FYI.

This story is over 5 years old.

Alpha People

Zofia Chylak

Młoda projektantka Zosia Chylak udowadnia, że szycie też może być sztuką

Szycie też potrafi być sztuką, co Zofia Chylak udowadnia swoimi projektami. Chociaż jest młodą projektantką już może poszczycić się nie lada doświadczeniem, a także naukami pobieranymi z Nowego Jorku, gdzie uczyła się fachu w Proenza Schouler oraz w atelier Nicolas Caito. Jej kolekcja torebek z 2014 roku pokazuje pełnię precyzji wykonania, skrojonego na miarę artysty.

VICE: Zosia, jesteś prawdziwą buntowniczką. Twój pomysł na swoją firmę jest zupełnie inny od tego, co robi większość projektantów mody, nie mówiąc już nawet o większości projektantów mody w Polsce. W momencie, kiedy popularne są street wearowe marki, sięgasz po szycie na miarę i bardzo wyrafinowane krawiectwo.
Zofia Chylak: Może rzeczywiście można to nazwać buntem, ale inaczej nie umiem, nie umiem tych innych rzeczy robić. Jest to całkiem nie w moim stylu. Rzeczywiście, obserwuję to, co się dzieje i streetwearowe marki wyrastają w Polsce jak grzyby po deszczu. Zastanawia mnie jak duży może być rynek na rzeczy szyte z dresu i ciekawe, jak długo ta moda będzie trwała i ciekawe, ile marek jest faktycznie w stanie sobie na tym rynku poradzić. Ponieważ nigdy nie chodzę w tego typu rzeczach, nawet nie potrafiłabym nigdy robić takiej mody. Idealnie, jak udaje się szyć, jak gdyby było się samemu odbiorcą, a ponieważ chodzę całe życie w sukienkach i lubię jedwabie, to chyba muszę robić to, co robię.

Reklama

Skąd się u ciebie wzięło szycie na miarę?
To było bardzo naturalnie. Mniej więcej, jak miałam trzynaście lat, mama zabrała mnie do krawca i powiedziała, że mogę coś sobie wymyślić, a on to uszyje. Byłam bardzo podekscytowana, faktycznie sobie coś wymyśliłam, a on uszył coś całkowicie innego. Czułam się wtedy naprawdę zawiedziona. Potem zaczęłam, może nie często, raczej od święta, chodzić do krawców i sobie coś szyć. Z biegiem czasu było coraz lepiej, zaczęłam umieć się z nimi dogadywać. Nauczyłam się zwrotów, używanych przez krawców, jak mówiłam szwy francuskie, to wszystko było oczywiste. Dopóki nie znałam się na tym, efekt końcowy był często całkiem różny od tego, co miałam w głowie. Ale to było w czasie, kiedy w ogóle jeszcze nie chciałam zajmować się modą.

A czym chciałaś się wtedy zajmować?
Chciałam być operatorem filmowym. Chwilę to trwało, całe liceum, ale lubiłam siebie ubierać i zamawiać rzeczy na miarę. W mojej rodzinie zresztą była taka tradycja, moja babcia szyła sobie rzeczy, mama, jej siostra, moja siostra, miałam takie poczucie, że kobiety w mojej rodzinie szyją u krawców i to było dla mnie naturalne. Później pomyślałam, że właściwie skoro potrafię się z rzemieślnikami skomunikować, to może będę projektantem-pośrednikiem między rzemieślnikiem, a osobą, która chciałaby coś zamówić. Bardzo lubię obserwować rzemieślników przy pracy, sama też poszłam się uczyć, poszłam na kurs kroju i szycia, nawet na kurs haftu. Ciągnie mnie do tych rzeczy i uważam, że osoba, która zajmuje się modą, powinna mieć przynajmniej taką bazę. Rzeczywiście, sama trochę rzeczy uszyłam, tego, co teraz robię, jednak absolutnie nie szyję sama, robią to fachowcy z bardzo dużym doświadczeniem.

Reklama

Zawód krawca sam w sobie jest bardzo trudny, a na dodatek bardzo niedoceniony w Polsce. Myślę też, że naprawdę dobrą krawcową czy krawcem zostaje się z czasem gdzieś po 10 latach pracy. Większość rzeczy, które projektuję, jest z jedwabiu, to bardzo trudny materiał, ciężko się z niego szyje, dlatego trzeba naprawdę mieć sporo wprawy, by rzeczy z niego naprawdę dobrze leżały. Bardzo się martwię, że za parę lat w Polsce krawców nie będzie wcale. Znaczna większość osób, z którymi przez ostatni czas współpracowałam, to ludzie z Ukrainy, który są rewelacyjnymi fachowcami, mają świetne szkoły.

