FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Zapłacili mi, żebym przebrał się za ninja w ramach warsztatów integracyjnych

Zdajemy sobie sprawę, że warsztaty integracyjne mogą być traktowane jako przymusowe zadanie, a ludzie będą przewracać oczami i żałować, że nie mogą iść pograć w golfa

Autor w pracy, Dzielnica Francuska

Leżałem w hotelowym łóżku w nowoorleańskiej Dzielnicy Francuskiej, na szafce nocnej walały się butelki z likierem, a ja udawałem, że jestem nawalony. Podciągnąłem kołdrę, założyłem okulary przeciwsłoneczne i włączyłem telewizor. Wkrótce weszła niewielka grupka mężczyzn. Byli to umundurowani marines, którzy przyszli zwerbować mnie do wojska.

– Nie – wybełkotałem zgodnie z planem.

Jeden z nich popchnął mnie mocniej.

Reklama

– Nie ma mowy człowieku, wojsko to nie dla mnie – powtórzyłem.

Pomimo ich słabej argumentacji zmiękłem i szybko obiecałem, że dołączę do marines. Wydali okrzyk zwycięstwa, przybili piątki, a następnie wybiegli z pokoju z hasłem, które im podałem. Potem wparowała kolejna grupa ogromnych, obcięty na jeża młodych mężczyzn, sugerując, żebym dołączył do marines.

To nie był surrealistyczny sen. To była moja praca. Ci marines grali w „go game".

„Go game" to rodzaj gry opartej na zabawie „scavenger hunt" stworzonej specjalnie po to, by budować umiejętności pracy w zespole, zwłaszcza wśród pracowników biurowych.

„Przyślij do nas swojego zbyt kompetentnego handlowca, sceptycznego product menedżera i zestresowanego dyrektora – głosi strona internetowa gry. – Dzięki »go game« zyskacie bransoletki przyjaźni i zawodową skuteczność, której pozazdroszczą wam koledzy z branży".

Firma z San Francisco przemierza cały kraj i od początku swojego istnienia organizuje gry dla grup z Kanady, Azji, Australii, Europy i Meksyku. Nowy Orlean to główny rynek dla „go game". Jest to też ostatnie miejsce, w którym ktokolwiek chciałby utknąć, by uczyć się, jak być lepszym korposzczurem.

„Zdajemy sobie sprawę, że warsztaty integracyjne mogą być traktowane jako przymusowe zadanie, a ludzie będą przewracać oczami i żałować, że nie mogą iść pograć w golfa – czytamy na ich stronie internetowej. – Po 10 latach i 10 tysiącach przeprowadzony gier doszliśmy do wprawy w angażowaniu inżynierów, zespołów marketingowych, prawników i wszystkich pozostałych, zmieniając ich w entuzjastów »go game«".

Reklama

Z nowo narodzonym dzieckiem w domu oraz potrzebując dodatkowych pieniędzy na święta, podskoczyłem, gdy producenci „go game" napisali do mnie w sprawie pracy w Nowym Orleanie.

Niedługo potem znalazłem się w Dzielnicy Francuskiej przebrany za ninja.

Tamtego dnia spotkałem się z Finneganem Kellym, współtwórcą „go game". Przypadkowo umówiliśmy się w pubie Finnegan's o 15. Wręczył mi tani kostium ninja. Przebrałem się w łazience. Odkrywał wystarczająco dużą część mojej twarzy tak, że każdy kto mnie znał, mógł mnie od razu rozpoznać – cudowne możliwości Nowego Orleanu, który ma społeczną dynamikę Ulicy Sezamkowej, ale z większą ilością alkoholu.

– Jeśli ci to nie przeszkadza – powiedziałem Finneganowi, gdy wróciłem z łazienki – wypiję kolejkę jima beama, zanim wyjdę tak na ulicę.

– Wszystko, co pomoże ci się wczuć w rolę, pijacki mistrzu.

Kiedy wydudniłem swoją kolejkę, ku własnej uldze zdałem sobie sprawę, że przeoczyłem dodatkową część maski, pod którą ukryłem później swoją tożsamość. Za nią i za ciemnymi okularami czułem się na ulicy znacznie bezpieczniej.

Na koniec Finnegan wręczył mi plastikowy miecz świetlny. Moim zadaniem było „spróbować się jakoś ukryć" i czekać, aż grupa uczestników znajdzie kolejny miecz świetlny ukryty w pudełku na gazety. W tym momencie musiałem wyskoczyć i wyzwać ich na pojedynek, którego nie miałem prawa wygrać. Gdy Finnegan tłumaczył mi to wszystko, starałem się myśleć o nowej ciepłej kurtce, którą chciałem kupić córce na święta. Nie ma mowy, by św. Mikołaj brał na to kredyt.

Reklama

Potem Finnegan wysłał mnie na Royal, gdzie miałem stać na rogu warzywniaka, po przekątnej do wielkiej statui Jezusa, który stracił swój mały palec podczas huraganu Katrina i gdzie ekspertka od Dzielnicy Francuskiej Gypsy Lou Webb sprzedawała swoje obrazy. W drodze na posterunek w jednym ze sklepów zahaczyłem o półkę z coroną.

