FYI.

This story is over 5 years old.

VICE News

The VICE Guide: Kongo

Chaos i minerały w dżungli.

Jądro posępności

Przesiewając gruzy gospodarki wojennej Konga Tekst: Jason Mojica Zdjęcia: Tim Freccia Członek bojówki Mai Mai stoi na warcie. Legenda głosi, że Mai Mai to zmiennokształtni, którzy potrafią latać, a kule przechodzą przez ich ciała jak przez wodę. Przeczesywanie dżungli w środku nocy z grupą rwandyjskich buntowników, znanych ze swojej biegłości w gwałceniu i mordowaniu, nie było do końca tym, co planowaliśmy na pierwszy wyjazd do Demokratycznej Republiki Konga. Chcieliśmy tylko zrobić mały film o kontrowersji dookoła tzw.  krwawych minerałów (to dzięki nim działają nasze komórki), walnąć kilka odniesień do Conrada i wypić Primusa. Tylko jednego. Tydzień wcześniej, nasza ekipa wylądowała na Lotnisku N’Djili w Kinszasie (stolicy, dawniej znanej jako Léopoldville). Wyglądało jakby nikt go nie sprzątał od lat 70-tych, gdy Muhammad Ali wpadł tu na „Bijatykę w dżungli”. Po tym jak po raz pierwszy w naszych podróżniczych karierach sprawdzono nam dokumenty żółtej febry, przeszliśmy przez ścieżkę zdrowia spoconych policjantów i innych ważniaków. Od razu zarzucono nam całą listę wykroczeń, które rzekomo popełniliśmy, ale w jakiś cudowny sposób zapomnieli o nich po zapłaceniu im małej grzywny. Osobiście, każdemu z nich. Przyjechaliśmy do Konga żeby dowiedzieć się więcej o zapotrzebowaniu rozwiniętych krajów na koltan, kasyteryt i inne kolorowo nazwane minerały, które napędzają przemysł elektroniczny. Wchodzą w skład grupy zasobów naturalnych nazwanych „krwawymi minerałami”, ze względu na całe abecadło grup zbrojnych (FARDC, CNDP, FDLR, PARECO itd.), które uznały je za dobre źródło finansowania ich działań – czyli głównie zabijania ludzi. Od 1996, te partyzanckie powstania doprowadziły do śmierci ponad 5 milionów ludzi, a tragicznego roku 2006 – do gwałtów na ponad 400 tysiącach kobiet.  Po porzuceniu wszelkich nadziei na ponowne zobaczenie naszego bagażu, weszliśmy na ulice Kinszasy. Miasta, które jest chyba najlepszym odpowiednikiem apokalipsy zombie – przytłaczająco gorący, zapylony, zniszczony krajobraz, w którym 7-10 milionów ludzi próbuje jakkolwiek zarobić na życie. Jedni sprzedają torebki foliowe z wodą tysiącom ludzi stojącym w niekończących się korkach, na sypiących się ulicach, inni napadają na przyjezdnych, którzy byli na tyle głupi, żeby samemu chodzić w nocy po mieście. Ciężko było nie zostać poruszonym okrutną biedą – slumsy, ludzie z amputowanymi kończynami, alfonsi na każdym rogu. Zastanawialiśmy się „Co do cholery sprawia, że takie miejsce staje się takim miejscem?” Czy można po prostu zwalić to wszystko na „kolonializm”, jak zrobiłby jakiś student pierwszego roku antropologii w dredach? W tym wypadku… chyba można. W 1885, król Belgii Leopold II Koburg ustanowił Wolne Państwo Kongo, mały projekt, który miał na celu ogołocenie Konga z jego zasobów naturalnych tak szybko, jak to było możliwe. W sumie, król lubił gdy rzeczy działy się szybciej, niż to było możliwe, więc motywował swoją „siłę roboczą” obcinając im dłonie. Szczęśliwie dla Leo, jego przygoda w Kongo zbiegła się z początkami automobilu, co znaczyło, że producenci przekrzykiwali się w ofertach