FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Chciałam zostać księżniczką Disneya

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy po dotarciu na casting, był wygląd pracowników Disneya. Wszyscy do złudzenia przypominali pośpiesznie naszkicowane postaci z kreskówek.

Kiedy miałam 14 lat, marzyłam, żeby grać w teatrze albo musicalu. Jak wszystkie inne dojrzewające niezdary, oczami wyobraźni widziałam siebie, jak na deskach sceny z niepozornej myszki staję się prawdziwą diwą. Nic jednak z tego nie wyszło. Tylko raz brałam udział w castingu do pewnej sztuki. Kierownik obsady grzecznie mnie poprosił, żebym przeczytała swój tekst tak, jak zrobiłaby to dwulatka. Nikt nie mógł mnie wówczas bardziej upokorzyć. Ludzie teatru to stuknięci popaprańcy, ale za mało jeszcze wtedy przeżyłam, żeby to wiedzieć.

Reklama

W jedenastą rocznicę nieudanego przesłuchania, zjawiła się u mnie moja kumpela Jackie i zaczęła namawiać, żebym wróciła na deski teatru. „Moje jedyne zdjęcie portretowe pochodzi sprzed 12 lat!", wrzasnęłam na nią. W jej oku pojawił się złowieszczy błysk. Zanim się zorientowałam, byłyśmy już w drodze na przesłuchanie do ról postaci disnejowskich, występujących podczas rejsów linii Disney Cruise Line.

Jak każdy człowiek na tej planecie, uwielbiam Disneya: jego filmy, Disneyland, Disney World, dosłownie wszystko. Mało tego, pochodzę z Los Angeles, więc w Disneylandzie byłam przynajmniej z milion razy. Kłamałabym w żywe oczy, twierdząc, że nigdy skrycie nie marzyłam, żeby zostać kapitanem łodzi w Jungle Cruise, czyli symulacji rejsu po kilku największych rzekach świata (nawet teraz wzięłabym tę robotę z pocałowaniem ręki, gdyby nie głodowe wynagrodzenie). Uznałam, że nadszedł najwyższy czas podjąć wyzwanie i wziąć udział w castingu. Tylko tak mogłam uchylić drzwi do tego fascynującego świata i spojrzeć przeznaczeniu prosto w oczy.

Ruszyłyśmy do tej pracującej pełną parą fabryczki snów – północnego Hollywood. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, Jackie zadała kluczowe pytanie: "A co, jeśli faktycznie któraś z nas dostanie rolę?". Trafiła w samo sedno. Minęło dobre parę lat, od kiedy zdarzyło mi się publicznie przed kimś wystąpić (wydzieranie japy podczas karaoke się nie liczy). Raczej nie czułam się gotowa, żeby na jakimś statku rejsowym zabawiać widownię złożoną z setek marudnych bachorów. PRÓŻNE NADZIEJE. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie się martwiłam.

Reklama

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po dotarciu na casting, to wygląd pracowników Disneya. Wszyscy do złudzenia przypominali pośpiesznie naszkicowane postaci z kreskówek. Takie gryzmoły zwykle od razu trafiają do kosza. Tymczasem każda obecna podczas przesłuchań ważna osoba z Disneya tak właśnie wyglądała. Do tego jeszcze wszyscy tryskali nieokiełznanym entuzjazmem. Cheerleaderki to przy nich ospałe susły z anemią.

Rzucając na prawo i lewo cytatami z musicalu Pitch Perfect, na salę przesłuchań wmaszerowało niezłe ciacho, które od razu czule nazwałam Gooooofym (akcent na ooooo). Koleś natychmiast pokazał innym, gdzie ich miejsce – całym swoim zachowaniem dobitnie komunikując, że w tym towarzystwie tytuł najlepszej duperki bezsprzecznie należy się jemu. Powitało go grono typowych nastoletnich aktorów-amatorów ze szkolnego teatrzyku. Wesoła ferajna była w komplecie. Wśród obecnych znalazła się "Starletka-nimfetka" z grubą warstwą różu na policzkach ("Ładnie mi tak, mamusiu?"), tancerka w odkrywającym jednoczęścowym kostiumie i mikroskopijnych szortach ledwo zakrywających tyłek oraz 18-letni dryblas mający prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, który nerwowo przechadzał się tam i z powrotem przed salą prób. Rzecz jasna, nie zabrakło również "Laski Czytającej w Kącie Wysłużony Egzemplarz Nędzników". Znacie ten typ. Biedaczka, tyle razy oglądała musical Chór, że niektóre ze scen pewnie bierze za wspomnienia z dzieciństwa.

