FYI.

This story is over 5 years old.

Noisey

12 kiepskich płyt, dzięki którym poznaliśmy fajne zespoły

Pierwszej miłości się nie zapomina, nawet jeśli na samo jej wspomnienie palisz się ze wstydu

Artykuł pierwotnie ukazał się na NOISEY.

Nawet największe muzyczne legendy mają w swojej dyskografii kilka niewypałów. Tak się niestety czasem składa, że to właśnie dzięki nim poznajesz genialny zespół. Szczególnie często działo się tak w czasach, zanim jeszcze cała muzyka świata wylądowała w internecie i żeby posłuchać paru piosenek musiałeś – w głowie się nie mieści – zaryzykować i kupić płytę. Wyboru dokonywałeś wtedy zazwyczaj na podstawie okładki, dobrych opinii o zespole, które pochwyciły twoje młode, łatwowierne uszy, albo rekomendacji pryszczatego pracownika działu z muzyką.

Reklama

Nie zawsze kończyło się to dobrze. Mogło się zdarzyć, że po raz pierwszy wgryzłeś się w Metallicę, ale wylądowałeś z ustami pełnymi St. Anger i cały wieczór spędziłeś, przytulając muszlę klozetową. Nie twoja wina, serio. Skąd mogłeś wiedzieć, że The Clash nagrali album Sandinista! tylko po to, żeby bezczelnie wykręcić się z kontraktu z wytwórnią? Nie ma się czego wstydzić, w końcu za pośrednictwem tego gniota mogłeś poznać ich klasyczne płyty. Może otworzył ci oczy na cały nieodkryty dotąd muzyczny kosmos? Z pierwszym poznanym albumem zespołu może cię połączyć niezwykła więź, nieważne, czy to „ten właściwy" czy nie. Pierwszej miłości się nie zapomina, nawet jeśli na samo jej wspomnienie palisz się ze wstydu. Poniżej autorzy Noisey dzielą się swoimi słodko-gorzkimi wspomnieniami o fatalnych początkach znajomości z ulubionymi muzykami.

Weezer – The Green Album

Chciałabym móc powiedzieć, że płyta, która zapoczątkowała moje muzyczne przebudzenie, należała do ponadczasowych klasyków związanych z inicjacją, jak np. Dookie Green Day albo London Calling The Clash. Prawda jest taka, że byłam nieśmiałą, trochę dziwną jedynaczką, mój tata oprócz Bruce'a Springsteena nie słuchał niczego, co powstało po roku 1974, a moja twarda mama z Europy Wschodniej miała ważniejsze rzeczy na głowie niż jakieś głupie piosenki.

Gdy miałam 13 lat, w mojej płytotece widniały już tak znamienite tytuły, jak Third Eye Blind czy No Strings Attached, a pieniądze, które zarobiłam, wyprowadzając psy sąsiadów, aż błagały, żeby je wydać. Udałam się więc do pobliskiego sklepu z używanymi płytami, żeby do swojej kolekcji dodać Writing on the Wall Destiny's Child. Jednak już od progu natknęłam się na wściekle zielony plakat z czterema typami ubranymi jak mój nauczyciel od matematyki i wielkim logiem: WEEZER. Widziałam wcześniej klip do ich kawałka „Hash Pipe" na MTV, ale poza tym wiedziałam o nich tyle, co nic. Dorzuciłam płytę do koszyka, a potem nic już nie było takie samo.

