FYI.

This story is over 5 years old.

Shower Power

Wyjedź do Polski, cz. 2

Dobra, narzekanie na Polskę jest już tak 2012, że nie będziemy komentować. Zamiast tego – kolejna część naszego nierutynowego przewodnika dla tych, którzy nie boją się podróżować blisko.

Dobra, narzekanie na Polskę jest już tak 2012, że nie będziemy komentować. Zamiast tego – kolejna część naszego nierutynowego przewodnika dla tych, którzy nie boją się podróżować blisko.

Kanał "Dętka" pod Placem Wolności w Łodzi – czyli powód, dla którego wielbiciele Fashion Weeku nie umierają na tyfus

Kanał to nie jest coś, co kojarzy się dobrze. Szlam, smród, zdechłe szczury, zużyte podpaski pampersy i te krokodyle, co je ludzie wyrzucają do klopów jak przestają być małe i słodkie – czyli wszystko to, z czym pewnie nie chcesz mieć do czynienia w piątkową noc, ani zresztą w żadną inną. Sęk w tym, że gdyby nie kanalizacja, wyżej wymienione niespodzianki lałyby się ulicami niczym w mokrym śnie pryszczatego skotofila.

Reklama

Nic zatem dziwnego, że ludzkość postanowiła wymyślić kanalizację na długo przed tym, jak zachciało się jej matematyki, chrześcijaństwa czy internetowej pornografii – żadna z tych rzeczy nie wydaje się zbyt ekscytująca, kiedy stoisz po kostki w kupie. Najstarsze, pochodzące z końca czwartego tysiąclecia p.n.e. systemy sanitarne odkryto na Bliskim Wschodzie, w tzw. Spalonym Mieście na terenie dzisiejszego Iranu (co chyba jest wystarczającym dowodem, że każdy kto nazywa mieszkańców tych okolic "brudasami" powinien czasem wybrać się do biblioteki, zamiast na mecz albo zakupy). Jednak prawdziwą Kate Moss kanalizacji stworzyli – a któż inny – starożytni Rzymianie. Ich dzieło, o wdzięcznej nazwie Cloaca Maxima (bez podniet – po łacinie znaczy to tyle, co "bardzo duży ściek") doczekało się nawet własnej bogini. Cloacina, początkowo odpowiedzialna wyłącznie za kwestie związane z kanałami, stopniowo brała na siebie wszelkie sprawy brudu i czystości, a w końcu została też obrończynią stosunku płciowego (nie pytajcie mnie, jak się broni stosunku płciowego – to wiedzą tylko starożytni Rzymianie).

Przyszedł i czas, kiedy moda na posiadanie kanalizacji dotarła w końcu do Łodzi. Łódź próbuję się robić na fajną miejscówkę za pomocą Muzeum Sztuki i knajp przy Piotrkowskiej, ale tak naprawdę powinniście o niej wiedzieć tylko dwie rzeczy: mają tam największą liczbę sklepów monopolowych na mieszkańca w tej części Europy, nie mają za to żadnej poważniejszej rzeki. Istotna jest tu dla nas ta druga informacja, bo wielkie, XIX-wieczne industrialne miasto, które nie ma jak spławiać produktów swojej przemiany materii (tej dosłownej i tej związanej z przemysłem), to z higienicznego i estetycznego punktu widzenia coś jak polski chodnik po roztopach. Po prostu gówniana sprawa. Gdyby nie świetny system doprowadzania czystej i odprowadzania brudnej wody, łodzianie pewnie już dawno wymarliby na tyfus, żółtaczkę, zatrucie fosforem albo coś równie nieprzyjemnego, w związku z czym do reszty Polski nie docierałyby regularnie wesołe informacje, takie jak ta o pomysłowych imprezowiczach, którzy doprowadzili do zawału serca dwie żyrafy albo o młodzieńcu, który ku zaskoczeniu właściciela budki z kebabem próbował zwinąć z niej wielki kawał mięsa. A to by była wielka strata, czyż nie?

Reklama

Na szczęście tak się nie stało, w latach 1925-39 w Łodzi powstało ponad 100 kilometrów nowoczesnych kanałów zaprojektowanych przez brytyjskiego inżyniera Williama Heerleina Lindleya (nie mylić z jego ojcem, też projektantem kanałów), dzięki czemu jej mieszkańcy nadal żyją, Agnieszka Holland mogła nakręcić kolejny film, za który nie dostała Oscara, a każdy z nas może za połowę ceny piwa wejść do fajowego, klaustrofobicznego kolektora w kształcie pierścienia (dla nerdów: torusa), tak dla chwili wytchnienia w bieganiu po lumpeksach.