„Próbowałem jakoś się ukryć", kucając przed zamkniętymi drzwiami. Schowałem swoją puszkę z piwem za nogą poza zasięgiem wzroku, żeby budzić większy respekt, jednak w ciągu pięciu minut wściekła biała kobieta około trzydziestki wybiegła z pobliskiej firmy i zaczęła krzyczeć, żebym się zabierał. Poderwałem się z ziemi niczym prawdziwy ninja i próbowałem jej wytłumaczyć, że moja praca nie pozwala mi przesunąć się ani kawałek dalej.

Nie sądziłem, że będę czuł się jeszcze bardziej niekomfortowo, ale wtedy zauważyłem, że większość przechodzących obok ludzi patrzyła na mnie z napięciem. Uśmiechałem się, by zapewnić ich o moich dobrych zamiarach, ale maska ninja ukryła moje intencje.

Ludzie mijali mnie niesłychanie szybko, czyniąc przy tym niezwykle widoczne wysiłki, by nie spojrzeć prosto w moje okulary przeciwsłoneczne. Zupełnie jakby to małe, przypadkowe spotkanie mogło wywołać jakąś szaloną reakcję ze strony ninja. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, z jak dużą dozą fanatyzmu i nienawiści musi się mierzyć każdego dnia zwykły ninja.

Gliny przechodziły obok, lustrując mnie. Zrobiłem krok w tył, żeby odzyskać piwo i wypić je w cieniu drzwi.

Reklama

– NIE! – krzyknęła kobieta, biegnąc z powrotem do mnie. Jej ręce były niewyraźną plamą tuż przed moją twarzą. – NIE! NIE!

Zbliżyłem się do niej i swoim najspokojniejszym głosem powiedziałem:

– Hej, posłuchaj przez chwilę. Przepraszam, ale pozwól mi wytłumaczyć. To jest część warsztatów integracyjnych dla…

– Aresztują cię! – ryczała, mierząc wzrokiem moją puszkę z piwem. – TRZYMAJ SIĘ Z DALA OD MOICH DRZWI!

Zrobiłem, jak powiedziała, i próbowałem bez krzyku jeszcze raz jej wyjaśnić:

– Przepraszam, ale nie mogę stąd iść. Tak jak usiłowałem powiedzieć, pracuję.

Po około godzinie – żaden z zespołów nie przybył jeszcze, by ze mną walczyć – zacząłem odczuwać potrzebę zrobienia sobie przerwy od dźwięków bandżo, na których brzdąkali uliczni grajkowie. Urwałem się więc na chwilę, by skorzystać z toalety.

Po powrocie wyjrzałem zza rogu mojego kontrowersyjnego stanowiska i zobaczyłem pierwszą grupę sześciorga ludzi. Od razu na nich naskoczyłem i wyzwałem do walki na świetlne miecze. Co dziwne, krzyczeli z radości.

Kiedy już mnie zabili, zrobili sobie ze mną zdjęcia i odeszli zachwyceni. Uszczęśliwiłem ich. „Go game" ich uszczęśliwiło. Poczułem się dużo lepiej. Z powodzeniem oparłem się obok zakazanych drzwi, popijając coronę w przestrzeni publicznej, żeby znów nie rozwścieczyć tej złej kobiety.

Na godzinę przed końcem pracy zacząłem bawić się w „kto jest z Nowego Orleanu?". To prosta gra z jedną zasadą: ktokolwiek pozdrawiał zamaskowanego ninję bez mrugnięcia okiem, z pewnością pochodził stąd.

Reklama

Zauważyłem dwójkę moich przyjaciół aktorów, Dianę Shortez i Donalda Lewisa, spacerujących po Royal w wyszukanych wiktoriańskich strojach i machających do turystów. Najwyraźniej dawali podobne przedstawienie. Jako że ich kostiumy były dużo ładniejsze od mojego, nie mogłem się przemóc, żeby się przywitać.

W końcu zza rogu wyszła druga grupa. Odegraliśmy nasze role i zrobiliśmy sobie mnóstwo fotek. Zaproponowali mi drinka i odeszli szczęśliwi. Trzecia grupa wcale nie wyglądała na rozbawioną. Przyczajony przy zakazanych drzwiach usłyszałem krzyk jednej z kobiet:

– Ta pierdolona gra zabiera nam czas na picie drinków!

Rzuciłem się na nich, wydając okrzyki wojenne, zanim ostatecznie i dramatycznie nie padłem trupem na chodniku. I nagle oni też stali się szczęśliwi.

Zespół uliczny wreszcie przestał grać. Muzycy spakowali swoje manatki i skończyliśmy jako grupa gości idących razem w milczeniu. Wszyscy patrzyli na mnie z ukosa.

Wróciłem do pubu Finnegan's. Finnegan wystawił mi czek na 70 dolarów i dał 10 dolarów napiwku.