniu, pokojowe protesty są rozpędzane przez milicję, a prasa podlega cenzurze (a tak właśnie wygląda życie na Białorusi). Portrety Łukaszenki nie wiszą na wszystkich ścianach, a na prowadzącej z lotniska autostradzie stoją raczej reklamy kasyn niż partyjne plakaty. Na ulicach Mińska jest znacznie mniej żołnierzy niż w Paryżu czy Rzymie, a tych kilku, których widzieliśmy, obijało się w okolicach Narodowego Muzeum Sztuki. Co więcej, byli już po służbie i nie mieli przy sobie broni.

Nasza gospodyni z Airbnb, Swietłana (imię zmienione, ponieważ nie chciałbym, żeby nieświadome ukrywanie dziennikarza przysporzyło jej jakichś problemów), była cudowną babuszką, która każdego ranka przygotowywała nam bliny, wmuszała w nas mnóstwo dżemu jabłkowego domowej roboty, a do tego kochała swoje dwie szare kotki. Jedna z nich przechodziła wyjątkowo intensywną ruję.

– Potrzebuje mężczyzny – oznajmiła Swietłana. – Wie, że dobry z ciebie facet, więc głośno o sobie przypomina!

Właśnie znalazłem się w ostatniej europejskiej dyktaturze, gdzie towarzyszyła mi kobieta, która najwyraźniej sugerowała, bym przeleciał jej kota.

Czołem towarzyszu. Wszystkie zdjęcia Jo Turner

Okres pięciu dni, które można spędzić na Białorusi bez wizy, uniemożliwia zwiedzenie kraju bez samochodu. Jako że moje prawo jazdy straciło ważność, a nie mogłem sobie pozwolić na wynajęcie przewodnika, postanowiłem nie ruszać się z Mińska. Oczywiście z tego powodu moja opinia o kraju nie jest w pełni obiektywna – to tak, jakby spędzić pięć dni w Jastarni i stwierdzić, że cała Polska pachnie wędzoną rybą. Jednak w Polsce można zabawić znacznie dłużej niż pięć dni oraz poznać kraj wzdłuż i wszerz, od Gdyni po Zakopane.

Nie mogę więc wypowiadać się na temat całej Białorusi, ale Mińsk był niesamowity. Jego historyczna dzielnica, czyli Górne Miasto, nie oferuje nic szczególnie ciekawego: odrestaurowany ratusz, kilka kościołów i garstka knajpek dla turystów z niebotycznie wysokimi cenami. Jednak reszta Mińska, która nie ma z tym nic wspólnego, zdecydowanie jest warta odwiedzenia.

Większość miasta została zburzona podczas drugiej wojny światowej, a następnie odbudowana zgodnie z radzieckimi standardami. Długie, rządowe budynki, które zajmują całe kwartały, są tam na porządku dziennym. Daleko im do nudnych, betonowych potworków, które podbiły cały Zachód – większość z nich to wysokie, wzbudzające podziw budowle. Niestety możecie je sobie jedynie wyobrazić, ponieważ fotografowanie rządowych obiektów to prosty sposób, żeby na kopniakach wylecieć z kraju. W centrum miasta olbrzymie obszary zajmują wielkie, marmurowe place. Oczywiście na Placu Lenina stoi podobizna przywódcy bolszewików, który prowadzi robotników do rewolucji.

Podróżując po krajach byłego ZSRR, łatwo dostrzec, że różne narody inaczej zareagowały na rozpad niegdyś potężnego imperium: niektórzy wciąż za nim tęsknią (Rosja), inni mają mieszane uczucia (Mołdawia, Kazachstan), a część wprost nie może się tym nacieszyć (Estonia, Łotwa, Litwa).

Na Białorusi można odnieść wrażenie, że ZSRR nadal ma się świetnie. Jasne, zmieniła się flaga, ale nic poza tym. Tajna policja z siedzibą przy Prospekcie Niezależności (w pobliżu którego znajdowało się mieszkanie Swietłany), do dzisiaj funkcjonuje pod nazwą KGB. Stację metra Oktiabrskaja ozdabiają mozaiki ku czci socjalizmu. W Narodowym Akademickim Teatrze Wielkim za równowartość nieco ponad 40 złotych (tj. niemal 230 tys. rubli białoruskich), zobaczyłem cudowną inscenizację baletu Adolphe’a Adama pt. Giselle (przy czym wspaniali tancerze tańczyli pośród pozłacanych sierpów i młotów). Urzędnicy państwowi wciąż noszą zielone mundury, w tym karykaturalnie wielkie czapki garnizonowe. Zawsze myślałem, że krążące o nich opowieści są mocno podkoloryzowane. Mój błąd.

