FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Obłąkane Disco

Niezależnie od swoich zaburzeń psychicznych, na parkiecie wszyscy są sobie równi.

Zdjęcia: Tanja Kernweiss

W drugi wtorek każdego miesiąca Klinika Wahrendorff, szpital psychiatryczny w Köthenwaldzie w Niemczech, przeistacza się w najbardziej nieprawdopodobną dyskoteką na świecie. Wspólna sala zostaje opróżniona i zamieniona w coś przypominającego typową dyskotekę: wystrojeni ludzie, którzy tańczą, piją, flirtują, kłócą się i generalnie wszystko wymyka się spod kontroli. Główna różnica polega na tym, że podczas gdy do normalnego klubu trudno jest wejść, to z Wahrendorff trudniej jest się wydostać.

Reklama

Przyjechałem zanim impreza się rozpoczęła i zobaczyłem dwa reflektory wysyłające niebieskie, czerwone, żółte i zielone światła, tworzące rozmaite wzory na ciemnej, drewnianej podłodze oraz długie, czerwone zasłony przesłaniające okna. Mogła to być scena wyjęta z filmu klasy B z lat 80., gdyby nie to, iż nie podejrzewam, aby ktoś liczył się tutaj z czymś takim jak pojęcie czasu.

Przyjrzałem się pustej sali, próbując wyobrazić sobie, jak będzie wyglądała za 30 minut, kiedy przestrzeń zostanie opanowana przez 200 pacjentów, którzy zamienią się w jedną tańczącą, pulsującą masę. W głośnikach rozległy się basy. Nie do końca rozpoznawałem utwór, to było coś Lady Gagi - stosowny wybór, żeby zrobić próbę dźwięku w psychiatryku. Za parkietem do tańca stały stoły uginające się pod plastikowymi talerzami pełnymi czipsów, precli i innych przekąsek. Wyglądało to jak skrzyżowanie małomiasteczkowej dyskoteki z przyjęciem urodzinowym dla nastolatka.

Tak jak w „normalnych” barach czy klubach, niektórzy wolą obserwować to, co się dzieje, zza linii bocznej.

Wkrótce odkrywam, że pacjenci psychiatryka opanowują parkiet dokładnie w taki sam sposób jak  ich rzekomo zdrowi koledzy: zrazu nieśmiało a potem szturmem, wszyscy naraz, kiedy tylko odpowiedni kawałek zmobilizuje większą grupę. Niewiele czasu trzeba, by impreza się rozkręciła: muzyka przyciąga rozochoconych pensjonariuszy niczym krwawe mięso – rekiny. Didżejką jest Sabine Wenzel, kierowniczka mieszkalnej części zakładu, która przeczy wszelkim stereotypom Porąbanej Pielęgniary, kierowniczki psychiatryka – kompletnie pochłania ją muzyka i świetnie się czuje za konsolą. Obecni też ulegają czarowi dźwięków, w tym również Johnny, 60-letni schizofrenik z przerzedzonymi włosami i brudnymi okularami na nosie, który na przemian śpiewa lub zgrzyta zębami z zadowolenia.

Reklama

Johnny opuszcza na chwilę parkiet i podchodzi, żeby ze mną porozmawiać. Trochę się spinam. Zastanawiam się, co mu chodzi po głowie. „Nikt się mną nie zajmuje, nikogo nie obchodzę” mówi, nim jeszcze poinformuje mnie, że ktoś dodawał mu truciznę do jedzenia, co, jak kontynuuje, stało się przyczyną jego choroby. Opowiada mi, że od czasów młodości często przebywał w szpitalach psychiatrycznych i przyznaje, że nie potrafi funkcjonować samodzielnie. „Nie chcę stąd wyjść. Na zewnątrz jest okropnie” – mówi. „A tu jest trochę jak w Woodstock.”

Nie jestem do końca pewien, o co mu chodzi, ale wciąż myślę o pacjentach z Lotu nad kukułczym gniazdem, którzy woleli bezpieczeństwo i sterylność szpitala od świata zewnętrznego. Jednak wątpię, czy Randle McMurphy byłby w stanie uleczyć Johnny’ego. Podczas rozmowy nagle wykrzywia buzię, jakby właśnie ugryzł cytrynę i zaczyna ze szczegółami opowiadać mi o różnych swoich urojeniach. Twierdzi na przykład, że kiedyś udało mu się przeniknąć do kręgu pedofilów, co skończyło się wyważeniem drzwi do mieszkania jednego gościa i przyłapaniem go, jak walił sobie, oglądając zdjęcia dzieciaków. Johnny pluje mówiąc i z każdą sylabą moja twarz staje się coraz bardziej mokra. Ni stąd, ni zowąd przestaje się mną interesować. Wrzeszczy: „Muzykę, proszę!” i, kołysząc się, powraca na parkiet.

