FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Ave Cezar! braci Coen ukazuje przezabawne i zaskakująco mroczne oblicze dawnego Hollywood

Joel i Ethan Coenowie robią filmy o Ameryce i jej dziwacznych mieszkańcach od 32 lat, a najnowsze dzieło braci sprawia wrażenie ich własnej, specyficznej kompilacji. „Ave Cezar!" to przyjemnie zagmatwany zestaw trików, odniesień i motywów

Większość długich seriali w pewnym momencie sięga po wypróbowaną formułę odcinka-kompilacji, który w większości składa się z fragmentów poprzednich odcinków (np. w dziesięciu sezonach Przyjaciół zabieg ten zastosowano sześć razy). Joel i Ethan Coenowie robią filmy o Ameryce i jej dziwacznych mieszkańcach od 32 lat, a najnowsze dzieło braci sprawia wrażenie ich własnej, specyficznej kompilacji. Ave Cezar! to przyjemnie zagmatwany zestaw trików, odniesień i motywów (dotyczących zwłaszcza religii, losu i kina) pozbieranych z ich imponującej filmografii i ułożonych w zaskakująco spójną i zapadającą w pamięć całość.

Reklama

Akcja Ave Cezar! rozgrywa się w Hollywood około roku 1951 r. Głównym bohaterem jest Eddie Mannix (w tej roli sympatycznie gburowaty Josh Brolin), kierownik produkcji w studiu filmowym Capitol Pictures. Eddie jest też „załatwiaczem", do którego zadań należy usuwanie problemów pracodawcy. Miłośnicy kina braci Coen z łatwością rozpoznają (fikcyjny) Capitol jako to samo studio, które zatrudniało scenarzystę Bartona Finka (granego przez Johna Turturro) w filmie z 1991 roku, rozgrywającym się około 10 lat wcześniej niż Ave Cezar!. Nieszczęsny Fink był jednak kompletnym outsiderem, lewicowym intelektualistą, dramatopisarzem ze Wschodniego Wybrzeża, którego umysł stopniowo ulegał rozkładowi pod naciskiem komercyjnej machiny. Mannix zaś jest tej machiny integralnym trybem, śliskim typem i kombinatorem. Ustawienie go w centrum sprawia, że najnowszy film braci ogląda się dużo wygodniej niż Bartona Finka.

Z drugiej strony Mannix również dźwiga swój krzyż. Na samym początku widzimy go w konfesjonale, gdzie zwierza się swojemu anielskiej cierpliwości księdzu z tego, jak nie udało mu się rzucić palenia i jak mu wstyd, że zataił to przed żoną. W innej wczesnej scenie stara się zapanować nad grupą fokusową złożoną ze swarliwych duchownych z różnych religii, którzy mają odpowiedzieć na pytanie, jak najlepiej pokazać na ekranie Boga. Tak się bowiem składa, że Mannix nadzoruje produkcję Ave Cezar!, filmu w filmie, wysokobudżetowej, a zarazem tandetnej biblijnej epopei, w której tytułową rolę gra bożyszcze kobiet, uroczy idiota Baird Whitlock (George Clooney w przyjemnie skromnej odsłonie).

Reklama

Akcja nabiera tempa, gdy Whitlock zostaje otruty na planie przez statystę (ukradkowy epizod w wykonaniu świetnego Wayne'a Knighta z ekipy Seinfelda) i uprowadzony do kryjówki nad brzegiem morza. Niepokój o losy Whitlocka rozwiewa się w chwili, gdy poznajemy jego porywaczy: grupę rozdyskutowanych, eleganckich, dosyć śmiesznie wyglądających komunizujących scenarzystów, nazywających siebie „Przyszłością". Utworzona w 1947 roku antykomunistyczna czarna lista Hollywood złamała wiele karier i doprowadziła do niejednej ludzkiej tragedii. Wizja Coenów, w której ukazują tych wykluczonych, poczciwych ludzi zgromadzonych w nadmorskiej willi, jest surrealistyczna i poruszająca zarazem. Z drugiej strony ich plan porwania trzeszczy w szwach i jest co najmniej tak dziwaczny, jak ten, który przewija się przez kadry The Big Lebowski.