kupna gumy z bogatych pokładów Konga. Udało mu się bardzo wzbogacić przy okazji zmniejszając o połowę populację, ale wkrótce grupa bardziej cywilizowanych Belgów chwyciła za lejce przedsiębiorczej działalności króla i zaczęła prowadzić Kongo jak kolonię, z której, zdawało im się, mogli być dumni. Bo czemu mieliby nie być? Kiedy Kongo w 1960 roku stawiało swoje pierwsze kroki jako niezależny naród, Belgowie pozostawili kraj z 16 absolwentami, wojskiem składającym się z 25 tysięcy niewyszkolonych żołnierzy i ponad połową niepiśmiennej populacji.  Po tym, jak spędziliśmy kilka dni w naszym własnym smrodzie, walizki w końcu przyjechały i mogliśmy na dobre rozpocząć wyprawę. Przed przyjazdem wiedzieliśmy o Kongo bardzo mało, ale jedno wpoili nam do głów: „nie latajcie kongijskimi liniami lotniczymi”. Powszechnie wiadomo, że, pomijając zdezelowane rosyjskie samoloty, ich pijanych rosyjskich pilotów i okazjonalnego krokodyla w schowku bagażowym, umiera się latając nimi. Ale co innego mielibyśmy zrobić? Chodzić pieszo? To kraj wielkości Europy Zachodniej, z infrastrukturą wiejskiej Wirginii Zachodniej. Jak się okazało, lot Kongijskimi Liniami Lotniczymi był najwygodniejszym doświadczeniem następnych dni.  Gdy przybyliśmy do Gomy, stolicy prowincji Kiwu Północne, atmosfera była znacznie lepsza niż w Kinszasie: czystsze powietrze, ładniejsza pogoda, współpracowaliśmy też teraz z dzielnym kongijskim monterem imieniem Horeb i z weteranem fotografii wojennej Timem Freccią. Jako, że nie przygotowaliśmy się na wypadek zimnej pogody w Kongo, uderzyliśmy do lumpeksów (nie, żeby były tam sklepy z nowymi ubraniami) wypełnionych modą minionych dekad. Wyruszyliśmy w góry biedniejsi o kilka dolarów, ale bogatsi o podrobioną kurtkę Wu-Tang Clanu. Nasza ekipa wcisnęła się do Land Cruisera i pognaliśmy do Numbi, górniczego miasteczka w Kiwu Południowym. Powiedziano nam, że kopalnie dookoła Numbi to dobry przykład bezkonfliktowych kopalni – kontrolowanych przez rząd, bez żadnych widocznych rebeliantów.
Kolejny zwykły dzień w biurze jednego z kongijskich „rzemieślników” górnictwa, albo: krok pierwszy powstawania telefonów komórkowych przyszłości. Gdy przybyliśmy do kopalni (z ogonkiem kilku rządowych opiekunów) faktycznie nie było widać żadnych rebeliantów. Rządowych żołnierzy też. Ani dziecięcych pracowników. W sumie to nie było żadnych pracowników – to miejsce było puste. Najwidoczniej nagłe zainteresowanie Zachodu szlakiem pieniężnym handlu minerałami wystraszyło kilka osób. Jeden z przepisów niedawno uchwalonego „Dodd-Frank Wall Street Reform and Consumer Protection Act”, pod którym w 2010 podpisał się Barack Obama, wymaga od amerykańskich firm deklaracji nt. wykorzystania „krwawych minerałów”. To tak jakby ich pytać, czy wciąż biją swoje żony. W oczekiwaniu na nowe zasady, duże korporacje po prostu zaprzestały kupowania minerałów od Konga. Sprzedaż cyny, wykorzystywanej do przylutowywania obwodów drukowanych, spadła o 90 procent w samym maju.  