FYI.

This story is over 5 years old.

VICE Czyta

To nie jest kraj do spełniania marzeń?

Niedawno usłyszałem, że Polska nie jest krajem do spełniania marzeń – w miejsce skoku ze spadochronem z 1500 metrów, myślimy coraz częściej o skoku bez spadochronu, a potem zadowalamy się jednorazowym wyjazdem nad morze

Vreckless Vrestlers. Łukasz Kowalczuk. Kultura Gniewu. 2015.

Jutro, bo dzisiaj nie dam rady. To może poczekać i tak nie mam na to pieniędzy. Zrobię to w przyszłym tygodniu albo za miesiąc. To będzie moje postanowienie na Nowy Rok. Tym razem będzie inaczej, zobaczysz" – jak często mówimy sobie takie rzeczy, przesuwając dzień spełnienia swoich marzeń na bliżej nieokreślony? Żyjąc w ciągłym niedoczasie, zapętlamy się w wirze obowiązków, deadline'ów, asapów, pomimo często niewymiernych korzyści.

Reklama

Byleby do 17:00, byleby do piątku, byleby do wakacji. Byleby przetrwać – wraz ze zmianą naszych potrzeb marginalizujemy swoje marzenia, które nieraz na zawsze pozostają jedynie w sferze fantazji. Te natomiast maleją, tracą blask, zdobywają nowy sens – w miejsce skoku ze spadochronem z 1500 metrów, myślimy coraz częściej o skoku bez spadochronu, a potem zadowalamy się jednorazowym wyjazdem nad morze. Tyle że to już nie jest wypoczynek, a wentyl bezpieczeństwa, dzięki któremu nie postradamy zmysłów. Co się stało, kiedy to się stało? Czy to jest pułapka dorosłości, z której nie ma ucieczki?

Cofam się teraz pamięcią do czasów dzieciństwa – do zabaw, które trwały aż słońce zachodziło za budynkami, kiedy biegało się po dachach garaży, grało w piłkę na zaimprowizowanym boisku i ścierało kolana, nie dbając o swoje bezpieczeństwo. Chociaż dzieciństwo każdego z nas cechowało co innego, wspólnym mianownikiem zawsze pozostawały marzenia i oczekiwania przyszłości. Chcieliśmy być kowbojami, księżniczkami, astronautami, piosenkarkami, muzykami rockowymi [sory, dziecięce marzenia pozostają seksistowskie – redakcja]. Cholera, chcieliśmy być dorośli, by świat w końcu należał do nas. To oczywiste, że trzeba było dorosnąć, ale czy koniecznie za cenę zdobywania egzystencjalnych szczytów?

JAK MYŚLAŁEM, ŻE JACK KEROUAC WYLECZY MNIE Z DEPRESJI

Nasza percepcja się zmienia, lata mijają i mogłoby się wydawać, że jedyne, co się nam udało, to zaciągnąć kredyt w banku. Może dlatego, kiedy pytamy się na spotkaniu, „co słychać?" – można bez skrępowania odpowiedzieć: a wiesz, wszystko źle. Czy tak musi być, czy może to jednak tylko nasza indywidualna postawa i permanentne zrzucanie odpowiedzialności za nasze nieszczęścia na coś, na kogoś — na czynniki zewnętrzne, na które nie ma siły? Tak, dokładnie wiem, jak to brzmi, ale zostań ze mną jeszcze chwilę …


Reklama

„Nie rozumiem was Polacy, jesteście zajebiści! Robicie naprawdę super rzeczy, ale sami się dołujecie, nie doceniacie siebie. Kiedy my Amerykanie wstajemy rano z łóżka, mówimy sobie, że jesteśmy najlepsi na świecie, kiedy jemy obiad, mówimy, że jesteśmy najlepsi na świecie i to samo mówimy sobie zaraz przed snem – że jesteśmy, kurwa, najlepsi na świecie!"

– usłyszałem od mojego znajomego z Florydy, który niedawno pierwszy raz odwiedził nasz kraj, a wcześniej sprzedał swój cały dobytek, by w ogóle tu przyjechać. Tak, kurwa, dla kogoś przyjazd do Polski to było marzenie. Jakkolwiek te słowa mogą podnosić na duchu, z pewnością znajdzie się też osoba, która bez cienia wątpliwości stwierdzi, że to nie kraj dla spełniania marzeń. Dlaczego? Bo, patrz początek tekstu: bo mało kasy, bo mało czasu, bo zima za długa, a lato za ciepłe – bo zawsze coś. Marudzenie? Pierdolenie.



W równej mierze jesteśmy takimi samymi kowalami swojego losu, jak i własnych marzeń – więc jeżeli te nie chcą się same spełnić, spełnij je sam. Nie wiesz, jak to zrobić? Weź przykład z Łukasza Kowalczuka – typa z Rumi, który oprócz tego, że mieszka niedaleko największej wiklinowej żyrafy na świecie, właśnie wydał swój komiks w Kulturze Gniewu – Vreckless Vrestlers: historię międzygalaktycznych zapasów, gdzie postaci typu Sierżant Reptilion i Spike Lee napierdalają się ze sobą na ringu, a wszystko w klimacie starych gal WCW, lecących z kablówki, gdy Cartoon Network szło już spać.

Reklama

Kowalczukowi udało się coś, co udaje się teraz nie każdemu w dorosłym życiu – swoją twórczością stworzył świat, nad którym ma całkowitą kontrolę, gdyż budował go sukcesywnie, małymi kroczkami, metodą DIY.

„Pierwszym moim komiksem związanym z wrestlingiem była praca konkursowa na MFK 2010 w Łodzi. Kolor, 7 stron o meksykańskich luchadorach. Historia nie została nawet opublikowana w katalogu i trudno się dziwić, bo była słaba. Zainspirowany niepowodzeniami zdecydowałem się na samowydawanie, miałem już na koncie kilka zeszytów wypuszczonych własnym sumptem. W pewnym momencie było mi o tyle łatwiej, że podpisałem umowę z francuskim wydawcą, teraz wolę się skupić na samym wymyślaniu historyjek i rysowaniu. Przede wszystkim dlatego, że powiększyła mi się rodzina i nie mam czasu na ogarnianie całego bajzlu".

– powiedział mi, gdy spytałem o drogę, którą przebył. Jego komiks to ukłon w stronę lat 90., pulpowej rozrywki, kiepskich filmów, komiksów TM-Semic, gumowych potworów na zjechanych kasetach VHS – to nawiązanie do młodości, którą przeżywaliśmy wspólnie dorastając w transformującej się Polsce. To powrót do przeszłości, kiedy byliśmy dziećmi z głowami pełnymi marzeń.

CUDOWNI CHŁOPCY ISTNIEJĄ I MAJĄ SIĘ DOBRZE

Dlatego uważam, że droga do ich spełnienia jest w nas samych – jednak zasypana wymówkami i spychaniem odpowiedzialności na innych. Ścieżka na szczyty zazwyczaj jest kręta, ale myślę, że warta poświęcenia i czasu. Kiedy na koniec spytałem Kowalczuka, czy wydaniem Vreckless Vrestlers spełnił swoje marzenie, odpowiedział żartobliwie: „Tak, to początek mojej batalii o nagrodę Eisnera, którą zamierzam zdobyć przed 2034 rokiem". Ambitnie.

On narysował komiks, ale przecież dla każdego to może być cokolwiek innego, dlaczego więc jeszcze nie spełniliście swoich marzeń?