FYI.

This story is over 5 years old.

Film

W imię... sztuki

Szumowska znowu znokautowała!

Po prywatnych i bardzo emocjonalnych „33 scenach…” i społecznikowskim „Sponsoringu” zrobiła film będący niemalże heglowską syntezą jej twórczości: dzieło zarazem wstrząsające i intymne, jak i dotykajacę bardzo poważnych problemów polskiego kościoła, polskiej prowincji i przede wszystkim polskiego ducha.

Ponieważ film Szumowskiej jest obfity w zwroty akcji i bardzo niejednoznaczny, przedstawię historię w najmniej spoilerujący i najkrótszy sposób.

Reklama

Ksiądz Adam (Andrzej Chyra) pracuje w mazurskim ognisku dla chłopaków z poprawczaka. Ewidentnie tam nie pasuje, uprawia jogging, ma iPoda i czyta Thomasa Mertona, choć na codzień z chłopakami gra w gałę, nosi cegły, przeklina i pije browara pod sklepem. Możnaby powiedzieć: socjalista, teolog wyzwolenia, otwarty katolik, emanacja „Tygodnika Powszechnego”. Wszystko ma się świetnie, dopóki nie pojawi się nowy wychowanek, demoniczny i fascynujący zarazem blond zawiadiaka i gej.

Nie jest tajemnicą, że film opowiada o księdzu homoseksualiście, ale Szumowska myli tropy, trzyma widza na reżyserskiej smyczy, kontroluje nasze emocje i podsuwa kolejne tropy.

By nie psuć widzom przyjemności (tak jak Alfred Hitchcock prosił widzów by nie zdradzali tajemnicy „Psychozy”) powiem tylko, że nic nie jest takie jakie się wydaje.

Zostawiając wam przyjemność z oglądania tego nietuzinkowego i zaskakującego  filmu, opowiem o niebywałym warsztacie autorki „Sponsoringu”, fantastycznej grze aktorskiej całej obsady i świetnych dialogach.

Szumowska dowodzi nie tylko biegłości reżyserskiej (potrafi w jednym filmie korzystać z konwencji thrillera, teledysku i dramatu), ale też wykazuje się wybitną erudycją. Dla miłośników filmu i histori sztuki ten film będzie orgią.  Aktorzy w pozyjcach rzeźb Michała Anioła, cytaty z Felliniego, grafiki M.C. Eschera w tle, książki w scenografii, muzyka, to wszystko buduje zarówno atmosferę, jak i daje bardziej spostrzegawczym widzom satysfakcję (ja nawet dopatrzyłem się słynnego „Gunmo”) i interpretacyjną rozkosz. Sceny z krzykiem małpy na polu kukurydzy, torturowaniem chłopca na  rozbitych i zamszałych macewach i pijanym tańcem z obrazem papieża, po prostu musicie zobaczyć.

Reklama

Wszyscy aktorzy są świetni. Po prostu. Olgierd Łukaszewicz - jako biskup - zagrał najlepszą rolę od „Brzeziny” Wajdy, Maja Ostaszewska jako wiecznie pijana i sfrustrowana mieszczanka zamknięta na wsi, pokazuje dramat kobiety jak nikt inny, i jeszcze doskonała rola siostry Adama (świetna kwestia ze skype’a: „Mów głośniej! Nie rozumiem!”). Ale to Mateusz Kościuszkiewicz w roli Dyni, kradnie film. Nic nie mówiąc, grając tylko ciałem upośledzonego nastolatka, jest tak naprawdę sensem i metaforycznym widzem tego filmu. Niewinnym i nieświadomym widzem, który musi sam zdecydować, co sądzi i jak zinterpretować.

Nie można pominąć dialektycznej odwagi Szumowskiej: potrafi pokazać zarazem piękno gejowskiej miłości, jak i piękno ludycznego katolicyzmu. Dramat człowieka, który chce dobrze, ale system i społeczeństwo mu nie pozwala.

Jednak najciekawsza w tym filmie, pomijając problematykę homoseksualizmu, pedofilli i władzy w kościele, konfliktów w mikrospołeczności i napięcia na lini miasto-prowincja, jest wielka miłość i szacunek Szumowskiej do polskiej biedy. Nie tylko nie estetyzuje jej, ale zatrudniła wręcz trenera much, by w każdej scenie nam przypominała o brudzie i realiźmie. Nawet podczas premiery, pochwaliła się, że zaprowadziła naturszczyków grających chłopców z ogniska na obiad do orientalnej restauracji. Nie dość, że wybitna reżyserka, to jeszcze dobra osoba, która zrobiła dobry film.

BŁAGAM, NIE IDŹCIE NA TEN FILM.

JIMMY KIMMEL SIĘ Z NAS ŚMIEJE

KIM JEST KLAUN Z NORTHAMPTON?

POLKA, KTÓRA CHCE ZALICZYĆ 100 TYSIĘCY FACETÓW