Reklama

Podczas gdy Beyoncé i s-ka zaspokajały moje zapotrzebowanie na taneczny pop i nawiązywanie dziewczęcych przyjaźni podczas nocy spędzanych u koleżanek, Weezer przemawiał do outsiderki, która właśnie zaczynała się we mnie budzić i dostawała coraz mniej zaproszeń na rzeczone wieczorki z nocowaniem. Nie miałam żadnego punktu odniesienia, jeśli chodzi o jakąkolwiek muzykę spoza pierwszej dziesiątki na liście przebojów, więc wyprodukowany przez Rica Ocaseka Green Album stanowił dla mnie kompletną nowość i otworzył mi oczy na rock'n'roll. Żywiołowy, pełen kalorii i łatwo wpadających w ucho melodii, ale z pewnością niezbyt wyszukany. To była obsesyjna miłość od pierwszego usłyszenia. Co z tego, że teksty Riversa Cuomo są dość nijakie i często nie trzymają się kupy. W tamtym wieku żadne głębsze przesłanie i tak by do mnie nie dotarło. Chodziło mi wyłącznie o muzykę, o wyraziste, szczere emocje, które przekazywała. Wkrótce odkryłam Blue i Pinkerton, wcześniejsze, bardziej złożone (i zdecydowanie znośniejsze) albumy Weezer, które były dla mnie prawdziwym objawieniem. Po nich przyszedł czas na Pixies, a potem punk, blues itd. W skrócie – ja i moja płytoteka żyłyśmy długo i szczęśliwie.

– Andrea Domanick

The Misfits – American Psycho

Jak większość 13-latków, którzy mają na tyle mało kolegów, że odkrywają punk jeszcze przed liceum, kupowałem płyty zespołów, które kojarzyłem jako Oficjalne Punkowe Kapele: Dead Kennedys, Minor Threat oraz The Misfits. Z Minor Threat łatwo poszło, bo wydali tylko jedną płytę. Przy Fresh Fruit Dead Kennedys też miałem farta, ale na tym moje szczęście się skończyło: kupiłem American Psycho, wtedy najświeższy tytuł z dyskografii The Misfits i z miejsca się nim zajarałem – a przynajmniej usiłowałem się w niego wkręcić. Książeczka z pudełka płyty po rozłożeniu zamieniała się w plakat, który powiesiłem sobie na ścianie. Album był… hmmm… no, był całkiem spoko – tak wtedy myślałem. Nie mogłem przecież nie lubić legendarnego zespołu, któremu każdy rasowy punk stawiał w domu ołtarzyk ze skóry i ćwieków. Chciałem należeć do tych fajnych punków, choć cichutki głos rozsądku w mojej głowie podpowiadał mi, że całe to zharmonizowane, naśladujące Metallicę brzmienie to trochę obciach – no ale przecież to byli The Misfits! Naszywki na plecakach dzieciaków z irokezami nie mogły kłamać.

Myliłem się rzecz jasna. American Psycho powstała całe lata po tym, co każdy szanujący się fan The Misfits zaliczyłby do ich obowiązkowych lektur. Nie pamiętam, skąd udało mi się wtedy wytrzasnąć całe 50 dolarów, ale kupiłem później cały boks z ich płytami i nagle wszystko zaczęło się zgadzać. Earth A.D., Static Age, Evilive. Pieprzony Glenn Danzig! To byli PRAWDZIWI The Misfits. Potem mocno się wciągnąłem i nie oglądałem się na przeszłość. Dziś zdarza mi się jeszcze zżymać na wspomnienie American Psycho, choć ku mojemu wstydowi znam zdecydowanie więcej tekstów z tamtej płyty, niż chciałbym przyznać. – Dan Ozzi

Reklama

Liz Phair – Liz Phair

Pamiętam, jakby to było wczoraj: siedzę w kinie i uważnie śledzę napisy końcowe po Wygraj randkę, żeby zobaczyć, kto napisał „Why Can't I?". Piosenka pochodziła z okropnego albumu Liz Phair, który zatytułowała po prostu swoim imieniem i wyprodukowała razem z ludźmi odpowiedzialnymi za hity Britney Spears i Avril Lavigne. Fani i krytycy nie zostawili na płycie suchej nitki, a recenzent z „The New York Times" stwierdził nawet, że Liz popełniła „coś w rodzaju żenującego artystycznego samobójstwa". Oczywiście wtedy nie miałam o tym wszystkim zielonego pojęcia. Około przełomu tysiącleci właśnie wychodziłam z fazy na dziewczyński rock w stylu Fe Fe Dobson, Avril itp., po to tylko, by zupełnie wsiąknąć w mainstreamowy grunge-pop, taki jak Juliana Hatfield, That Dog i oczywiście Liz Phair z okresu Exile in Guyville – zresztą do dziś to jeden z moich ulubionych albumów. Wciąż jednak zdarza mi się puścić „Why Can't I?", gdy chłopak, który mi się podoba, zupełnie mnie zignoruje.

