FYI.

This story is over 5 years old.

Zawody polskie

Szkoła oczami belfra

Młodzi ludzie po liceum nie mają żadnego zawodu, a potem studiują na kierunkach, na które się zwyczajnie dostaną. Kończy się to często bolesnym kopniakiem od rynku pracy

Z perspektywy czasu i własnych doświadczeń, wiele osób zgodzi się pewnie z tezą, że bycie nauczycielem to nic łatwego ani wdzięcznego. Praca w szkole wiąże się z ciągłym stresem, niełatwymi kontaktami z uczniami (każdy łatwo jest w stanie przypomnieć sobie wyszydzanych, bezradnych biedaków z kredą, którzy bezskutecznie próbują cokolwiek wyjaśnić) czy wreszcie z nie najlepszą wypłatą. Niektórym w oczy zaczyna zaglądać nawet widmo bezrobocia - niż demograficzny widoczny jest szczególnie na wsiach i w małych miastach, gdzie likwidowane są kolejne placówki. Do tego dochodzi też niezbyt dobra prasa, jak choćby stale podnoszony temat dużej ilości dni wolnych i żądań podwyżek.

Reklama

Zastanawiając się nad tymi wszystkimi kwestiami, postanowiłem udać się w sentymentalną podróż do szkolnej ławy. Pomogła mi w tym pani Ania, wrocławska nauczycielka z imponującym stażem pracy. Czy polska szkoła zmieniła się na przestrzeni lat? Jaką ewolucję przeszli uczniowie i sam system edukacji?

VICE: Ile lat stażu nauczycielskiego ma pani za sobą?
Anna: Pracuję nieprzerwanie trzydziesty szósty rok w szkole. Do tego jeszcze można doliczyć praktyki odbywane w czasie studiów. W sumie to około czterdziestu lat doświadczenia. Skończyłam germanistykę, jeszcze w latach siedemdziesiątych, ale potem - z racji braku godzin - zrobiłam podyplomówkę z historii i wiedzy o społeczeństwie.

W ilu szkołach pani pracowała?
Przez lata nazbierało się ich całkiem sporo. Pracowałam w podstawówce, gimnazjum, zawodówce, technikum, miałam też zajęcia z żołnierzami w szkole wojsk łączności. Oprócz tego korepetycje - od przedszkolaków po emerytów.

Trudniej było zostać nauczycielem czterdzieści lat temu niż teraz?
Chyba nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Teraz jest o tyle łatwiej, że już po licencjacie można uczyć w szkole. Chociaż jeżeli chodzi o siatkę godzin czy ilość przedmiotów, same studia były wtedy nieporównywalnie trudniejsze. Zajęcia trwały od poniedziałku do soboty, często zaczynały się już o siódmej rano. Mnóstwo czasu spędzało się w bibliotekach - o kserach można było tylko pomarzyć, cierpieliśmy też na deficyt książek. A z racji, że studiowałam filologię obcą musiałam czytać dużo rzeczy w oryginale. Często było to skomplikowane logistycznie.

Reklama

Duży w tamtych czasach był odsiew studentów?
Ogromny. Ze mną studia rozpoczęło sto dwadzieścia osób, obroniło się zaledwie trzydzieści. Z opowieści znajomych z Politechniki wiem, że tam było jeszcze trudniej - choć tam i teraz sporo osób odpada. Nie sposób jednak nie zauważyć, że dziś ogromna większość zaczynających edukację wyższą kończy ją dyplomem. Mam też wrażenie, że za moich czasów studenci bardziej przejmowali się życiem uczelnianym - na korytarzach toczyły się zażarte dyskusje o literaturze. Dziś do tych kwestii podchodzi się zdecydowanie luźniej.

Przejdźmy do czasów bardziej współczesnych. Jak zapatruje się pani na reformę z 1999 roku wprowadzającą gimnazja?
Ten nowy twór nazwałabym nowotworem w oświacie. Powstanie typu szkoły skupiającej wyłącznie nabuzowane hormonami dzieci w okresie adolescencji postawiło nauczycieli przed trudnym zadaniem. Dokładnie widzę, jak niedawnym szóstoklasistom trudno przestawić się na swoistą dorosłość, która dawniej cechowała choćby ósmoklasistów, nie mówiąc już o uczniach szkół średnich. Samo słowo "gimbus", szczególnie w ostatnich latach, nabrało pejoratywnego wydźwięku - nie całkiem bez powodu. Uczniowie są rzeczywiście bardziej roszczeniowi i leniwi niż kiedyś. W gimnazjach pracuje się najgorzej.