Postanowiliśmy zostawić naszych opiekunów i poznać nagą prawdę, spędzając noc w Numbi i wymykając się z miasta skoro świt. W rezultacie, musieliśmy wspiąć się na wysokość nieprzyjazną dla mieszczuchów. Próbowaliśmy powstrzymać się od wymiotowania, jednocześnie zastanawiając się czy naprawdę konieczne było zobaczyć na własne oczy skąd pochodzi koltan. Po wejściu na szczyt, widzieliśmy szokującą, prymitywną scenę – pracownicy z kilofami i łopatami, przegrzebujący ziemię stwardniałymi dłońmi. Nazywają to „górnictwem rzemieślniczym”, co brzmi jakby byli to nadęci specjaliści z zakręconym wąsem. W rzeczywistości to grupka ubłoconych gości w gumiakach tłukących ziemię za 3$ dziennie. Jak im się poszczęści. To było górnictwo we wschodnim Kongu w ładny dzień, kiedy w kraju panuje względny spokój. Ale jeśli znowu wybuchną walki i do regionu zjadą się różne grupy uzbrojonych patriotów zainteresowanych minerałami, warunki szybko zmienią się z prymitywnych na barbarzyńskie. Aktualnie, grupy rebeliantów zostały zepchnięte głęboko do buszu i są tam trzymane w szachu, w ramach wspólnej operacji UN i FARDC – kongijskich biednych i biednie zorganizowanych sił zbrojnych. Oczywiście, słysząc tak dużo o tych buntownikach, i o tym jak nasze uzależnienie od Twittera rzekomo wyzwala ich mordercze tendencje, chcieliśmy ich poznać. Więc Horeb i Tim pogadali z kim trzeba i zaaranżowali w Kiwu Północnym kontakt z grupą Mai Mai znaną jako Patriotyczny Sojusz dla Wolnego i Suwerennego Konga (APCLS), prowadzoną przez Generała Janviera Buingo Karairiego. Termin Mai Mai stosuje się do określenia szerokiego asortymentu lokalnych bojówek wschodniego Konga, które przez ostatnie dziesięć lat wspólnie terroryzowały ten region. Często zarzuca im się (ale rzadko kara) zatrudnianie dziecięcych żołnierzy, masakrowanie i gwałcenie cywilów w „trójkącie śmierci” w Katandze. Mai Mai twierdzą, że posiadają nadludzkie moce – mówią, że pociski przelatują przez ich ciała jak przez wodę, a jak jest potrzeba, to mogą się zmieniać w zwierzęta. Są afrykańsko-partyzanckim odpowiednikiem Wonder Twins. Myśl o zapuszczaniu się w gęstą kongijską dżunglę w poszukiwaniu Mai Mai było wystarczająco przerażające bez ludzi z UN proszących nas o spisanie naszych danych osobistych, z naciskiem na numery paszportów. Jak mówili, to „tylko formalność” – formalność, która miałaby pomóc ludziom z ambasady Ameryki w dochodzeniu do tego, gdzie szukać naszych okaleczonych zwłok. Będąc w Afryce trzeba uważać na to, czego sobie życzymy. Przedzierając się przez wilgotną, duszną dżunglę, co przypominało nasz własny bataański marsz śmierci, wpadliśmy na – zgadliście – grupę uzbrojonych ludzi. Ale jak już wyjaśniło się, że nasz dzielny monter i jego uzbrojony rozmówca mówili innymi językami, zorientowaliśmy się, że ci kolesie nie byli członkami szukanej przez miejscowej bojówki, tylko członkami FDLR, grupy rwandyjskich rebeliantów Hutu, z dala od domu. Staliśmy w dżungli próbując wyglądać normalnie, unikając kontaktu wzrokowego z żołnierzami, którzy wyglądali na zbyt młodych, żeby pamiętać ludobójstwo w Rwandzie z 1994, na którym została zbudowana ich grupa. W międzyczasie jeden z nich skontaktował się przez krótkofalówkę z Hutu znajdującymi się w obozie przy drodze, żeby zezwolili nam na bezpieczne przejście przez ich terytorium. I zobaczyć grupę partyzancką, która, jak nam się zdawało, była jawnym wrogiem FDLR. Niewiele więcej wyjaśniło się gdy w końcu spotkaliśmy Mai Mai i usiedliśmy z Generałem