– Bryn Lovitt

The Stone Roses – The Second Coming

W 1994 roku zasłuchiwałem się Wu-Tang Clan, Snapcase i Fugazi i wciągałem, jak leci wszystko, co choćby z lekka przypominało punk i brudne brzmienia. Przeszedłem już fazę fascynacji „klasyką alternatywy" i wciąż uwielbiałem takie kapele jak The Cure, New Order itp., ale wciąż jeszcze nie wychylałem się poza to, co polecili mi spikerzy z audycji poświęconych muzycznemu offowi. Jednak w pewnym momencie przez cały ten zgiełk zaczęły do mnie przenikać pogłoski o takim jednym zespole Stone Roses – o tym, jacy są wspaniali i jak bardzo powinienem ich obczaić. Gdy po pięciu latach od ich pierwszego albumu zatytułowanego po prostu The Stone Roses w końcu miała się ukazać płyta The Second Coming, towarzyszyła jej spora kampania reklamowa, w tym zajebisty, pełen ognistych slajdowych riffów singiel „Love Burner", który wkrótce pojawił się też w radio i telewizji. Po paru odsłuchaniach uznałem, że są super (a przynajmniej tak mi się wydawało) i udałem się do sklepu płytowego. Oczywiście parę miesięcy później któryś z moich przyjaciół zobaczył u mnie egzemplarz The Second Coming i powiedział: „No coś ty, kupiłeś to? Posłuchaj ich pierwszej płyty – to dopiero jest granie!". I rzeczywiście, różnica była kolosalna – do tego stopnia, że album stał się obiektem docinków Simona Pegga i Nicka Frosta w jednej z najlepszych scen w Wysypie żywych trupów.

– Fred Pessaro

Reklama

Ryan Adams – Rock n Roll

Przez kilka pierwszych miesięcy po powrocie z college'u miałem mocno pod górę. Rynek pracy w moim mieście po atakach z 11 września kompletnie zdechł i wylądowałem jako przepracowane, źle opłacane zombie w sprzedaży detalicznej. Najbliższym odpowiednikiem życia towarzyskiego, na jaki mogłem sobie pozwolić, były gry wideo. Byłem wtedy rozżalony i egzaltowany, więc słuchałem rozżalonej i egzaltowanej muzyki. Na fali nostalgii zacząłem odkrywać wszystkich smutasów, których poprzednie przez cztery lata polecali mi koledzy ze studiów, a których ja, zatwardziały słuchacz indie, konsekwentnie ignorowałem. Oznaczało to, że nagle zacząłem słuchać mnóstwo Wilco i Ryana Adamsa. W 2003 Adams starał się obłudnie przypodobać fanom glamrocka na swoim ironicznie, a zarazem wazeliniarsko nazwanym albumie Rock n Roll – a ja z jakiegoś powodu kupiłem to, co robił. Spodobał mi się „udawany wesoły, ale tak naprawdę strasznie smutny" numer „So Alive", który z perspektywy czasu brzmi, jakby Rufus Wainwright poszedł na karaoke i śpiewał piosenki U2 – jakby na to nie spojrzeć po prostu kiepski pomysł. To był ciężki czas w moim życiu. Na szczęście z biegiem lat nauczyłem się dużo lepiej dobierać moją depresyjną muzę ( Pornography The Cure kończy temat), a Ryan przestał się wydurniać – no, prawie.

