FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

Chcieliśmy odwiedzić najgorsze knajpy w Warszawie

Jedliśmy tam, gdzie demoniczny gluten wydawał się najmniejszym problemem

Zaczęło się dość niewinnie, od rzuconego w eter pytania – gdzie w Warszawie jest najgorsza knajpa? Niby prosty temat, ale znalezienie tej jednej, niepodważalnie złej miejscówki wywołało zażartą dyskusję. Każdy z nas przecież ma swoją własną czarną listę jadłodajni, w której zamówienie czegoś okazało się ogromnym błędem i stratą kasy.

Też znacie takie miejsce? Zajrzyjcie wgłąb siebie, posłuchajcie burczenia w brzuchu – na pewno tak. Może trafiliście tam przez przypadek, gdy szukaliście kulinarnych przygód w przydrożnych knajpach w drodze donikąd. A może poszliście do miejsca, gdzie internetowe opinie o lokalu nie zaalarmowały waszego pajęczego zmysłu, ale na miejscu dostaliście coś o smaku ziemi z kurzem, a w lokalu nie można płacić kartą, więc zamiast zaspokoić głód, najedliście się wstydu.

Reklama

To nieistotne, czy żarcie było kiepskie, atmosfera do kitu, czy całokształt był konsekwencją rzucenia jakiejś pradawnej klątwy. Zadane pytanie nadal wisiało w powietrzu i pozostawało bez odpowiedzi – żeby bowiem znaleźć tę najgorszą knajpę, trzeba by porównać ze sobą więcej miejsc okrzykniętych złą sławą, there was no other way! Ja byłem gotowy, potrzebowałem jedynie pomocnika, który będzie mi towarzyszyć w misji odnalezienia najgorszej knajpy w stolicy. Szymon, ziomek znany z tytanowego żołądka i tego, że jak się napierdoli mówi po hiszpańsku (6 słów, w różnych kombinacjach), wydawał się być doskonałym kandydatem. Nie było odwrotu (wzięliśmy już kasę z redakcji). Tak więc…

Najpierw trzeba było się przygotować, zrobić mapę podróży do świątyń niesmaku, gdzie wejdziemy na wyżyny gastronomicznej Golgoty. Zadzwoniłem więc do Sanepidu, by ci zdradzili, jakie knajpy w ostatnim roku były najbardziej niegrzeczne. Z miejsca przekierowano mnie do Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Warszawie, do komórki Higieny Żywienia. Tam jednak też nie nie udało mi się znaleźć przydatnych informacji, bo pani w słuchawce skwitowała temat brakiem prowadzenia ewidencji „restauracji z największą liczbą przewinień". Serio? Szkoda.

Nie poddaliśmy się jednak, razem z Szymonem „tytanowym żołądkiem" rozesłaliśmy wieści po znajomych, zarzuciliśmy sieć na portalach i forach poświęconych gastronomii. Cel był jeden: wyselekcjonować faworytów poprzez największą liczbę niepochlebnych opinii na temat danego miejsca. Pod rozwagę braliśmy nie tylko smak jedzenia i jego wizualną estetykę, ale także ogólnie nieprzyjazną atmosferę miejsca, serwowaną wraz z posiłkiem.

Reklama

Podliczając bluzgi i obelgi okazało się, że pierwszym przystankiem naszej eskapady będą podziemia Dworca Zachodniego, od strony pętli autobusowej. Ta część nie przeszła jeszcze remontu i wszystko przypomina niespełnione marzenia lepszego jutra.

Pierwsze danie

Z pustymi żołądkami i trwogą w sercu, przekroczyliśmy progi „polecanego" nam Baru „Miś". Położenie knajpy w dworcowych katakumbach uplasowało się między wejściem na halę główną, a kiblami. Czyli doskonale. W środku panował klimat lat 90., ich pierwszej połowy, zanim polski naród otrząsnął się z szoku transformacji. Zaraz przy drzwiach wejściowych stały nieśmiertelne automaty do gry, pewnie niejeden śmiałek zatracił się przy nich w szponach hazardu, goniąc za szczęściem i kasą na lepszy posiłek.

Właśnie, zaczęło już burczeć w brzuchu, więc na pierwszy ogień poszedł tradycyjny polski obiad: kotlet schabowy w panierce, z frytkami i surówką + puszka Coli, dla smaku tego mitycznego Zachodu.

„Nie jest źle, chociaż frytki są tu najlepszą częścią dania. Plastikowy nóż wchodzi w mięso jak w ciepłe masło, pewnie dlatego, że kotlet w swojej konsystencji bardziej przypomina naleśnika w rozmiękłej panierce. Surówka klasycznie: sałata lodowa, pomidor i jakiś jogurt. Kwaśna. Cola spoko" – tak Szymon skwitował swoje pierwsze danie.

Zestaw dla jednej osoby + Cola w puszce, łączny koszt: 19,50 zł.

Ocena? Szymon dał 3/10, ja dodałem kolejne 3 punkty za nostalgiczny powrót do przeszłości i szczery uśmiech pani w fartuchu, która podała nam posiłek. Ruszyliśmy dalej, nasz kierunek: Warszawa Międzylesie, cel: Kebab z karkówki…

Reklama

Drugie danie

Kiedy tylko doszły nas słuchy o tym kebabo-podobnym tworze, wiedzieliśmy, że knajpa o zwodniczej nazwie „Paradise" też musi znaleźć się na naszej procesji niesmaku. Bez trudu znaleźliśmy też miejsce, było zaledwie kilka minut drogi od PKP, dzięki któremu znaleźliśmy się tam in the first place.