Nie powstrzymało to jednak McDonalda, H&M-u, Coca-Coli oraz innych kapitalistycznych molochów przed wprowadzeniem swoich produktów i marek do miasta. Co ciekawe, giną one pośród socrealistycznych budynków i trudno je zauważyć.

Wszystkim uroczystościom związanym ze Związkiem Radzieckim zawsze towarzyszy nostalgia za drugą wojną światową lub, jak się tam o niej mówi, Wielką Wojną Ojczyźnianą. Żaden kraj, pomijając Polskę, nie ucierpiał w niej równie mocno, co ZSRR, a znajdująca się na zachodzie kraju Białoruś oberwała najgorzej. Podczas wojny zginęła jedna trzecia mieszkańców Białorusi, w tym 800 tysięcy Żydów. Obóz zagłady w Małym Trościeńcu, położony 12 kilometrów na wschód od Mińska, był czwartym co do wielkości nazistowskim obozem zagłady, zaraz po Auschwitz, Majdanku i Treblince.

Zjawiskowe muzeum wojskowe

Pomniki upamiętniające wojnę są wszędzie, a Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej stanowi największy z nich. Mieści się w ogromnej szklanej kopule, na której szczycie dumnie powiewa radziecka flaga, i jest to najlepsze muzeum wojskowe, jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Większość muzeów marzy o posiadaniu chociażby jednej czwartej zgromadzonych tam zbiorów. Poczynając od czołgów, broni i samolotów – zarówno niemieckich, jak i sowieckich – a kończąc na medalach, mundurach i fotografiach, muzeum to stanowi trzy piętra czystego szoku i budzącej respekt maszynerii śmieci.

Jasne, to propaganda – kraje bałtyckie zostały zaatakowane i zajęte, a nie „włączone” do ZSRR, jak można przeczytać na tablicach informacyjnych. Jednak kiedy nazistowska machina wojenna zabija jedną trzecią twoich ludzi i zmienia kraj w pogorzelisko, zaczynasz patrzeć na świat w bardzo określony sposób. Przy wyjściu w sklepie z pamiątkami można zaopatrzyć się w kubki do kawy, karafki i kieliszki do wódki z podobizną Stalina oraz napisem „ZSRR”. Najtańsze kosztują mniej niż 10 złotych.

Jednak białoruska nostalgia to coś więcej niż tylko muzea czy nudne zabytki. Przechodząc obok Placu Zwycięstwa, zobaczyliśmy paradę wojskową, która maszerowała wokół 38-metrowej kolumny zwieńczonej czerwoną gwiazdą. Kiedy jednak podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy, że grupa wcale nie składała się z żołnierzy, tylko licealistów ubranych w zielone uniformy, które swoim krojem przypominały wojskowe mundury. Być może trafiliśmy na kadetów. Niestety od nikogo nie mogłem uzyskać zrozumiałego wyjaśnienia po angielsku i w sumie nic dziwnego – nawet w centrach turystycznych znajomość angielskiego jest znikoma. Przy czym nie mówię tego z wyższością, ja przecież nie znałem żadnego z używanych tam dwóch języków. „Wojna” to jedyne słowo, które potrafili powiedzieć i wielokrotnie go użyli. Z tego, co ze Swietłaną mogliśmy wywnioskować, nie była to żadna oficjalna uroczystość ani święto państwowe. Ot, zwykła ceremonia, dzień jak każdy inny.

Warto jednak dodać, że Mińszczanie wiedzą, jak się dobrze bawić. Białoruś została uznana przez Światową Organizację Zdrowia za najbardziej rozpity kraj na świecie, gdzie rocznie jedna osoba spożywa średnio 17,5 litra czystego alkoholu (władze nie zgadzają się z tymi danymi). Wódka oraz brandy leją się tu strumieniami i można kupić je na każdym rogu, a w barach siedzą miłośnicy wina i piwa. Przy czym przewracający się pijacy wcale nie stanowią tam częstego widoku – nawet podczas picia na umór, ludzie na siebie uważają.