– Craig Jenkins

Slipknot – Iowa

W 2001 roku miałam 14 lat i byłam wściekła. Dziś nie potrafiłabym powiedzieć, dlaczego byłam tak wściekła, że biłam pięściami w ścianę, wpychałam ludzi do szafek i regularnie lądowałam na zajęciach z kontroli nad gniewem – może chodziło o zwykłe nastoletnie hormony połączone z wrodzonymi skłonnościami do agresji (dzięki, tato!). Cokolwiek to było, nie mogło się obejść bez ścieżki dźwiękowej, a dzięki koszulkom starszych koleżanek odkryłam idealny akompaniament do mojego paskudnego, aroganckiego charakteru: Slipknot. Szczególnie pociągał mnie ich drugi album Iowa – jego połyskliwa srebrno-niebieska okładka i błyskotliwe tytuły takie jak „People = Shit" czy „The Heretic Anthem". Dziś trochę mi wstyd, że następne trzynaście lat spędziłam, słuchając lichego war metalu, ale wtedy nie znałam niczego bardziej ekstremalnego. Po Slipknot przeszłam przez okresy fascynacji death metalem, grindcore'em, black metalem, doom metalem i w końcu crust punkiem. Na szczęście faza nu-metalowa była w moim przypadku bardzo krótka, ale muszę przyznać, że w rezultacie postawiłam moje pierwsze kroki na ścieżce lewej ręki.

– Kim Kelly

Reklama

Bob Dylan – Self Portrait

Album Self Portrait wydany w 1970 roku pomiędzy absolutnymi klasykami Boba Dylana Nashville Skyline i New Morning nie został ciepło przyjęty przez krytyków. Poważnie, nie da się inaczej tego ująć: wszyscy uznali, że był do dupy! Ogólna opinia brzmiała, że coś się w nim kryło – jakiś pomysł, by spojrzeć na samego siebie (czy coś w tym stylu) i przekonać się, co to naprawdę znaczy oraz jak sobie radzimy z własnym wizerunkiem jako istoty ludzkie – i że sama idea była ciekawa i warta zbadania (w końcu mowa przecież o płycie Boba Dylana). Jednak niechęć dla albumu była równie powszechna. Niektórzy recenzenci (pewnie sami biali faceci) ogłosili, że obok rozpadu Beatlesów Self Portrait stanowi prawdziwy koniec lat '60; Greil Marcus rozpoczął nawet swoją słynną recenzję w magazynie „Rollling Stone" prostym pytaniem: „Co to za gówno?". To nie był najlepszy czas dla Boba Dylana. Tak negatywny odzew ma pewnie jakiś sens, o ile za główny cel stawiasz sobie, by na temat muzyki mieć zawsze Niepodważalną Rację™. Jasne, nie będę próbował nikogo przekonywać, że Self Portrait dorasta do innych, fantastycznych płyt w dorobku Dylana. Ja też byłem wtedy 17-letnim, bezlitosnym krytykiem, jednak dziś bogaty doświadczeniem i mądrością po szkodzie uważam, że wszyscy mocno przesadzili w negatywnych reakcjach, bo Dylan nie dał im tego, czego oczekiwali. Self Portrait jest żartobliwy, nieporządny i niedokończony. Nie ma tu nic czystego – od napiętego i chrapliwego głosu Dylana momentami bolą zęby (a wtedy potrafił jeszcze śpiewać), jego riffy są niechlujne, a tekstom brak spójności. Tylko że właśnie dzięki temu album tak bardzo mi się spodobał po pierwszym odtworzeniu. Słyszałem już wcześniej Dylana – jeśli wychowałeś się na środkowym zachodzie Stanów, musiałeś się na niego natknąć – ale to był mój pierwszy kontakt z jego światem: skupionym na odkrywaniu samego siebie i próbach odnalezienia swojego miejsca na Ziemi. Nauczył mnie, że nie muszę być doskonały. Nikt nie jest. Perfekcyjna muzyka to nuda. Self Portrait nie usiłował być idealny – starał się tylko być ludzki. To nic fajnego przyglądać się swoim wadom, prawda?

