FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Nie słuchaj hejterów, „Player One” to udany film

Rozumiem, dlaczego tak wielu geeków nienawidzi nowego filmu Stevena Spielberga. Nie zmienia to faktu, że „Player One” jest celnym komentarzem o masowej kulturze i pułapkach, jakie ona ze sobą niesie

Tekst nie zdradza szczegółów fabuły. Nie chciałbym popsuć wam zabawy ani uchronić przed zawodem

„Ludzie logują się do Oasis zachęceni tym, co mogą tu robić, ale zostają, by być tym, kim chcą” – mówi do nas w zwiastunie główny bohater Player One, opisując prawidła rządzące wirtualnym światem, w którym każdy może żyć w ciele swojej ulubionej postaci z komiksów, książek, filmów i gier… głównie z lat 80. i 90. Właściwie to opowiada nam znacznie więcej; o sobie, świecie poza Oasis – tym prawdziwym, który każdy już dawno wsadził sobie głęboko w dupę na rzecz wirtualnej wersji samego siebie. Wszystko to dzięki komputerowemu geniuszowi, który stworzył miejsce, gdzie fantazja jest jedynym ograniczeniem i po swojej śmierci oświadczył: ukryłem w tym świecie rzecz – Easter Egg, ten kto to znajdzie stanie się władcą Oasis.

Reklama

Odnalezienie wspomnianego artefaktu staje się więc podstawowym imperatywem, ale w tym wyścigu, oprócz „zwykłych użytkowników” udział bierze też ZŁA KORPORACJA, chcąca przejąć kontrolę nad Oasis (i prawdopodobnie jeszcze bardziej uzależnić ludzi od tego wirtualnego świata – jak na złą korporację przystało).

Jak tam, jest już cringe, śmierdzi banałem? Stay with me.

Nie czytałem powieści Ready Player One Ernesta Cline'a, na podstawie której powstał film, wiem jednak, że publikacja z 2011 roku – chociaż stała się bestsellerem – ściągnęła na siebie gniew sporej liczby geeków. Podobnie zresztą jak kinowa wersja, która pomimo niezłych ocen na portalach filmowych (75 procent na Rotten Tomatoes, 8/10 na Imdb), przez niektórych nazywana jest „najgorszą rzeczą, jaką kiedykolwiek wyprodukowano” lub przynajmniej najgorszą od czasu Big Bang Theory.

Do pewnego stopnia rozumiem, dlaczego tak wielu geeków nienawidzi nowej produkcji Stevena Spielberga. Chociaż wizualnie film prezentuje się pięknie, a ilość pojawiających się tu kultowych postaci i odniesień do popkultury (na chwilę obecną naliczono ich grubo ponad setkę) – to łatwo potraktować to dzieło jak prawdziwy korporacyjny zamach na delikatny geekowski świat zajawek i pasji. Wszak dajemy filmowym wytwórniom wyraźne sygnały, że wciąż jesteśmy niewolnikami nostalgii (o czym świadczy chociażby sukces serialu Stranger Things). Do tego dochodzi jeszcze banalna fabuła (dobre dzieciaki kontra źli dorośli) oraz młodociani bohaterowie, którzy poza światem Oasis są absolutnie nijacy i nieciekawi. Tak, do pewnego stopnia rozumiem krytykę tego filmu, ale… Nie zmienia to faktu, że Player One jest celnym komentarzem o masowej kulturze i pułapkach, jakie ze sobą ona niesie. Już tłumaczę.

Reklama

W jednym z niedawnych wywiadów Steven Spielberg przyznał, że obok filmów Szczęki i Szeregowiec Ryan, kręcenie Ready Player One (w Polsce postanowiono zignorować początek oryginalnego tytułu) stanowiło jedno z największych wyzwań w jego karierze. „Wiedziałem, że ten film się nie obroni, jeżeli publiczność nie poczuje emocjonalnej więzi z awatarami, takiej, którą czuliby też z żywymi aktorami w prawdziwym świecie” – stwierdził reżyser. Poniekąd to się udało – zdecydowanie ciekawiej śledzi się awatary w Oasis, niż perypetie ich właścicieli w realnym świecie. Można też odnieść wrażenie, że jeśli chodzi o snucie historii, kunszt Spielberga w ukazywaniu przygód grupki dzieciaków nie zmienił się od lat 80., od czasu The Goonies.

Tyle że przecież Player One to w gruncie rzeczy apoteoza tamtych lat, więc taki konstrukt fabularny zdaje się być tak samo trafiony, jak przewaga awatarów nad nieciekawymi postaciami w realu, które stworzyły swoje lepsze, ciekawsze alter ego w wirtualnym świecie.


Patrzymy z bliska. Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco


Kolejny zarzut, na jaki natrafiłem, to pytanie, dlaczego pojawiające się awatary pochodzą głównie z lat 80. i 90., skoro akcja dzieje się w 2045 roku? Cóż, krótszą odpowiedzią może być upodobanie, jakie do tamtych lat żywi autor ekranizowanej książki. Wierzę jednak, że istnieje ciekawsze wytłumaczenie. Otóż pojawienie się Oasis, które stało się najmodniejszą rzeczą zaraz po oddychaniu, mogło mieć swój wpływ na ludzką kreatywność i chęć tworzenia nowych rzeczy. Bo nawet z czysto marketingowego punktu widzenia, nie opłacało się tworzyć nowych filmów, komiksów, czy gier – a tym samym generować nowych treści – skoro Oasis dawało każdemu możliwość wcielenia się w swój ulubiony element popkultury. Tym samym ludzkość dobrowolnie przystała na wieczny recykling rzeczy z przeszłości, nie mając pomysłu na nic nowego. I to wszystko w filmie o wykorzystywaniu easter eggów jako wabika na potencjalnego widza. Słodkie.

Reklama

W pewnym momencie nasi bohaterowie w Oasis muszą zapuścić się w inny film, by tam znaleźć kolejny element układanki. Tym samym obserwujemy nowe sekwencje i pomysły, ingerujące w dobrze znany i ceniony klasyk kina. Od razu skojarzyło mi się to z panującą od lat modą w Hollywood, że żadna historia nie jest skończona, dopóki ktoś chce zapłacić za więcej – sequeli, prequeli, rebootów, remake'ów i spinoffów.

Na koniec chcę zwrócić uwagę na jeszcze jeden, często pojawiający się zarzut, że ten film jest jedynie wymówką do pokazania ogromnej ilości nawiązań do innych dzieł – bo co z tego, że przez 140 minut seansu widzimy kilkaset nawiązań do innych dzieł popkultury, skoro pojawiają się tylko na ułamki sekund, wyrwane z kontekstu. Ten zabieg pokazuje jednak, że nawet nasza najukochańsza postać ze świata popkultury, cała jej historia i znaczenie dla geekowskiego świata dla kogoś innego może być tylko tłem, kilkoma sekundami uwagi, skórką w grze. Co de facto tłumaczy nie tylko przekaz, płynący z ekranu przez cały film, ale i główną nagrodę, o którą wszyscy w nim walczą – Easter Egg ukryty w świecie easter eggów, który jako jedyny będzie miał wpływ na życie w prawdziwym świecie, gdzie dzieją się prawdziwe rzeczy.

Możesz śledzić autora na jego profilu na Facebooku

Czytaj też:

Arnold ma dość twojego biadolenia