Reklama

Przed kandydatami pojawił się mężczyzna. Na bank był jakimś ważniakiem, bo miał brodę. Nie od dziś wiadomo, że prawo do samodzielnego decydowania o własnym wyglądzie mają w Disneyu tylko ci, którzy przybijają piątkę z duchem samego Walta. „Nie szukamy tancerzy", oznajmił na wstępie. "Interesują nas gawędziarze." Co za ulga. Cały czas żyłam w strachu, że to casting na tancerzy. „Coś wam powiem: czasem będziecie musieli występować w kostiumach. Pod spodem będziecie umierać z gorąca, ale przedstawienie musi trwać". Dzieciarnię dosłownie zamurowało z wrażenia.

Rozsiewając wokół siebie blask gwiazdy, na scenie pojawił się choreograf. Było w nim tyle życia, co w nafaszerowanym prochami dzieciaku z ADHD. Z głośników popłynęło Crazy Little Thing Called Love. Choreograf zaczął rytmicznie pląsać. Zaraz jednak przestał i znikł w kącie sali. Po chwili wyłonił się stamtąd z czymś, co nazwał swoim „specjalnym szalem do układu tanecznego."

Koleś był kompletnie łysy. Oprócz włosów brakowało mu też chyba powiek. Nauczył nas kroków i podzielił na grupy. Wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa jazda.

Na środek wyskoczył Gooooofy. Zanim znalazł sobie miejsce, zrobił pełne okrążenie wokół sali. Poleciały pierwsze takty muzyki. Przez 30 sekund trwała wesoła improwizacja, którą przerwała Gooooofy'emu nieoczekiwana niesubordynacja kończyn dolnych. Niezrażony, nadal wyginał śmiało ciało. Może brakowało mu koordynacji, ale za to jako żywa wersja kreskówkowego Goofy'ego był niezrównany. Brakowało mu tylko czteropalczastej rękawiczki, którą zasłaniałby sobie żartobliwie usta, wywijając z gracją kozła.

Reklama

Byłam w szoku, że koleś potrafi odstawić taki numer i to bez dopingujących disów ze strony starszego brata czy siostry. Jestem bowiem głęboko przekonana, że tak właśnie przebiegały wszystkie jego dotychczasowe próby w domu, z bezlitosną szyderą w tle.

W końcu przyszła kolej na nas. Nerwowo przełknęłam ślinę, machnęłam raz czy dwa nogą, stojąc za laską, która wyglądała jak mroczna wersja Lei Michele, i wbiegłam na scenę. Nadeszło wreszcie moje pięć minut. Mogłam wszystkim udowodnić, że miałam w sobie potencjał na pierwszoplanową gwiazdę, a nie tylko na chórzystkę z ostatniego rzędu.

Guzik z tego wyszło. Kiwałam się z boku na bok ze sztucznym uśmiechem przylepionym do twarzy, udając z całych sił, że świetnie się bawię. Poplątałam wszystkie kroki, zanudziłam widownię na śmierć i wróciłam jak niepyszna na swoje miejsce z tyłu sali.

Razem z nami z budynku wylał się tłum załamanych małolatów, których nadzieje zostały dziś pogrzebane. Szli jak w transie, powłócząc nogami. Na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc, szukali ukojenia w ramionach kibicujących ich karierze mamusiek. Razem z Jackie poczułyśmy ogromną ulgę. Spróbowałyśmy, zgodnie z przewidywaniami nie przeszłyśmy do kolejnego etapu i spłynęło to po nas, jak woda po kaczce. Innymi słowy, jest git.