– Eric Sundermann

Reklama

Nine Inch Nails – With Teeth

Z jakiegoś powodu w szóstej klasie uznałem, że zajebiście byłoby zostać gotem. Marilyn Manson, Jeff Hardy, losowe książki o przyzywaniu duchów podziemi – łapałem się wszystkiego, więc oczywiście Nine Inch Nails odkryłem dzięki ich świeżo wydanemu albumowi With Teeth z 2005 roku. Nie znałem ich wcześniej, ale kojarzyłem, że to ich pierwszy longplej od 1999 roku. Gdy dziś go słucham, muszę powiedzieć (i z góry przepraszam za okropny kalambur), że With Teeth to płacz i zgrzytanie zębów. Na każdej z poprzednich płyt można było znaleźć to, dzięki czemu NIN, a szczególnie Trent Reznor zasłynęli jako świetni muzycy. Za ich muzyką kryły się odważne eksperymenty z brzmieniem i elektronicznym instrumentarium. With Teeth brzmi jak coś, co napisała jakaś alt-rockowa kapela na użytek serialu kryminalnego. Piosenki nudne jak cholera, nieprzemyślane i boleśnie sztampowe. Ogólne wrażenie jest takie, że Trent postanowił sprawdzić, jak poradzi sobie z popem, albo czy uda mu się napisać kolejny „Hurt". Przynajmniej to DVD z nagraniem z koncertu wyszło nie najgorzej…

– John Hill

Green Day – American Idiot

Zanim zacznę, muszę wyjaśnić, że owszem, jako 13-latka w bardzo prowincjonalnym miasteczku miałam dostęp do internetu, ale nie bardzo potrafiłam z niego korzystać. O Green Day usłyszałam tylko dlatego, że mój dużo fajniejszy starszy kuzyn podstępem namówił swoją mamę, żeby kupiła mu koszulkę z okładką do albumu Dookie, a nawet wtedy nie byłam na tyle rozgarnięta, żeby ich dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Nie wiem nawet, dlaczego zaczęłam się nimi interesować ani co skłoniło mnie, żeby kupić ich płytę, ale, jak mówiłam, nie byłam zbyt bystrym dzieckiem, więc oczywiście pierwszy album Green Day, jaki poznałam, to niesławny American Idiot. Najgorsze jest chyba to, że naprawdę wkręciłam się w tę płytę – słuchałam jej chyba ze sto razy. Bardzo podobało mi się przejście w „Are We the Waiting/St. Jimmy", gdy refren nagle przerywają szybkie, ciężkie akordy. No i oczywiście, jak każda przygnębiona nastolatka (#NastoletnieProblemy) uznałam, że „Wake Me Up When September Ends" jest tak bardzo o mnie. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego dnia w szkolnym autobusie fajny chłopak, który bardzo mi się podobał, odwrócił się do mnie, gdy akurat wkładałam płytę do mojego Walkmana, czy Discmana, czy jak to się wtedy nazywało (uprzedzając pytania: nie stać mnie było na iPoda) i zapytał, czego słucham. Z dumą odpowiedziałam, że „nowego Green Daya", na co on bez chwili zwłoki odparł, że ta płyta ssie i że Green Day nie nagrał nic dobrego od czasów albumu Nimrod. Błyskawicznie skłamałam, że to nie moje, tylko koleżanki i że właśnie pierwszy raz miałam słuchać. Od razu po powrocie do domu wymusiłam na mamie, żeby zawiozła mnie do supermarketu gdzie wbrew logice i prawdopodobieństwu udało mi się znaleźć jeden egzemplarz Nimroda.