Niezależnie od swoich zaburzeń psychicznych, na parkiecie wszyscy są sobie równi.

Reklama

Impreza trwa w najlepsze, na sali kłębią się spoceni ludzie. Prócz garstki pacjentów z ostrymi symptomami, którzy będą tutaj tylko przez chwilę, w Wahrendorff  przebywa około 1000 stałych pensjonariuszy – wszyscy z nich mają ponad 18 lat. Wielu z nich znalazło się tu z powodu nakazu sądowego i w najbliższym czasie nigdzie stąd nie wyjdą.

Przed imprezą Sabine, wciąż paląca e-papierosa z żarzącym się czubkiem, oprowadziła mnie po szpitalu. Kiedy doszliśmy do oddziału o zaostrzonym rygorze, poczułem się, jakbym trafił do domu z horroru. Po korytarzach snuły się postaci z zamglonymi oczyma, pod wpływem środków uspokajających – wszyscy zgarbieni, o smętnych twarzach. Ściany były ozdobione barwnymi pracami pacjentów i oświetlone fluorescencyjnymi lampami zwisającymi z sufitu. Dawno minęły czasy kaftanów bezpieczeństwa i szpitalnych izolatek, wspólny pokój dzienny wyglądał naprawdę przytulnie, a jednak czułem się tu strasznie. Są w trakcie urządzania sali, która będzie całkowicie wyściełana – od podłogi po sufit. Wszystko będzie tam miękkie. „Bycie szalonym to tutaj przyjemność” – powiedziała Sabine.

Jako kierowniczka domu opieki, Sabine posiada niemal całkowitą władzę nad pacjentami – ale nie jako didżejka. Kiedy po raz setny zapodaje niemieckie hity, ktoś wrzeszczy: „Pieprzyć didżeja!”. Każdy jest krytykiem, również na oddziale psychiatrycznym. Balanga osiągnęła już masę krytyczną i mimo przeszkadzania didżejce, wszyscy tańczą, nawet Tanja, moja fotografka. W ogóle nie boi się pacjentów.

Reklama

Jak można się było spodziewać, wielu pacjentów tańczy samotnie, w rytm własnej muzyki.

Chciałbym być tak wyluzowany, ale nie potrafię. Z zakłopotaniem stoję na brzegu parkietu, czując się jak najbardziej zażenowany podglądacz na świecie. Chciałbym palić cygara, by móc ukryć zakłopotanie za chmurą dymu. Jest mi trochę niedobrze, gdy patrzę na tych wszystkich chorych ludzi. Nagle zdaję sobie sprawę, że ktoś podchodzi do mnie z tyłu. Wielgaśna dama z deformacją stopy całuje mnie w policzek, podgryzając bardzo delikatnie, jak kotka swoje młode. Zaczynam się naprawdę bać i wycofuję się, żeby wytrzeć twarz bluzą.

Podczas, gdy niektórzy goście – jak moja nie całkiem sekretna wielbicielka – najwyraźniej żyją w innym świecie niż ja, pozostali wydają się całkiem normalni. Na przykład Nadja - młoda kobieta z osobowością borderline, która wiąże się z intensywną huśtawką nastrojów i impulsywnym zachowaniem, co może rujnować relacje osobiste – nie można byłoby się tego domyślić, patrząc na nią tutaj.

W punkcie kulminacyjnym imprezy tłum przemienia się w jeden tańczący, pulsujący organizm.

Często się uśmiecha, kiedy rozmawiamy ze sobą. Naprawdę lubi, gdy się jej zadaję pytania, chichocze mówiąc, że nie przepada za muzyką, która właśnie leci. Woli techno i hip hop. Jest taka urocza, miła i wygadana, ma taką słodką twarzyczkę, iż łapię się na tym, że zastanawiam się: „Czy ta dziewczyna jest naprawdę chora?” A potem opowiada mi o tym, jak była seksualnie wykorzystywana w dzieciństwie i że stąd wzięła się jej choroba. Przez długi czas myślała o samobójstwie, lecz ma to już za sobą. Cięła sobie ręce żyletką. „Ale bardzo lekko, nigdy nie trzeba było tego szyć”, wyjaśnia, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Nadja była na oddziale o najostrzejszym rygorze, lecz w lutym przeniesiono ją na najlżejszy oddział. Przez długi czas nie mogła chodzić do szkoły, ale teraz chce ukończyć liceum. „Chciałabym pracować z chorymi dziećmi, zabierać je na spacery, czytać im, i tak dalej.” Dodaje, że naprawdę chciałaby mieć rodzinę, pod warunkiem, że jej mąż nie próbowałby jej ciągle dotykać i uprawiać z nią seksu.

