FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Czy Polacy wstydzą się swojego języka?

Wystarczy spacer ulicą dowolnego z większych miast: szyld sklepowy wychwala „liquidy" do e-papierosów, plakat znanej sieci handlowej reklamuje „camelowy płaszcz" i „casualowy look", w nowych blokach nie ma mieszkań, tylko „apartamenty"

Kiedy byłem dzieciakiem, razem z kolegami mieliśmy wielki ubaw z rzekomej listy zwrotów, którą posługuje się Polonia na Jackowie w Chicago. Rechotaliśmy z fraz takich jak „luknij ino przez łindoła, czy tam na stricie moja kara stoi" i nie przypuszczaliśmy, że ten pidżynowy dialekt kilkanaście lat później zmaterializuje się w ojczyźnie.

Wystarczy spacer ulicą dowolnego z większych miast. Szyld sklepowy wychwala różne smaki liquidów do e-papierosów, plakat znanej sieci handlowej reklamuje camelowy płaszcz i casualowy look, uśmiechnięci ludzie zachęcają do zakupu apartamentów w nowych blokach (bo za mieszkanie nazwane szumnie apartamentem można przecież wycisnąć ze dwa dodatkowe tysie na metrze). Kiedy pracowałem na kuchni w knajpie, kelnerzy przyjmowali ordery (ciekawe, przez kogo nadane?), a młode małżeństwo z dzieckiem, które mijałem niedawno na lotnisku, zastanawiało się, czy ich bagaż nie przekroczy dopuszczalnej wagi. „Ale przecież mamy jeszcze 10 kilo na infanta!", z zadowoleniem skonstatowała mama. No, może była to rodzina królewska, co ja tam wiem.

Reklama

Jeszcze ciekawiej robi się w międzynarodowych firmach, czyli korporacjach (tu akurat zapożyczenie jest zasadne, bo z dwóch słów powstaje jedno), szczególnie w dziale marketingu, dawniej sprzedaży: tam targety, teamy i content zastąpiły cele, zespoły i treść. O pięknym słowie „kwerenda" już chyba nikt nie pamięta, bo przecież to się nazywa research, a wyżywienie często zapewnia catering (co ciekawe wymawiany całkowicie po słowiańsku, z wyraźnymi „a" i „e", w sposób absolutnie niezrozumiały dla anglojęzycznych… no właśnie, native'ów). Każda branża dysponuje własnym dialektem, opartym na bezmyślnym kopiowaniu zwrotów używanych w rozmowach z zagranicznymi kolegami. Na szczęście z zagraniczną centralą rzadko wymienia się maile o drzwiach, kawie czy drukarce, bo inaczej musielibyśmy się pogodzić z doorami, piciem coffee i printerem. Chociaż ostatnio słyszałem, że kolega musiał coś printnąć. Pewnie nawet asapowo.

Asapowo polub nasz nowy fanpage VICE Polska

Oczywiście zjawisko zapożyczeń nie narodziło się w Polsce ostatnich lat, a obce wyrazy, zwroty czy nawet konstrukcje gramatyczne wzbogacały ludzkie języki w zasadzie od początków ich istnienia. Słowa pożyczano, gdy – jak pisał w latach 50. polsko-amerykański lingwista żydowskiego pochodzenia, Uriel Weinreich – „istniała potrzeba nazwania nowych desygnatów, procesów, zjawisk itp.". Współcześnie badacze, tacy jak Grażyna Lisowska z Akademii Pomorskiej wskazują, że przenikaniu słów sprzyja „zwiększenie ustnych i pisemnych kontaktów między różnymi narodami" czy „konieczność wyodrębnienia cech pojęcia posiadającego już nazwę ogólną". Smartfon, lesbijka, awokado, a nawet listonosz – to wszystko zapożyczenia, które z różnych względów uzupełniały mowę Reja, Mickiewicza i Popka.

Problem pojawia się wtedy, kiedy już zakorzenione polskie słowo albo konstrukcja gramatyczna ustępuje jakiemuś zagranicznemu koszmarkowi – np. rzeczy „przeznaczone" stają się dedykowane, słowo „zwykły" wypierane jest przez regularny, a gry wideo nie są już na Plejaka, tylko dla tej konsoli. Fasadowo dumni ze swojej tradycji i narodowości Polacy wydają się kochać gwałty na własnym języku – i mimo działania instytucji takich jak Rada Języka Polskiego, nie widać tendencji przeciwnych. Nie chodzi mi o nazywanie krawata „zwisem męskim" (jak niektórzy puryści pragnęli w latach 70.) albo tiszertu „koszulką T" (jak miał w zwyczaju bardzo kucowaty chłopak mojej znajomej), ale o świadomość, że patriotyzm to nie tylko Marsz Niepodległości i koszulka z Wyklętymi.