Ruszaj tam jeśli:
1. Chcesz oddać hołd bogini ścieków, ruchania i czystej wody

2. Ciasne, ciemne i pachnące grzybem miejsca wywołują u ciebie miłe skojarzenia

3. Lubisz chodzić w kółko

Wilczy Szaniec, czyli twierdza Hitlera w 3D Bardzo długo żyłem w przekonaniu, że Wilczy Szaniec to ta forteca, gdzie w wieku 9 lat rozwalałem Hitlero-robota i jego armię mutantów przy pomocy obrotowego działa. Niestety – jakiś czas temu zrozumiałem, że mazurska twierdza nie ma wiele wspólnego z "Wolfensteinem 3D", a mój niemiecki ze stopniem komunikatywnym. Mniejsza o to, bo z Szańcem wiążą się historie ciekawsze, niż to że wirtualny typek o ksywie "B.J." (czyżby element homoerotyczny?) strzelał tam do kiepsko animowanego, rozpikselowanego Führera.

Mało brakowało bowiem, żeby to właśnie w Szańcu dokonał żywota nasz Adolfik – mimo, że urządził tam sobie gniazdko bronione silniej, niż dobre imię księży-pedofilów. Zakrojona na szeroką skalę rozbudowa początkowo niewielkiej kwatery między Gierłożem i Kętrzynem miała miejsce od początku 1942 roku, czyli momentu, kiedy było już wiadomo, że plan "Barbarossa" czeka poważna rewizja, bo Rosji jednak nie da się tak po prostu zająć w parę miesięcy.

Reklama

Rękami przymusowych robotników różnych narodowości, obok słynnych kilkumetrowych stropów ciężkich schronów i wyrafinowanych pól minowych, powstały dwie herbaciarnie i dwa kasyna, ponieważ Niemcy – kiedy akurat żaden psychol nie każe im mordować jakiejś nielubianej przez siebie nacji – tak jak każdy lubią dobrą zabawę i picie browara. Aby żaden aliancki lotnik zabawy nie popsuł, wszystkie instalacje zamaskowano przy użyciu wymyślnych technik kamuflażu. Göring, jako miłośnik wszelakiego wypasu, kazał sobie wybudować prywatny bunkier obok swojego domu, z osobnymi stanowiskami dział i reflektorów przeciwlotniczych. Zabezpieczeń było wiele, wiele więcej.

Jednak Hitler otarł się o śmierć nie przez zmasowane bombardowanie RAF-u ani streceńczą ofensywą Sowietów przez pole minowe. Luką w skomplikowanych zabezpieczeniach był – tak jak w przypadku każdej współczesnej firmy – element ludzki. Nie mam tu na myśli listu zatytułowanego "Powiększ penisa o 10 centymetrów" ani "Jakie śmieszne kotki, zobacz koniecznie!" niebacznie otwartego przez któregoś z żołdaków, ale efekt starannie zaplanowanego puczu – nie zmienia to jednak faktu, że na zwykłą nieostrożność nie pomogą nawet najwymyślniejsze zabezpieczenia. Szczegóły zamachu niech opowie nam Zdzisław Maklakiewicz w pięknej scenie wycieczki ze świetnego filmu "Dancing w kwaterze Hitlera", skądinąd dość ponurego:

Tyle historii. Dziś Wilczy Szaniec to trwała ruina połączona ze skansenem lat 90. – bo od początku tychże, kiedy to zabytkowa przestrzeń przeszła w prywatne ręce, zmieniło się tam niewiele (jestem w stanie się założyć, że pani ze sklepiku ma gdzieś pod ladą zapas gumy Turbo i gwiazdek Milky Way). Na dniach coś ma się w tym względzie zacząć dziać, interweniowało w tej sprawie samo Ministerstwo Kultury, które na miejscu chce stworzyć stałą wystawę i ścieżki edukacyjne. Osobiście chętnie widziałbym ścieżki "Zombi-nazistów" i "Elzy, wilczycy z SS".

Reklama

Ruszaj tam jeśli:
1. Lubisz na fejsbuku te wszystkie strony o śmiesznych zdjęciach nazistów

2. Wiesz, jak miała na imię suczka Hitlera (w sensie pies)

3. Zbierałeś komiksy z gumy Donald albo inne badziewie dodawane do tych wszystkich kolorowych paskudztw, przez które dzisiejsi 20-latkowie mają ADHD

Zobacz też:

Wyjedź stąd do Polski 
Rutynowy dzień z życia warszawskiego leminga