Jak w takim razie ma się to do modnego powrotu do rzemieślnictwa w Polsce?
Wspaniale, że mówi się w Polsce coraz więcej o rzemiośle, ale to nie jest tak, że na fali tego, że jest to teraz modne, nagle wykształci się nie wiadomo ilu świetnych fachowców. W dawnych czasach to wyglądało tak, że szło się na przyuczenie do mistrza w wieku mniej więcej czternastu lat i od tamtej pory uczyło się zawodu pod okiem fachowców w jakimś zakładzie. Teraz większość osób idzie na studia, co rozumiem, ja sama w końcu też poszłam na studia.

Foto Małgorzata Turczyńska

Co studiowałaś?
Historię sztuki.

Nie przeszkadzało Ci to, że nie ukończyłaś studiów modowych?
Właśnie nie, okazało się, że właściwie to nawet lepiej, że studiowałam historię sztuki. Jeszcze w Polsce miałam takie wątpliwości, czy nie powinnam iść do jakiejś szkoły mody, rozglądałam się za studiami, głównie zagranicą, ale nie chciałam jeszcze bardziej przedłużać czasu bycia studentem - spędziłam już pięć lat na studiowaniu i wydało mi się, że już czas na coś innego niż studia. W Nowym Jorku podczas stażu w Proenza Schouler Lazaro, jeden z głównych projektantów powiedziedział mi, że gdyby miał jeszcze raz wybór, też wybrałby historię sztuki, bo sztuka jest główną inspiracją w jego pracy. To mnie bardzo podbudowało.

Reklama

Dlaczego po stażu w Proenza Schouler wróciłaś do Warszawy? Przecież szycie na miarę, którym się zajmujesz, postrzegane jest w Nowym Jorku czy Londynie jako coś luksusowego, a w Polsce, która pamięta jeszcze czasy PRL-u i pustych półek, kojarzy się często z koniecznością a nie czymś ekskluzywnym.
W Nowym Jorku raczej bym się nie odważyła założyć nic swojego. Raczej miałam taki wybór, że albo tam zostanę i będę pracować w jakiejś wspaniałej, ale jednak wielkiej i nieswojej firmie, albo wrócę do Polski i założę coś swojego. W Proenza Schouler było cudownie. To jest bardzo oblegany staż, na który ciężko jest się dostać, bo przychodzi tam dziennie około sześćdziesięciu zgłoszeń. Miałam to szczęście, że znałam Weronikę Olbrychską, która pracuje tam od lat i pomagała zakładać tę firmę. Weronika podsunęła projektantom to, co przygotowałam i powiedziała: "otwórzcie to portfolio". Problem z rekrutacją na staż do Proenza Schouler polega na tym, że oni zwyczajnie nie otwierają portfolio, które dostają, bo jest ich za dużo. W tym portfolio było to, co wtedy miałam, było trochę zdjęć ubrań, sporo moich szkiców, trochę teoretycznych tekstów, bo było to związane z tym, co robiłam na studiach, ale robiłam to dość intuicyjnie, bo było to moje pierwsze portfolio.

Jaka była atmosfera podczas stażu?
Atmosfera była bardzo miła, ale pracy było dużo i trzeba się było bardzo przykładać. Na stażu było nas zaledwie pięcioro, ale pewnego dnia firma zwolniła kilka osób. Nie spodziewałam się, że to może się stać, ale teraz to rozumiem. W Nowym Yorku oczekuje się, że każdemu będzie na pracy zależało, jest za duża konkurencja, żeby było inaczej. Wszystko dzieje się tam bardzo szybko, podczas mojego pobytu przygotowywaliśmy kolekcję na fashion week. W takich momentach wszyscy w firmie zostają po nocach i pracują, a osoby, które nie są tak bardzo zaangażowane, nie mają racji bytu. Projektanci wolą wziąć do pomocy kogoś, komu naprawdę bardzo zależy, w przeciwnym razie jest to dla obu stron strata czasu. Koniec końców osoby, które były na tym stażu, to byli świetni i bardzo zdolni ludzie, część z nich została też tam w pracy na stałe. Ja też dostałam propozycję, żeby tam pracować. Było to dla mnie duże wyróżnienie, ale wróciłam, bo bardzo tęskniłam za Polską.