– Annalise Domenighini

Reklama

Bruce Springsteen – The Rising

Bruce Springsteen wydał The Rising po siedmiu nieaktywnych latach od względnej klapy The Ghost of Tom Joad. Był to też pierwszy album z The E Street Band od ponad 10 lat, na którym w dodatku mówił o Ameryce w obliczu zamachów z 11 września. Płyta miała połączyć wszystkich Amerykanów, rozpaczliwie wyczekujących jakiegoś wyrazu apolitycznego patriotyzmu, którym mogliby się dzielić i razem przeżywać. I rzeczywiście – album okazał się wielkim hitem, zajął pierwsze miejsca na przeróżnych listach i sprawił, że całe pokolenia nowych słuchaczy poznały Bruce'a, którego klasyczne albumy z lat '70 i '80 pomału odchodziły w zapomnienie. Springsteen został dzięki niemu twarzą boomu na indie rocka w połowie lat 2000, zagrał kilka potężnych tras koncertowych i odnowił swoją pozycję pierwszego pośród politycznie zaangażowanych muzyków.


Posłuchaj, to do ciebie. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Jednak to, że płyta idealnie oddaje i wpasowuje się w swoje czasy, nie oznacza, że jest ponadczasowa. Dziś The Rising po prostu koszmarnie nudzi. Wiele piosenek to po prostu rozwlekłe refreny przeznaczone do wspólnego śpiewania, którym brak napięcia i złożoności, czyli tego, co zawsze wyróżniało muzykę Springsteena. Moim zdaniem prawda jest taka: nikt nie odważył się powiedzieć, że po prostu nie chce słuchać tej płyty, bo bał się, że w ten sposób okaże brak patriotyzmu. Wszyscy pragnęliśmy, żeby nam przypomnieć, że żyjemy w kraju, o którym śpiewa Bruce Springsteen. Który krytyk odważyłby się zjechać ten album? „Empty Sky" dobrze oddaje szok po zamachach 11 września, ale cała zawarta w nim filozofia „oko za oko" nie zniosła zbyt dobrze próby czasu, zwłaszcza po Iraku. „My City of Ruins" to jedna z najmocniejszych rzeczy, jakie Springsteen kiedykolwiek napisał, ale niestety stanowi wyjątek pośród bezcelowych piosenek pokroju „Worlds Apart". Na koncert z trasy promującej The Rising, zresztą mój pierwszy w życiu, poszedłem z moim tatą i do dziś uważam go za jedno z najwspanialszych widowisk, jakie oglądałem. Jednak sama płyta pozostaje jedną z najmniej subtelnych i interesujących w dorobku Springsteena; tak bardzo skupia się na idei wspólnoty, że w jakiś sposób traci swój uniwersalny wydźwięk, typowy dla swoich misternych poprzedników. Dzięki The Rising Ameryka znów pokochała Bruce'a Springsteena i choćby z tego powodu płyta stanowi ciekawą pozycję, ale nie polecałbym jej na pierwsze spotkanie z jednym z największych amerykańskich muzyków.

Reklama

–Kyle Kramer

Jay Z / Linkin Park – Collision Course

Nikt nie grzeszy rozumem w wieku 14 lat. Ja na przykład byłem fanem Linkin Park. Ich mieszanka rapowania, gitar i anime fantastycznie pasowała do wyjątkowego młodego człowieka, za którego się uważałem, więc pochłaniałem z wypiekami na twarzy każdy ich album po kolei. Pewnego dnia po pobraniu świeżej porcji piosenek przez Bearshare natknąłem się na numer Linkin Park, w którym rap był nie tak jak zwykle znośny, lecz wspaniały. Sprawdziłem informacje o kawałku i odkryłem nieznajome nazwisko: Jay-Z. Jak się okazało, spiraciłem album Collision Course i przypadkiem poznałem najlepszego rapera w historii świata. Szybko przesłuchałem całą płytę i w końcu uznałem, że płynna nawijka Jay-Z bardziej mi pasuje niż gwałtowna czkawka Chestera, a gdy już zmęczył mnie Collision Course, przerzuciłem się na The Black Album. Dzięki Linkin Park mogłem udawać, że ludzie w słuchawkach są tacy sami jak ja, ale Jay-Z otworzył przede mną cały wszechświat i z czasem po prostu musiałem wiedzieć wszystko o postaci, która znajdowała się w jego centrum. W końcu moja miłość do Linkin Park bezpowrotnie wygasła i bez reszty skupiłem się na nowojorskim raperze i śledziłem po kolei wszystkie jego muzyczne projekty do chwili, gdy jego sława wyszła poza granice Brooklynu i dotarła w każdy zakątek USA, a nawet świata. A zatem: dzięki, Linkin Park, za waszą sprawą wkręciłem się w jednego z najlepszych raperów wszech czasów. W końcu coś wam wyszło.

