FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

W Austin wszystko jest czarno-białe

Austin to jedno z niewielu znanych mi miast, w których populacja Afroamerykanów jest liczniejsza na peryferiach miasta niż w centrum

Centrum Austin – widok ze zubożałej, wschodniej części miasta. Zdjęcie: Gina Pina

W konkursie na jedyne miasto na południu Stanów, które nie jest obciachowe, Austin bije na głowę Savannah, Athens, Atlantę czy Nowy Orlean. Przynajmniej taki komunikat trafia do twórczych środowisk na północy Stanów. Lepiej darować sobie duszne Houston czy Dallas ze wzniesionymi za kasę z ropy drapaczami chmur, a do San Antonio jechać tylko na rozgrywki bejsbolu. To w Austin są wszystkie fajne kapele, prawdziwe meksykańskie żarcie oraz międzynarodowy festiwal filmów i muzyki. Miasto pęka w szwach od tłumów nowo przybyłych, których łączy jedno: zaszklone spojrzenie i nadzieja na wielką karierę. Sam miałem podobny obraz Austin w głowie, kiedy cztery lata temu lądowałem na Międzynarodowym Lotnisku Austin-Bergstrom. Z pewnym opóźnieniem zaczynałem studia, a podziwiane z daleka Austin zawsze wydawało mi się zajebistym miastem. Dynamicznie się rozwijało i mamiło obietnicą bujnego życia kulturalnego. Nikt mi zresztą nie wciskał kitu. Po prostu po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że nie zadawałem właściwych pytań.

Reklama

Jeden rzut oka na obwody spisowe wyjaśnia wszystko. Wiele też mówi przebieg międzystanówki I-35 – szarej nitki oddzielającej opływającą w luksusy zachodnią część miasta od klepiącego biedę wschodu. Według Atlantic Austin zajmuje 10. miejsce w rankingu metropolii z najwyższym poziomem segregacji ze względu na dochody w całym kraju. Mimo pragnień Austin, żeby odciąć się od reszty Teksasu, miasto znalazło się w gronie teksańskich liderów rankingu. (Do pierwszej dziesiątki trafiły San Antonio, Houston i Dallas.)

Pamiętam jak dziś: upływał mój pierwszy rok w mieście, a ja wałęsałem się bez celu po centrum Austin. Zupełnie nieświadomie przeszedłem na drugi brzeg Red River, mijając Sixth Street. Odniosłem wrażenie, jakbym nagle znalazł się w zupełnie innym mieście. Wartość nieruchomości była tu o wiele niższa, a chodnikiem płynął tłum, w którym na próżno było szukać białej twarzy. Obejrzałem się, kierując wzrok na zachód, gdzie biały człowiek nurzał się w beztroskiej rozpuście i pełnymi garściami czerpał z bogactw miasta. Poczułem lekkie ukłucie winy. Zrozumiałem, że Austin kryło mroczny sekret. Tradycja segregacji zbierała ponure żniwo nawet w mieście, które od dawna cieszyło się reputacją postępowej i liberalnej metropolii.

– Pierwszy przyjęty przez władze plan miasta opierał się na idei segregacji, ale takie założenie planistyczne byłoby niezgodne z prawem – wyjaśnia Andrew Busch, który wykłada gościnnie na Miami University i jest autorem pracy o historii segregacji w Austin. – Miasto zbudowano jeszcze za czasów, gdy obowiązywały prawa Jima Crowa. Podstawą działań stała się doktryna separate but equal, która de facto sankcjonowała segregację rasową. Afroamerykanie mieli własne parki, a parki dla białych czy szkoły dla Latynosów znajdowały się w ściśle określonych punktach miasta. Jeszcze w latach 30. można było natknąć się na Afroamerykanów w dowolnej dzielnicy miasta, ale już 10 lat później wszyscy tłoczyli się we wschodniej części. Na początku lat 60. miasto wybudowało autostradę międzystanową I-35, która wyznaczyła granicę między strefą białych a strefą czarnych.

Reklama

Międzystanówka wciąż tam jest. Wrzyna się w tkankę miasta w samym jego sercu. Wyznaczona przez człowieka linia demarkacyjna oddziela „Austin” od prawdziwego Austin. Miasto uznało, że odrzucenie idei integracji to za mało. Postanowiło wznieść potężną zaporę z betonu, która ma przypominać mniejszościom, gdzie jest ich miejsce.