Reklama

Kim są polscy antyfaszyści?

Podobne tendencje widać nie tylko u nas. W innym kraju ogarniętym manią wielkości i kompleksem niższości jednocześnie, Rosji, anglicyzmy też mają się świetnie. W swojej pracy o zapożyczeniach z angielskiego w rosyjskiej prasie kobiecej na łamach pisma „Studia wschodniosłowiańskie", Anna Romanik zauważa, że „słowa obcego pochodzenia w odbiorze wielu użytkowników języka są postrzegane za prestiżowe, bardziej wyraźne, znaczące". „Popularność angielszczyzny wśród Rosjan ma podłoże psychologiczne" – pisze. „Wiąże się to ze stereotypami myślowymi, według których Zachód utożsamiany jest z dobrobytem, prestiżem i wysokim standardem różnorodnych produktów. Zatem niejednokrotnie użycie słów obcojęzycznego pochodzenia jest wyrazem tęsknoty za «lepszym» życiem, demonstracją przesłania mówiącego o tym, że Rosjanie są częścią współczesnego zglobalizowanego społeczeństwa". My Słowianie wiemy, jak użyć mowy ciała, ale z własną mową nie czujemy się najlepiej. Chcemy prestiżu!

Mimo wszystko żyjemy w kraju, w którym jeszcze trzy dekady temu nastolatki ustawiały na swoich półkach puszki po coli i opakowania po zagranicznych słodyczach, marząc o lepszym świecie, tym mitycznym Zachodzie, który w kontraście z siermiężnymi realiami schyłkowego PRL-u jawił się jako kraina koloru, życia i dobrobytu. Dziś możemy się nabijać, że otwarcie pierwszego McDonalda w 1992 r. ściągnęło kilkanaście tysięcy osób), ale przecież pod sieciówką Starbucksa kilka lat temu czy warszawskim lokalem Dunkin' Donuts też ustawiały się kolejki. Bo tu nie chodzi o bułę z kotletem, kawę czy pączka z dziurką, tylko o Zachód.

Reklama

Jak zbudować własny statek kosmiczny:


Z pewnością wpłynęło to na rodzącą się po transformacji klasę średnią, dla której brief, management i HR symbolizowały Zachód, kapitalizm i nowoczesność, a „instrukcja", „kierownictwo" i „kadry" kojarzyły się bardziej z panią z mięsnego, dżinsami Odra i obłudą Jaruzela. Znajomość angielskiego nie była tak powszechna, jak dziś i błyśnięcie jakimś obcym wtrętem mogło wytworzyć jakąś tam aurę światowości. Nie zapominajmy też o tych, którzy byli zbyt leniwi lub nie dość bystrzy, żeby przypomnieć sobie, że na określenie danej rzeczy istnieje już w języku polskim słowo. „To znaczne ułatwienie pracy. Szukanie polskich odpowiedników jest po prostu stratą czasu" – powiedział portalowi NaTemat Janusz Jankowiak, ekonomista z Polskiej Rady Biznesu. W sumie stratą czasu jest też sprzątanie mieszkania, ubieranie choinki w święta albo wychodzenie z psem na spacer, ale z jakiegoś powodu część z nas wciąż to robi, więc dlaczego nie mielibyśmy mówić po polsku?

Możliwe, że panikuję bez potrzeby. Przecież i tak będziemy się mogli komunikować, a o komunikację w języku chodzi, a nie o jakieś estetyczne ozdobniki. Tak się jednak składa, że język bardzo dużo mówi o nas jako społeczeństwie. Czy naprawdę chcemy być nacją zakompleksionych leniuchów z prowincji świata, którzy z pokorą pańszczyźnianego chłopa naśladują wciąż jakiś mityczny Zachód? Polski język jest naprawdę fajny i bogaty, są w nim takie słowa jak „tumiwisistka", „wiktuały" czy „degrengolada". Jeśli chcemy podnosić Polskę z kolan, to może zacząć od języka? Proponuję jak najasapowiej.