Reklama

A za czym dokładnie w Polsce tęskniłaś?
Za rodziną, z którą jestem bardzo związana, tam czułam się oderwana od czegoś, co jest dla mnie ważne. Często się mówi, że w Nowym Jorku jest tak samotnie, ja się chyba tak samotnie nie czułam ze względu na osoby, z którymi dane mi było pracować. Mimo, że projektanci, Lazaro Hernandez i Jack Mccollough stojący za marką Proenza Schouler, są w Stanach bardzo znani, nie było czuć żadnej wyższości z ich strony, ze wszystkimi rozmawiali i pracowali. Na pewno jednak w Nowym Jorku nie odważyłabym się założyć własnej marki i wszystko potoczyłoby się inaczej.

W którym miejscu między bardzo autorskimi markami a masowymi chciałabyś się plasować?
Ciężkie pytanie! Teraz trochę zmieniam swoje miejsce, nieco odchodzę od tworzenia ubrań jedynie w pojedynczych egzemplarzach. Chociaż bardzo lubię to moje szycie na miarę, wypuszczam pierwsze produkty ready-to-wear. Pracuję już nad tym dwa lata, niedawno, w grudni pokazałam swoją pierwszą kolekcję torebek. To są gotowe produkty, można je kupić w sklepie w przeciwieństwie do innych moich projektów, które klient zamawia indywidualnie.

Foto Małgorzata Turczyńska

Dlaczego akurat torebki?
Może dlatego, że to zupełnie inna materia niż ubranie, to coś pomiędzy modą a designem? To produkt sam w sobie. Sukienka dopiero na człowieku ożywa, kiedy wisi na wieszaku, nie wygląda tak wspaniale, a torebka już jak stoi albo leży, żyje swoim życiem.

Łatwo było znaleźć fachowców do produkcji tych torebek?
Znacznie trudniej niż w przypadku ubrań. Pewnie też dlatego, że początkowo miałam niezbyt duże doświadczenie w tym temacie. Wyprodukowanie torebek zajęło mi koło roku, prototypy robiły różne osoby, parokrotnie zmieniałam firmy, kłopot też polegał na tym, że skóry to całkowicie inna materia niż jedwab czy wełna, więc musiałam się dużo o nich nauczyć. Poza tym w Polsce nie ma ładnych elementów okuciowych, suwaków, karabińczyków, wszystko sprowadzałam z Włoch. Włosi ostatecznie mają bardzo piękne produkty, ale przeprawa z nimi przy produkcji była jakimś koszmarem. Miałam jakieś kontakty, później pojechałam do Mediolanu na targi i sama szukałam najlepszych producentów.

Jak sądzisz, czy produkowanie wysokiej klasy torebek jako młody projektant to opłacalny pomysł na naszym rynku?
To się dopiero okaże, mam nadzieję że tak! Póki co wszystko na to wskazuje bo mimo, że torebki są dostępne dopiero od miesiąca już dobrze się sprzedają. Musieliśmy zamówić ze 200 sztuk łącznie, co jest dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem, bo dotąd nie miałam żadnych gotowych rzeczy do kupienia. Żadnej produkcji. Wszystko, co do tej pory robiłam, było zamówione przez kogoś, opłacone, nie miałam niczego, z czym czekałabym na sprzedaż. Torebki są w paru butikach w Warszawie, mamy też swój sklep internetowy, ale nie ukrywam, że nastawiam się też na to, by sprzedawać je zagranicą. Bardzo się staraliśmy, aby cena torebek była jak najbardziej przystępne, ale nie oszukujmy się - to są bardzo dobrej jakości włoskie skóry, więc sama produkcja sporo nas kosztuje. Nie jest to tani produkt. Trochę się obawiam, że mimo, że w Polsce istnieje grupa ludzi, którzy mają pieniądze, będą raczej skłonni wybierać duże, znane marki takie jak Louis Vuitton etc. Oczywiście nie mamy takich cen jak tego typu firmy, ale muszę się przekonać, jak to jest z popytem w Polsce na tego typu produkty. Istnieje jednak duża grupa klientów, którzy pochodzą z Polski, lecz mieszkają zagranicą, stać ich na duże marki, ale wolą kupować coś, co jest lokalnie produkowane przez małe firmy z kraju, z którego pochodzą, takie jak moja.

Przeczytaj inne wywiady z serii Alpha People