– Austin to jedno z niewielu znanych mi miast, w których populacja Afroamerykanów jest liczniejsza na peryferiach miasta niż w centrum – ciągnie Busch. – Tradycyjne rozmieszczenie ludności według podziału na rasy i wysokość dochodów uległo tu zupełnemu odwróceniu. W większości miast centrum należy do bogatych, wokół zawsze znajdzie się parę szemranych dzielnic, a przedmieścia zamieszkują z reguły zamożni biali. W Austin wszystko jest na odwrót.

Austin to aktualnie jedyne dynamicznie rozwijające się miasto w kraju, w którym raptownie kurczy się populacja mieszkańców o innej barwie skóry niż biała. Szkoły pozostają wierne tym samym zasadom segregacji, które przyświecały planistom Austin. Miasto ma dwie twarze: zachodnie i wschodnie Austin, które są jak dzień i noc.

– Ludzie chętnie rozprawiają o testowaniu nowych rozwiązań czy ponoszeniu odpowiedzialności, ale jak tylko pada pomysł, żeby dzieciaki o różnych kolorach skóry i pochodzeniu uczyły się w jednej szkole, zapada cisza, jak makiem zasiał – twierdzi profesor oświaty z University of Texas, Julian Vasquez Heilig.

Reklama

Profesor właśnie ukończył badanie, które dowiodło, że w Teksasie wciąż panuje segregacja z czasów, gdy obowiązywały prawa Jima Crowa.

Osoby z zewnątrz nie szczędzą Austin komplementów. To idealne miasto. Każdy słyszał, jak tu jest fajnie. Nie ma człowieka, który nie wybierałby się na festiwal SXSW w przyszłym roku. Środowisko kulturalne ma swój niebagatelny udział w podtrzymywaniu tej iluzji. Pierwszy rekonesans po „Austin” pozwala ci poznać jakieś 40 ulic. Na każdej z nich aż roi się od fascynujących ludzi i zdarzeń, co rusz wyrasta przed tobą świeżo odmalowana, modna knajpa. Otacza cię morze tatuaży i kanapek za 12 dolców. Jeśli ci się poszczęści, zwiedzisz oazy burżuazji we wschodniej części, zjesz kolację w WuWu Sushi albo wypijesz browca w Quickie Pickie. Zobaczysz nowe apartamentowce, które rzucają cień na El Taquito w dzielnicy Riverside. Może się zdarzyć, że nie spotkasz tam ani jednego Latynosa, choć grupa ta stanowi aż 35 procent populacji. To miasto nie cofnie się przed niczym, bylebyś uwierzył w jego obietnice. Jeśli trzeba, pożre własne dzieci.

Jak możemy bronić naszej wyjątkowości, jednocześnie widząc, co dzieje się za oknem? W Austin króluje powszechne przekonanie, że miasto, w którym są rockowe knajpy, jest automatycznie wolne od wszelkich bolączek społecznych. Tymczasem statystyki mówią co innego. Austin to jeszcze jedno miasto w Teksasie, które rozpaczliwie pragnie zachować białą twarz.

Austin stara się także zmienić wizerunek swoich dzielnic nędzy. W tym celu wygania ich mieszkańców na pagórkowate obrzeża miasta, żeby zrobić miejsce dla ściągających do metropolii firm technologicznych. Te praktyki od dawna są tajemnicą poliszynela. Ale czynsz jest tani, a dzielnica ma klimat. Trudno winić ludzi za to, że dbają o własny interes. W końcu kto nie chciałby podnieść swojego statusu społecznego. Zresztą Austin nie jest żadnym wyjątkiem. Nie brakuje miast, które nie szczędzą wysiłków, żeby mieszkańcy różnych ras nie mieszali się ze sobą. Ale tylko w Austin przymus segregacji współistnieje z hasłami promującymi nieszablonowość miasta.

„Keep Austin Weird”. To wszechobecne, często parodiowane motto pojawia się w różnych postaciach we wszystkich kafejkach dla japiszonów w mieście: „Austin tylko dla miejscowych”, „Austin na wiecznym haju” albo „Nie przenoście Dallas do Austin”. W tych sloganach czai się ironia, ale jednak coś mówią o sposobie, w jaki postrzegamy samych siebie.

Mieszkańcy Austin są przekonani, że ich miasto za wszelką cenę musi opierać się zewnętrznym wpływom. Jest wszak ideałem. Nic nie wymaga naprawy, no – może z wyjątkiem korków na autostradzie MoPac.

Ta pycha jest jak trucizna. Kiedyś Austin będzie musiało zdać sobie sprawę, że nie wszystko jest okej.