W sobotę w Pałacu Sztuki (któremu bliżej było do małego centrum kongresowego niż do prawdziwego pałacu), wypito mnóstwo alkoholu podczas Recast Moto Show. Nie wiem, co właściwie oznacza „recast moto”, ale najwyraźniej ma coś wspólnego ze starymi motocyklami.

Spotkałem przy tej okazji Claudię Liebenberg, artystkę z Południowej Afryki, która maluje akwarele przedstawiające rowery i specjalnie przyleciała na ten pokaz aż z Kapsztadu. Przyznała, że z olbrzymią ulgą może przy mnie znowu mówić pełnymi zdaniami.

Piętro niżej znajdowało się sporo rzeźb zwierząt w stylu steampunk, które wykonano z zardzewiałych kół zębatych. Wszędzie latały dzieci, którym ta wystawa najwyraźniej bardzo przypadła do gustu. Spodobały im się też zespoły grające na zewnątrz – całe rodziny tańczyły razem w rytm wygranych na żywo utworów rockabilly. Na podwórku stało mnóstwo furgonetek z jedzeniem i piwem.

Nad rzeką, za stacją kolejową Oktiabrskaja i placem Lenina, znajdował się Doodah King, czyli rockowy bar, który według Google Maps miał mnie zachwycić. Był przyjemnie zadymiony, ciemny i śmierdzący, ale mimo międzynarodowych nazw drinków i tabliczek z angielskimi napisami w stylu „Ciepłe piwo! Niedobre jedzenie! Kiepska obsługa!”, stanowił miejsce przeznaczone jedynie dla Rosjan i Białorusinów – podobnie zresztą jak cały kraj.

Ciepłe piwo! Niedobre jedzenie! Kiepska obsługa!

Występowały tam dwa zespoły, a każdy z nich grał pop-punkowe kawałki w klimacie Green Day. Pojawiło się mnóstwo coverów, a wszystkie z nich zaśpiewano po angielsku. Wtedy nie poświęciłem temu zbyt wiele uwagi, ale rozumiem, w jaki sposób granie tych piosenek mogło wydawać się tym dzieciakom buntem w najczystszej postaci.

W poniedziałek nasz taksówkarz policzył nas za przejechane kilometry, a nie od ustalonej z góry kwoty za dojazd na lotnisko. Niestety nawet nie mieliśmy jak się z nim o to wykłócać. W kolejce po zgodę na wyjazd pod urzędem imigracyjnym nikogo nie było, ale i tak znowu musieliśmy przeczekać pięć minut, podczas których poważna młoda kobieta uważnie obejrzała mój paszport z każdej strony, wsadziła go pod lampę ultrafioletową i zbadała pod lupą, zupełnie jakby wyceniała diament. Rozumiem, dlaczego mają obawy przed wpuszczaniem nas do kraju, ale zakładałem, że z radością się nas pozbędą.

W lotniskowym autobusie do naszego samolotu do Rygi poznaliśmy młodą Dunkę, która była wyraźnie roztrzęsiona.

– Przekroczyłam moje dozwolone pięć dni pobytu – powiedziała, pijąc łapczywie wodę.

Jak się okazuje, wyszła z założenia, że „pięć dni” oznacza pięć dób od chwili wylądowania w Mińsku, a nie pięć dni tygodnia łącznie z tymi, podczas których się podróżowało. Zabrano ją do małego pokoiku, zadano jej od cholery pytań, sprawdzono walizki i ukarano grzywną. Kiedy ją zapytałem, ile dokładnie wynosiła kara, odpowiedziała, że nie wie – uznała, iż pewnie przyślą jej rachunek.

Zastanawiam się, czy go zapłaci. Ja na pewno bym tego nie zrobił – kiedy jesteś samotnym wyrzutkiem wspólnoty międzynarodowej, nie masz wystarczających wpływów, aby zmusić kogoś do uiszczenia grzywny zza granicy. Możesz to zrobić tylko wtedy, kiedy dana osoba wróci do kraju. Ja z radością bym to zrobił, gdyby tylko dano nam więcej czasu i nie straszono wizją pobytu w areszcie imigracyjnym.


Więcej na VICE: