FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Pozdro Techno Stories: Jak poznałem dresiarza anioła

Opowiem wam, jak spotkałem kiedyś anioła na imprezie. Dresiarza anioła. A może nawet archanioła. Rzecz miała miejsce w Poznaniu

Zastanawiając się nad zawartością kolejnych Pozdro Techno opowieści często wracam pamięcią do wydarzeń, które wolałbym raczej wymazać z pamięci, niż się nimi chwalić wszem i wobec. Wiele z nich kojarzy się ze stresem i z czymś zupełnie przeciwnym niż imprezowe przyjemności. Generalnie organizacja imprez to kiepska rozrywka, co niestety niewiele osób rozumie. Czasami samo granie imprez jako DJ może okazać się niezłym hardkorem. Na szczęście nawet wśród tych stresogennych akcji znajdują się wspomnienia, na których myśl uśmiecham się do ucha, do ucha i wciąż z niedowierzaniem dopuszczam do siebie to, że naprawdę mi się przytrafiły.

Reklama

Nie będę Was oszukiwać — relacje z publicznością to rosyjska ruletka, a współpraca z artystami sprzyja egzotycznym akcjom. Wiele z nich nie nadaje się do publikacji, ale są też takie, o których lubię opowiadać. Reakcje słuchaczy bywają zaskakujące. Raz nazwany zostałem nawet „Wielkim Bajarzem".

Bajki nie bajki, ale spotkałem kiedyś anioła na imprezie. Dresiarza anioła. A może nawet archanioła? Rzecz miała miejsce w Poznaniu. Grałem imprezę z cyklu 'Kitsch'n'electricity' opartą na elektronicznych brzmieniach lat osiemdziesiątych i disco, co oznacza, że jest to impreza raczej mocno profilowana muzycznie.

Dtekk - Kitsch'n'electricity 2015 mix by Dtekk on Mixcloud

Nie przeszkodziło to równie mocno zróżnicowanej publiczności w składaniu zamówień na „piosenki". Cóż, poziom przypadkowości ludzi na tej imprezie sięgał zenitu. Robiłem dobrą minę do złej gry, tłumacząc raz po raz, że gram wyłącznie z winyli, że to impreza o pewnym profilu, że nie gram innej muzyki itp., itd.. Oczywiście w wielu przypadkach napotyka się tylko na puste spojrzenia pozbawione zrozumienia albo narastającą wściekłość i jakieś bluzgi, których nie przystoi powtarzać. Ostatnio zdarzyło się jednak, że usłyszałem bardziej kulturalno — empatyczną chamską odzywkę od dziewczyny, która przez pół wieczoru namawiała mnie bym puścił Paula Kalkbrennera, bo przecież to jest impreza techno, a Kalkbrenner jest „najlepszy w techno". Robiła tyle podejść, że złożyłaby się z tego cała dyskusja. Nie dała się spławić tłumaczeniem, że nie rozumie konwencji imprezy i nie mam płyt Kalkbrennera, (twierdząc, że każdy DJ, który gra techno musi mieć jego utwory w komputerze) Szkoda, że nie zauważyła, że nie gram z komputera. Finalnie rozłożyła mnie na łopatki swoim podsumowaniem naszej nazbyt rozciągniętej w czasie rozmowy, rzucając na odchodne: „Teraz rozumiem. Tobie to muszą tutaj naprawdę mało płacić" i odeszła w siną dal. Ufff.

Reklama

Ale wracając do Poznania i dresiarza archanioła…

Pomimo braku głębszego zrozumienia dla zawartości muzycznej, impreza kręciła się całkiem nieźle. Pełen parkiet rozświetlało światło ultrafioletu. Nagle nastała brutalna jasność. Wyraźnie zarysowana postać oślepiła mnie swoim blaskiem. To był on – człowiek w śnieżnobiałym dresie. Oryginalnym, najka. Skarpetki miał białe, markowe – również najka. Wyjątkowość jego outfitu, podkreślona złotą biżuterią (prawdopodobnie o wadze kilku kilogramów łącznie), była niezaprzeczalna. Zawadiackim krokiem zbliżył się do didżejki. Dopiero gdy moje oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków oświetleniowych, zauważyłem, że miał idealnie wygoloną głowę i klatę. Najbardziej zaskoczyło mnie jednak nie to, jak wyglądał, ale jak się zachował…

Spodziewając się kolejnego absurdalnego zamówienia muzycznego, zdjąłem słuchawki i nachyliłem się, by wysłuchać jegomościa. Poklepał mnie po plecach i wygłosił standardową formułkę poprzedzającą „koncert życzeń". Moi koledzy po fachu zapewne dobrze znają ten ciąg słów: „słuchaj, zajebiście grasz, jest dobra impreza, ale może mógłbyś…" Jak się zaraz okazało, chodziło o 2PACa.

Odpowiedziałem tak jak innym zainteresowanym zmianą muzycznego klimatu… Fana rapu jednak zupełnie to nie ruszyło. Poczułem się lekko zaniepokojony. Gość kontynuował z jeszcze większą szarmancją:

- Spoko, kumam. DJ też musi z czegoś żyć. Płacę 50.

Reklama

- Daj spokój, przecież nie zagram 2PACa, nie mam takiej płyty.

- 50 EURO

- Tu nie chodzi o pieniądze, ja serio nie gram takiej muzy.

- Widzę jesteś twardy zawodnik. 100 Euro.

- Stary, serio nie wiem jak Ci pomóc. Nie jestem w stanie spełnić Twojej prośby.

- Ok.

Po tym oddalił się, a ja odetchnąłem z ulgą. Taki typ imprezowicza zazwyczaj nie wróży nic dobrego. Ku mojemu zdziwieniu (i lekkiemu przerażeniu) wrócił za 5 minut. Postawił na didżejce kubeł lodu z dwoma flaszkami w środku, mówiąc:

- Lubię ludzi z zasadami, a nie jakieś sprzedajne k***y. Szacunek.

Niebywałych doznań dostarczył mi również pewien artysta o wdzięcznie brzmiącym pseudonimie „Shitmat". Razem z kolegą Auricomem odbieraliśmy go z lotniska i wieźliśmy do białostockiego klubu Metro. Shitmat to bezkompromisowy typ produkujący muzykę równie porytą, jak jego ksywa. Wystarczyła jedna podróż, by zorientować się, że jego charakter tworzy całość z całą resztą… Nasz gość wysiadł z samolotu w stanie „postimprezowym", oblany jakimś trunkiem. Do dziś nie wiem, czy tak brzmi bristolski akcent, czy po on po prostu nie zdążył wytrzeźwieć. W ręku miał swoją laskę, której używał jako konter MIDI, ale niestety w poprzednią noc wyrwał z niej wszystkie przyciski. Po krótkim zapoznaniu i nieco dłuższym spacerze do auta udaliśmy się w trasę. Na pierwszej stacji benzynowej Shitmat poprosił i colę i browara. Otworzył jedno i drugie, ściągnął po łyku, zasiadł w aucie z colą w jednej ręce a piwem w drugiej i… zasnął. W połowie drogi się przebudził i szepnął coś, że musi siku, po czym znów zasnął. Zatrzymaliśmy się zatem na najbliższej stacji i obudziliśmy go.

Reklama

Henry wydał z siebie przerażający dźwięk przypominający okrzyk bojowy barbarzyńcy, wyleciał z auta jak z procy i zaczął biec w stronę skraju parkingu. Nie wiem, czy bieg z otwartym piwem i colą w rękach był celowym zabiegiem, ale wyglądało to spektakularnie. Na tamtą chwilę nie martwiłem się zalaną tylną kanapą w samochodzie, a tym, że na trasie biegu Shitmata znajdowało się blaszane ogrodzenie. Jeszcze bardziej zmartwiłem się tym, że on wydawał się tego nie zauważać… „Chyba strasznie chce mu się siku" – myślałem. Ale on wciąż się nie zatrzymał. Zamiast tego wykonał dziki skok, obrócił się o 180 stopni i zdemolował tyłkiem ogrodzenie, przebijając się na jego drugą stronę. Klienci stacji stali jak wryci. Obsługa stacji chyba też, bo Henry zdążył za wspomnianym ogrodzeniem się załatwić, a my zdążyliśmy uciec.

- Henry, what was that !?!?!

- I don't know. Where's my beer?

Impreza była równie dzika. W świetle wydarzeń i całkiem wyluzowanej, ale „nieco" kłopotliwej dla nas postawy Shitmata zostało z nim ustalone, że wsadzimy go z rana w autobus na Okęcie. Do dziś współczuję koledze, który musiał to zrobić…

Domyślam się, że nigdy już nie będę świadkiem podobnej akcji.