Janvierem. Jednym z głównych żądań jego grupy jest natychmiastowe opuszczenie przez Rwandyjczyków kongijskiej ziemi. Więc dlaczego żołnierze z FDLR eskortowali nas do jego obozu? Co o tym myśli rwandyjski sekretarz Generała Janviera? Może wydawać się wam to dziwne, ale gdy siedzieliśmy tam otoczeni jego ludźmi… jakoś nie chciało nam się zadawać tych pytań. Współzałożyciel VICE-a Suroosh Alvi zapytał Generała Janviera co sądzi o uzależnieniu świata od urządzeń elektronicznych – i, nieodzownie, koltanu. Generał był szczery i powiedział, że przeciętny obywatel Konga nie czerpie korzyści z wydobywania minerałów, co było „jednym z powodów dla których walczymy”. Chciał chyba dać nam do zrozumienia, że gdyby to Mai Mai kontrolowali kopalnie, na pewno dzieliliby się bogactwem. Ale poproszony o powiedzenie więcej na ten temat, generał oszczędnie powiedział, że minerały „mogą tu być… ale my ich nie wykopujemy”, zaprzeczając temu, że jego żołnierze są w ogóle zainteresowani handlem minerałami. Kongo to skomplikowane miejsce, ale nie na tyle, żeby sobie dać z nim spokój. Łatwo jest zwalić problemy kraju na jego przeszłość – belgijskich kolonistów, kleptokratycznych władców i niesnaski z sąsiadującymi państwami – ale to ich nie rozwiąże. Może grupy rebeliantów znikną i rozpierzchną się po dżunglach jeśli zaczniemy żądać elektroniki niesplamionej niczyją krwią. A może po prostu sprawimy, że najbiedniejszy kraj świata będzie jeszcze biedniejszy. To koltan, składnik niezbędny do produkcji elektroniki takiej jak konsole do gier i urządzenia przenośne. Zachodnie Kongo posiada 80% światowych zasobów tego minerału. Garść złota, turmalinu i innych materiałów, dzięki którym walą pikawy buntowników. Po tym, jak nasz Land Cruiser utknął w błocie po raz enty, ci kolesie pojawili się znikąd i dzięki ich pozytywnemu nastawieniu i pomocnym dłoniom mogliśmy się trochę wyluzować. Wyglądali jakby ubrali się w lumpie z przyszłości. Żołnierz UN czeka na lądowisku obok rzędu koszar. Ten posterunek składa się w pełni z hinduskich „niebieskich hełmów” znanych ze swojej gościnności, ciasteczek i czaju. Jeśli jesteś dziennikarzem albo członkiem NGO pracującym w dziczy, to kongijski odpowiednik oazy. Jeśli nie, to masz przesrane. Przy dotarciu do pustawej i strawionej pożarem wioski w środku kongijskiej dżungli, ten patykowaty Rwandyjczyk (członek budzącego strach FDLR) powitał autora i jego ekipę słowami „Mamy moc sprawienia, żebyście spali dziś w błocie”. Zanim odkryli o co dokładnie mu chodziło, jego nastawienie tajemniczo się zmieniło i zgodził się zapewnić eskortę na dalszą część podróży do obozu Mai Mai. Co niewiarygodne, to wszystko miało miejsce 6 kilometrów od posterunku UN. Janvier, Generał Mai Mai (po lewej) upewnia się, że jego rwandyjski sekretarz dokładnie protokołuje. Krótko po przybyciu autora do obozu Mai Mai, ludzie Generała Janviera obchodzili się z dwoma ze swoich więźniów – ludźmi rządu kongijskiego, którzy weszli na ich teren. Mai Mai chcieli zademonstrować jak humanitarnie traktują swoich więźniów. Mai Maiowska poza do zdjęcia. Współzałożyciel VICE-a Suroosh Alvi zastanawia się nad zawróceniem zanim nabierze odwagi, żeby przekroczyć prowadzący do twierdzy Mai Mai „most” zrobiony z bambusa i lian.