Grafika Ludzikone
Były obawy, wątpliwości i wahania. Większość reaktywacji zasłużonych w historii muzycznych kapel (nie wnikając w poszczególne gatunki) pozostawiła raczej niedosyt, czasem wręcz niesmak, rzadko natomiast przyniosła fanom pełną radość. W przypadku A Tribe Called Quest sytuacja była o tyle specyficzna, że na początku roku pożegnaliśmy jednego z raperów – Phife Dawga, a na powrotnym albumie sporą rolę odegrać miał Jarobi, który z zespołem związany był na samym początku jej działalności, na przełomie lat 80. i 90.
Videos by VICE
O wydawnictwie “We Got It From Here… Thank You 4 Your Service” szerzej będzie w następnych dniach. Dziś skupimy się na tym, co ATCQ dali nam jako fanom rapu, ludzi o nim piszących, w samej fascynacji tym gatunkiem. Dlaczego to grupa tak wyjątkowa, tak inna od reszty. I dlaczego mimo wszelkich obaw wspomnianych na wstępie, na premierę pożegnalnego krążka ATCQ czekaliśmy z wypiekami na twarzy.
Noisey Polska w hołdzie ATCQ!
PIOTR DOBRY
W moim rodzinnym domu na wsi nie słuchało się jazzu czy nawet Niemena, tylko disco polo i italo disco. Szczytem wyrafinowania był winyl Andrzeja Rosiewicza od ciotki. Hip-hop odkryłem cudem w złotej erze VHS, gdzie w wypożyczalniach i na bazarach spośród sieczki karate czy komedii z de Funesem można było sporadycznie wyłuskać pierwsze filmy Spike’a Lee, Singletona, braci Hughes. Coś mnie do tego kina przyciągało, zresztą pamiętam, że rzeczy typu “School Daze” czy “Menace II Society” w ogóle nie schodziły i sprzedawcy / piraci niemal dopłacali, byle się ich pozbyć. Zafascynowany czarną muzyką z soundtracków zacząłem szukać, pytać. Do kaset wideo doszły magnetofonowe. Z początku wkręciłem się w bardziej hardkorowe klimaty. Cały gangsta rap, Public Enemy, Wu-Tang, Onyx, Big Pun, Mobb Deep. Psychorap Cypressów. Szczekanie DMX-a.
Moja przygoda z A Tribe Called Quest to poniekąd konsekwencja tych wczesnych fascynacji. Zaczęła się stosunkowo późno, bo dopiero od “Beats, Rhymes & Life”, a więc akurat w momencie, gdy chłopaki – jak się później miałem dowiedzieć – zdecydowali się na brzmienie cięższe niż dotąd. Były wakacje ’96 lub ’97, ręki sobie nie dam uciąć. W każdym razie – Stadion X-lecia, udane zakupy, bo prócz Tribe’ów jeszcze m.in. ścieżki “Friday” i “Trespass” z Ice Cube’em i Ice-T. Odsłuch jeszcze na discmanie w pociągu powrotnym. Soundtracki przeleciałem pobieżnie, przy ATCQ coś kazało mi się zatrzymać na dłużej.
Chwyciło za gardło i już nie chciało puścić. Zaraz potem doszło De La, Common, Mos Def, całe Native Tongues. Pojawiło się “ATLiens”. Z czasem zacząłem coraz bardziej rozumieć zaangażowane teksty, chłonąć pozytywny przekaz. Znalazłem się po jasnej stronie mocy. “Midnight Marauders” nabyłem w sklepie na tyłach Relaxu – i tak cofałem się w dyskografii ATCQ, zarazem cofając się do korzeni. Od jazz-rapu do jazzu, od sampli do źródeł. Co prawda już wcześniej liznąłem soulu, stykałem się z funkiem i bardziej laidbackowymi dźwiękami choćby dzięki filmom w typie “House Party”. Niemniej nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, że po części to właśnie Q-Tip z kolegami wyedukowali mnie muzycznie, zainspirowali do dalszych poszukiwań. Nigdy im tego nie zapomnę.
DAWID BARTKOWSKI
Wybór ulubionego składu nie stanowi dla mnie większego problemu. Tutaj wygrywa OutKast, który to MINIMALNIE wyprzedza A Tribe Called Quest. Trochę inaczej sprawa wygląda z tym najważniejszym, bo Q-Tip i spółka są już absolutnie bezkonkurencyjni.