–Slava Pastuk

Guns N' Roses – Use Your Illusion I & II

Gdy Guns N' Roses wydali swój ambitną podwójną porcję rocka we wrześniu 1991 roku, ja puszczałam w kółko „I Love Your Smile" Shanice i „Around the Way Girl" LL Cool J'a. Właśnie razem z rodziną przeniosłam się z San Francisco do Holandii i strasznie tęskniłam za moją codzienną dawką hip-hopu i R&B z kalifornijskich stacji radiowych. Słowo daję, myślałam wtedy, że Bon Jovi gra heavy metal. Rok później moja mama, ojczym i ja przeprowadziliśmy się do Southampton w Anglii. Zaczęłam tam się zadawać z grupą kolegów ze szkoły przez wszystkich pogardliwie zwanych „hipisami". Nosiliśmy martensy i flanele, dziewczyny same farbowały sobie koszulki, a chłopaki stronili od szamponu, który psuł im fryzury à la Kurt Cobain. Oczywiście zapomniałam o Boys II Men na rzecz Nirvany, ale słuchałam też Ugly Kid Joe, Metallica i Blind Melon. Co zabawne, biorąc pod uwagę, że Guns N' Roses symbolizowali wszystko, z czym walczyła i gardziła Nirvana, zawsze puszczaliśmy oba krążki Use Your Illusion – dwa rozdęte albumy, które wyszły osobno tego samego dnia i w momencie, gdy je odkryliśmy, miały już ponad rok. Z perspektywy czasu widzę, że Use Your Illusion stanowiła 151-minutowy zapis ostatnich, przedśmiertnych podrygów Axla i jego zamarynowanych, przybranych w łatwopalne peruki dinozaurów rocka. Przesada poprzedniego dziesięciolecia wypływała z ich każdego artystycznego wyboru – tasiemcowe piosenki, miliony utopione w bombastycznych teledyskach, dążenie do podboju świata, które przekładało się na softrockowe melodyjki idealne do radia. Dziesięciominutowy kawałek bez ani jednego refrenu! Zdecydowanie nie byli wirtuozami, ale dzięki hałdom koksu, basenom pełnym Jacka Danielsa i, czemu nie, heroinie, każdy pomysł musiał wyglądać na owoc geniuszu. Wszystko idzie na płytę! A mimo to wtedy uwielbiałam przekombinowane solówki Slasha (i te jego pulchne usteczka, które wyłaniały się spod pudlowatej grzywy) i wymachiwałam pięściami do taktu kocich wrzasków Axl'a. Dziś kręcę nosem na brak umiaru, jaki oznacza wydanie 30 kawałków jednego dnia, ale wtedy płyta stanowiła dla mnie prawdziwą wyspę skarbów, którą należało drobiazgowo zbadać. Oprócz „November Rain", „Civil War", rozbuchanych riffów w „You Could Be Mine" i jeszcze może dwóch czy trzech numerów, na podwójny album składały się głównie chaotyczne zapchajdziury, które można było i należało wywalić, tworząc jeden strawny krążek. Niemniej jednak to właśnie dzięki Use Your Illusion odkryłam GN'R, a potem poznałam ich debiutancki krążek Appetite for Destruction, który rzuca się i poniewiera człowiekiem jak wściekła suka w rui. To jeden z najlepszych rockowych albumów lat '80 i zdecydowanie szczytowe osiągnięcie Guns N' Roses.

– Kim Taylor Bennett