Reszta filmu składa się z luźno zazębiających się skeczy okraszonych ekscentrycznymi postaciami. Spoiwem pozostaje Mannix, który w obliczu sił dużo większych niż on sam musi wiosłować z całych sił, by utrzymać się na powierzchni. Przypomina w tym Larry'ego Gopnika, głównego bohatera w Poważnym człowieku, ponurej komedii Coenów, która przenosi starotestamentową historię Hioba w lata 60. na przedmieścia Minnesoty.



O ile jednak Larry'ego prześladuje wręcz apokaliptyczny pech, Mannix boryka się z dużo bardziej przyziemnymi problemami. Nie wie, czy skorzystać z okazji i zmienić pracę na łatwiejszą, ale też pozbawioną wyzwań, dzięki którym zaszedł tak daleko. Musi radzić sobie z dystyngowanym brytyjskim reżyserem Laurence'em Lauretzem (komiczny Ralph Fiennes), który jest zrozpaczony, że rolę amanta w jego nowym filmie otrzymał laluś Hobie Doyle (Alden Ehrenreich), kaskader wyraźnie stworzony dla kina niemego. Pojawia się też debiutantka DeeAnna Moran (Scarlett Johansson), dziewczyna o niezwykle skomplikowanym życiu osobistym, prezentująca swoje wdzięki przed kamerą jako synchroniczna pływaczka z syrenim ogonem (sama bez ogródek nazywa go „rybią dupą"). Mannixa prześladują też krewkie dziennikarki-bliźniaczki (Tilda Swinton w podwójnej roli), które nie cofną się przed niczym, by ujawnić jego szemrane interesy.

Inteligentnie zmontowany przez „Rodericka Jonesa" (za tym nazwiskiem też kryją się Coenowie) Ave Cezar! płynie spokojnym tempem, ale nigdy się nie wlecze, a co jakiś czas porywa widza w sekwencji ukazującej magię klasycznego kina, po to tylko, by zaraz zniszczyć iluzję i ukazać jej sztuczność. Świetnym przykładem jest scena, w której postawny gwiazdor Burt Gurney (Channing Tatum) wciela się w stepującego marynarza w fikcyjnym musicalu Kołysz Pontonem (Swingin' Dinghy). Podczas gdy Gurney śpiewa i przytupuje w radośnie homoerotycznym numerze pt. Żadnych pań! (No Dames!), Coenowie tak żonglują ujęciami, że oglądamy wizję reżysera musicalu (w tym epizodzie Christopher Lambert), którą ujrzy publiczność w kinie, na przemian z tym, jak widzi to filmowa ekipa: kompletny chaos skomplikowanych ujęć. W tym samym czasie Coenowie kierują uwagę widza na złowieszcze, ważne dla fabuły szczegóły w tle. Momenty takie jak ten w pełni ukazują oszałamiającą biegłość reżyserską braci, którzy potrafią sprawić, że poruszająca, emocjonalna scena wymaga zarazem od widza intelektualnego wysiłku, a jednocześnie popycha fabułę naprzód.

Nastrój w Ave Cezar! jest raczej pogodny, jednak, jak zwykle u Coenów, nie brakuje mrocznych akcentów. Krytyka kina jako narzędzia propagandy i ucisku oraz podejrzanych interesów przemysłu filmowego skrywa się za maską jaskrawej sztuczności i szeregiem świetnie obsadzonych epizodów. Obraz hollywoodzkiej „fabryki snów" nie jest tu tak zgryźliwy, jak w Graczu Roberta Altmana ani tak gorzki, jak w Mullholland Drive Davida Lyncha. Świetnie jednak uzupełnia Bartona Finka i daje widzowi wiele do myślenia, gdy już ucichnie śmiech.