Reklama

A za konsolą Sabine przeszła na naprawdę tanie techno. Zorganizowała tę wariacką dyskotekę sześć lat temu, krótko po tym, jak zaczęła pracować w Wahrendorff. Balanga stała się główną atrakcją dla pacjentów, których kalendarz nie obfituje w wydarzenia towarzyskie. Raz w miesiącu mają również wieczorek filmowy, który jednak cieszy się mniejszą popularnością. Łatwo zrozumieć, dlaczego ta impreza cieszy się takim wzięciem. To jedna z niewielu rzeczy, która przypomina to, co można zobaczyć poza murami kliniki. Przy drzwiach stoi bramkarz i przybija stemple na rękach wchodzących (niebieskie dla tych z oddziału o najlżejszym rygorze, czerwone dla tych z najcięższym, którym nie wolno opuszczać dyskoteki). Młodzi goście, w których szaleją hormony, sączą swoje bezalkoholowe piwo przy brzegu przepełnionego, dusznego parkietu. Od czasu do czasu robi się zadyma, jak w każdym klubie i znalazł się też ktoś, kto próbował przemycić leki (które nie były przepisane).

Pacjenci flirtują ze sobą, rzecz jasna, i to może akurat prowadzić do czegoś poważnego - w Wahrendorff zakochani mogą ze sobą zamieszkać, dostają środki antykoncepcyjne i są informowani o chorobach przenoszonych drogą płciową. „Nasi pacjenci mają prawo do miłości i życia seksualnego” - mówi Sabine.

Markus ma HIV i psychozę ponarkotykową, co nie przeszkadza mu się dobrze bawić.

Rozglądam się po parkiecie i widzę 21-letnią Sandrę Brandt, pielęgniarkę na stażu, która tańczy z Markusem, 44-letnim pacjentem robiącym niezłe wrażenie w tych swoich czerwonych, obcisłych spodniach i koszuli w kratę. Śmieje się szeroko pokazując wszystkie zęby, kiedy paraduje niczym Travolta i obraca młodą pielęgniarkę w tańcu. Markus cierpi na psychozę ponarkotykową, która jest dokładnie tym, czym się wydaje. Czasem po jakimś okresie leczenia objawy ustępują, kiedy indziej - nie.

Reklama

Markus od razu zgadza się, żeby ze mną porozmawiać i wznosimy razem toast. Staje się jasne, że się polubiliśmy, lecz szybko dociera do mnie, że ciężko mi będzie z nim porozmawiać – ma poważną wadę wymowy, do tego stopnia, że wydaje się, jakby był bardzo małym dzieckiem z buzią pełną żelków, które chce powiedzieć coś bardzo ważnego i to w dodatku bardzo głośno. Sandra jednak go rozumie i występuje w roli tłumaczki. Wyjaśnia, że Markus mieszkał kiedyś na Majorce w Hiszpanii, posiadał tam bar. Wtedy również uwielbiał tańczyć. „Wciąż chodził do klubów i zażywał mnóstwo LSD”, mówi Sandra. Markus jest gejem i w 1993 złapał HIV. Psychoza i wirus zżerają jego mózg, lecz wciąż jest zwinny, żywy, głodny, spragniony i ma taki apetyt na życie, jak za dawnych czasów. „Chodźmy dalej tańczyć”, mówi w tym swoim niepowtarzalnym języku. Sandra kiwa głową i wracają na parkiet.

Zaczynam się rozluźniać. Markus jest przykładem na to, jak bardzo można być pozytywnym, nawet przy poważnej chorobie. Wypatruje każdego kolejnego dnia, jakby miał być nową przygodą. Nie jest tak, że ci ludzie są zakaźnie chorzy czy poddawani kwarantannie. Wahrendorff jest nie tylko jednym z największych pracodawców w okolicy, jest też świetnie zintegrowany ze społecznością lokalną. Co roku we wrześniu odbywa się tu festiwal jazzowy, w którym uczestniczą zarówno pacjenci jak i ludzie z okolicznych miast - chorzy i rzekomo zdrowi obcują ze sobą na przyjaznych zasadach.