Przy muzyce Trajbów robiłem wszystko. Dosłownie wszystko. Musicie mi uwierzyć. Chodziłem na randki z pięknymi kobietami opowiadając im o “Footprints” i “Can I Kick it?”. Być może dzięki temu kochałem się z nimi przy “Find a Way”, “Money Maker” i “The Love”. Kiedy indziej piłem poranną kawę w niewielkiej budapesztańskiej kawiarni przy Vaci Utca kontemplując o życiu razem z “Electric Relaxation”. Oglądałem też piłkę nożną z “The Jam” w głośnikach. Mógłbym sporo jeszcze wymienić, ale te wszystkie przyziemne sprawy są tak naprawdę mniej istotne przy czymś innym. Przy muzyce nowojorczyków stawałem się innym człowiekiem. Może lepszym? Może gorszym? Nie wiem, nie mnie to oceniać.
Dzięki nim zacząłem zagłębiać się w całą kulturę. Native Tongues ze swoją największą perłą, sprawiło że pokochałem hip-hop. Ten z ogromną mądrością, która często była przekazywana z radosną muzyką idealnie skrojoną pod mój gust. W niej odnalazłem praktycznie wszystko. Miłość, pasję, wiedzę i świadomość tego, że rozwój jest kluczem. Tylko Bóg wie, kiedy bym się dokopał do “Think Twice” Donalda Byrda czy płyt Michała Urbaniaka, gdyby nie Oni. Celowo napisałem wielką literą, chociaż to i tak niewiele znaczy w tym momencie.
Na jednych wpływali Beatlesi, na innych Talking Heads, a komuś życie zmienił Janerka, Reich czy Bowie. U mnie tak było z A Tribe Called Quest – najważniejszym zespołem, jaki kiedykolwiek dane było mi usłyszeć. Na sam koniec pozostaje mi tylko zostawić jedno. Dziękuję, “bo gdyby nie wy…”.
ANDRZEJ CAŁA
Myślę, że wiele tłumaczyłby już rzut oka na tytuł czwartej płyty A Tribe Called Quest i okładkę pewnej książkowej pozycji.
Tak – w pewnym stopniu całe moje zawodowe życie rozpoczęło się od ich twórczości i w dużej mierze dzięki nim pozwoliło się rozwinąć i wybić. Być może ważniejsze jednak jest to, że pozwoliła też zawrzeć ogrom znajomości, wręcz przyjaźni. Bo ATCQ to pewien sposób patrzenia na życie i jasny wyznacznik poziomu wrażliwości.
Ujmę to najkrócej jak się da – jeśli kochasz Trajby Koldy Kłesty to nie możesz być szują. Banalne, naiwne, ale jak dotąd zawsze znajdowało potwierdzenie. Jeśli refren do “Bonita Applebum” jesteś gotów wyśpiewać wybudzony w środku nocy, masz u mnie z miejsca ogromny kredyt zaufania.
W maju 2010 roku jechałem do Białegostoku jako gość jakiegoś panelu poświęconego hip-hopowi na tamtejszym uniwersytecie. W podróż założyłem mocno charakterystyczny, oparty o motyw graficzny kultowego filmu “Wild Style”, t-shirt A Tribe Called Quest. W pociągu dosiadł się na oko 35-letni koleś, który na wstępie zbił pionę gratulując tej koszulki, a potem rozpoczynając rozmowę o rapie. Dobrze, że Białystok był stacją końcową, bo inaczej pewnie bym wylądował w Kownie albo Tallinnie. Muzyka łączy ludzi, sympatia do ATCQ łączy ich dokumentnie.
Nikt przed nimi i nikt po nich tak wyśmienicie nie łączył jazzu z rapem. Nikt z około-mainstreamowych artystów nie postawił przed nimi tak mocno na zaciśnięcie współpracy z wybitnie utalentowanym J Dillą, wtedy znanym jeszcze jako Jay Dee. Nikt nie potrafił opowiadać o codziennych problemach w sposób tak mądry, wyważony, pozbawiony wywyższania się. Jeszcze raz słowo klucz – wrażliwość.
Mieli najlepsze, idealnie definiujące ich styl zakończenie kariery w 1998, czyli przedostanie na “The Love Movement” nagranie “The Love”. Afirmacja życia, twórczości artystycznej zamknięta w dwóch wybitnych zwrotkach Q-Tipa oraz soulowo-laidbackowym bicie na samplu z Freddiego Hubbarda.
A potem przyszedł ten listopad…