Podeszliśmy do drzwi wejściowych, w których kiedyś chyba stała jeszcze szyba, ale teraz zamiast niej ktoś wstawił metalową płytę (kuloodporną?). Z chwilą wejścia do środka, siedzący obok lady typ z piwem (raczej kolejnym), bankowo stały klient, zmierzył nas wzrokiem od stóp do głów i chyba nie spodobało mu się, co zobaczył. Słychać było, że coś tam komentuje pod nosem.

Pani zza lady przyjęła zamówienie, przyjmując kasę w foliowych rękawiczkach (higiena człowieniu!). Oczywiście poprosiliśmy o kebab z karkówki oraz frytki z sałatą, czyli specjalność zakładu + piwo, dla znieczulenia. Usiedliśmy przy nieczynnych automatach do gry (a jakże!), a danie po chwili było już gotowe. Szymon odebrał je w uginającym się plastikowym talerzyku i przystąpił do konsumpcji, a siedzący za nami „kolega" zrobił nam jeszcze zdjęcie swoim różowym (serio) smartphonem. Taka sytuacja.

„Sosy są zadziwiająco spoko, dobrze przyprawione, pomijając fakt, że wszystko wygląda jak topiąca się w nich breja. Frytki, wiadomo, standardzik, bez rewelacji. No i mięso jest… smaczne? Ok, smakowo to się zgadza, pomijając dość rewolucyjne połączenie karkówki z kebabem. Wygląda naprawdę źle, ale smakuje. Sałatka nie w moim typie, ale tu już wchodzimy w kwestie gustu"– Podsumował „Tytanowy żołądek" i dokończył piwo.

Reklama

Zestaw dla jednej osoby + butelkowe piwo, łączny koszt: 21 zł.

Szybko okazało się, że opinia na temat złego jedzenia w tym miejscu, nie ma przełożenia w rzeczywistości. Jedzenie może nie było rewelacyjne, ale na pewno daleko mu było do niestrawnej pomyłki kucharza. Co natomiast pozostawiło niesmak, to zwyczajnie nieprzyjazny klimat i dziwna, hermetyczna atmosfera - panująca pomiędzy stałą klientelą, młodą kasjerką, a resztą knajpianej ekipy z zaplecza, niby taka rodzinna… ale jakby z filmu Wzgórza mają oczy.

Szymon ocenił jedzenie na 4,5/10, a miejsce na inny wymiar. Zgodziłem się i wyszliśmy, czując na sobie przenikliwy wzrok „tutejszych". Nie oglądaliśmy się zbytnio za siebie, nie było po co.

Trzecie danie

Ostatnim przystankiem miała być wietnamska knajpa na kabackim bazarze, 15 minut piechotą od ostatniej (póki co) stacji metra. Miejsce było indywidualnym wyborem Szymona, gdy spytałem „dlaczego akurat tam?", odpowiedział: „trafiłem tam kiedyś, cierpiąc katusze na kacu ostatecznym, kompletnie głodny, ku mojemu zaskoczeniu, po wizycie czułem się jeszcze gorzej". Ok, przekonał mnie.

Bar „Dongdo Sajgon" z zewnątrz nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle reszty targu. Zaskoczył co najwyżej brak zmiany temperatury, kiedy wchodziło się z dworu do środka. Szymon zamówił wołowinę z warzywami i białym ryżem. W chwili naszego oczekiwania na danie, nagle z zaplecza baru zaczęło dobiegać głośne nagranie głosu kobiety, mówiącej coś po wietnamsku… tyle, że jakby po wciągnięciu dużej dawki helu. To nawet nie jest kiepski żart, a sama prawda (może to było jakieś rzucanie zaklęcia na przywołanie jedzenia?). Przy takim akompaniamencie minął nam czas w barze „Dongdo Sajgon".

Reklama

„Jest zdecydowanie najlepiej, dużo warzyw. Bardzo smaczny, łagodny sos. Ryż też jest ok. Ogólnie jest ok" – skwitował Szymon.

Zestaw dla jednej osoby kosztował: 12 zł.

Szymon wyszedł stamtąd kompletnie pełny, ale dzięki temu poświęceniu i poluzowaniu paska, jego opinia o „Sajgonie na Kabatach" uległa zmianie na lepsze. Stąd też pewnie wysoka nota 7/10 (nawet plastikowa zastawa przestała grać rolę).

Podwieczorek

Będąc już w Centrum minęliśmy knajpę o nazwie „Norka". Nie była na naszej liście, ale jedyne, co o niej słyszeliśmy, to że „dają tam zimną wódkę i ciepłe parówki", a czego chcieć więcej od życia? Weszliśmy do środka, parówek nie było, ale była wódka i śledzik. Dobrze. „Norka" okazała się bardzo przyjaznym miejscem, bonusem na trasie wytypowanych przez nas knajp. Chwilę tam zabawiliśmy, a gdy Szymon zaczął nawijać coś po hiszpańsku, to był znak, że pora już wracać - misja została wykonana, jedzenie nie zostało zwrócone. Na zdrowie?

Możesz śledzić autora tekstu na Facebooku