Reklama

Nicole, 22, cierpi na zespół Münchhausena.

Gdy impreza dobiega końca, zauważam przedziwne podobieństwo: wahrendorffowski ekwiwalent tego, co się dzieje w zwykłych klubach, kiedy człowiek rozgląda się za ostatnią, rozpaczliwą szansą znalezienia sobie dupy na noc. Faktycznie, teraz leci coś cichego i romantycznego. Jedni pacjenci kołyszą się na krzesłach, inni śpiewają. Nikt już nie tańczy. Mężczyzna kładzie ciężko prawą nogę na podłodze, a potem lewą – niczym senne słoniątko. Po przekąskach już prawie nic zostało, kiedy podchodzę do baru i spotykam Nicole, niską 22-latkę z niebieskimi oczami. Jest umalowana i pachnie słodkogorzkimi perfumami. Dałaby sobie radę w praktycznie każdym klubie na świecie, ale jest tutaj -cierpi na  zespół Münchhausena. Udaje, że jest chora i imituje objawy choroby w rzeczywistości jej nie mając, często po to, by zwrócić na siebie uwagę.

Nie mówi mi, jaką konkretnie chorobę udawała ostatnio, kiedy zabrano ją do szpitala, ale otwarcie przyznaje, że ją wymyśliła. Patrzy na mnie i uśmiecha się najzdrowszym uśmiechem na świecie. Pytam, jak sobie radzi z innymi pacjentami, którzy mają bardziej oczywiste problemy. „Na początku było dość dziwnie, ale teraz cieszę się, że tu jestem.” Przyzwyczaiła się do widoku ludzi, którzy zachowują się trochę inaczej. Mimo że Nicole wygląda tak niegroźnie, wciąż jest na oddziale o najostrzejszym rygorze. Trzeba ją było powstrzymywać siłą, gdy udawała, że ma atak, a krótko po tym, jak przyjęto ją do Wahrendorff, popchnęła jedną z pielęgniarek i próbowała uciec. Nicole uważa, że jej choroba miała początek w dzieciństwie. Rodzice dużo się kłócili, często musiała zajmować się domem i tak ją to przytłaczało, że przestała chodzić do szkoły. Myśli, że zostanie w szpitalu co najmniej do 2013, marzy, żeby po skończeniu szkoły średniej zostać opiekunką starszych ludzi. W tej chwili nie chce mieć żadnego kontaktu ze swoimi rodzicami. Zanim powróci na parkiet, wskazuje na moją obrączkę i pyta, czy jestem żonaty. Czyżbym był jej ostatnią deską ratunku?

Zanim wyjdę, pytam jednego z pielęgniarzy, który dzisiejszej nocy robił za bramkarza, czy były jakieś problemy podczas balangi. Odpowiada, że oprócz kilku prób ucieczki nie było nic do roboty. „Nie można mieć stuprocentowej kontroli”, mówi, dodając, że być może ktoś przeszmuglował prawdziwe piwo, co zdarza się tu dość regularnie. Nie peszy go to. „Cieszę się, kiedy ich tutaj widzę. To jest zupełnie inne miejsce, tutaj są naprawdę szczęśliwi.”

Wracam do sali, gdzie impreza już się kończy. Znów pojawia się duża kobieta z deformacją stopy i pochyla się w stronę mojego krocza, chcąc uczynić użytek ze swoich zębów. Ledwo umykam przed atakiem, próbując uchronić się przed tym potencjalnie bolesnym incydentem. Mam rozpaloną twarz. Kobieta obserwuje moją ucieczkę dzikim wzrokiem, potrząsając biustem niczym galaretą. Wygrała: naprawdę się boję. Potem dzieje się to, co musiało się stać: koniec imprezy. Już zamykają, wszyscy opuszczają salę. Na sam koniec Sabine puszcza ten sam utwór, co zwykle: „Geboren um zu leben”, wykonywany przez prorodzinną, niemiecką grupę Unheilig. Mówi, że ten tekst jest bardzo bliski wielu pacjentom:

„Urodziliśmy się, aby żyć/ przez całą wieczność/ Urodziliśmy, by żyć/ dla tej chwili/ kiedy wszyscy pojęli/ jak cenne jest życie.”