A gdzie w takim razie pracuje się najlepiej?
Najłatwiejsze są ogólniaki, które skupiają młodzież w dużej mierze nastawioną na naukę. To również szansa rozwoju dla samego nauczyciela, który ma szansę wykazać się kreatywnością. Sympatycznie prowadzi się lekcje również w podstawówkach, gdzie dzieci odczuwają większy respekt przed autorytetem belfra.

Reklama

Od czasów reformy większość uczniów decyduje się na ogólniaki. Można mówić o kryzysach zawodówek i techników?
Trend licealny zdecydowanie źle wpływa na szkolnictwo. Pęd ku ogólniakom sprawia, że - w bliższej perspektywie - brakuje specjalistów z fachem w rękach, i - w dalszej - spada poziom nauki na uczelniach, które obniżają swój poziom, żeby w ogóle przetrwać. Młodzi ludzie po liceum nie mają żadnego zawodu, a potem studiują na kierunkach, na które się zwyczajnie dostaną. Kończy się to często bolesnym kopniakiem od rynku pracy. Kryzys zawodówek i techników jest, niestety, bardzo widoczny - wystarczy tylko sprawdzić, jak dużo takich szkół zostało w ostatnich latach zamkniętych. Mało dziś mamy szewców, krawców, budowlańców czy elektryków. Dobrze, że przynajmniej matematyka znów jest obowiązkowa na maturze.

Szkolna matematyka przydaje się w życiu?
Moim zdaniem tak. Nieznajomość matematyki nie dyskwalifikuje, ale nie bez znaczenia nazywa się ją królową nauk. Całkowanie, różniczkowanie czy logarytmy może nie są niezbędne w dorosłym życiu, ale dzięki takiej gimnastyce mózgu młodzi łatwiej radzą sobie z problemami, potrafią samodzielnie myśleć.

Zdjęcie: Flickr/Marcin Polak

Patrząc na problem w ten sposób, trudno się z panią nie zgodzić. Z drugiej jednak strony, pozostaje kwestia przydatności treści przedstawianych w szkole. Tuż po jej zakończeniu mnóstwo osób kasuje z głowy przecież geografię, biologię czy chemię.
Nie da stworzyć się programu, który wszystkich zadowalałby w stu procentach. Trzeba wiedzieć, czym jest fotosynteza, jakie są planety Układu Słonecznego czy najważniejsze pierwiastki. To są podstawy, które każdy cywilizowany człowiek powinien znać. Od samych uczniów zależy, co z tej szkoły wyniosą. Byłabym nawet w stanie obronić wkuwanie stolic - taka pamięciówka to przecież przedsmak życia studenckiego.

Reklama

Kilka lat temu wprowadzono taki wynalazek jak klucze odpowiedzi. Uczniowie muszą wiedzieć nie tylko, co miał na myśli poeta, ale i ministerstwo. Szkoła zabija kreatywność i wolne myślenie?
Szkoła to nie tylko egzaminy. Egzaminy rzeczywiście zabijają kreatywność, natomiast sama szkoła jak najbardziej rozwija. Kiedyś trzeba było wykazać się myśleniem syntetyczno-analitycznym, ważna była wiedza ogólna. Dziś jest trochę inaczej, ale przed uczniami pojawiają się nowe szanse. Koła zainteresowań, treningi sportowe - wystarczy tylko chcieć. Oczywiście problemem pozostają pieniądze - nie stać nas, jak naszych zagranicznych kolegów, na kupienie instrumentów dla szkolnego zespołu albo zorganizowanie zgrupowania dla drużyny piłkarskiej.

Istnieje szansa, że sprywatyzowanie szkolnictwa wiązałoby się z automatycznym podniesieniem poziomu edukacji?
Pierwszym krokiem mogłoby być zwiększenie dotacji. I nie mówię tutaj nawet o naszych zarobkach, ale o wyposażeniu szkół, co bezpośrednio przekładałoby się na podniesienie poziomu. Podstawowym problemem w przypadku prywatyzacji jest brak pieniędzy - kto chce, i tak wyśle swoje dzieci do prywatnej szkoły. To złożona kwestia, widząc rodziców często uderza mnie ubóstwo, w którym wychowują się dzieci.

Przyjął się stereotyp, że nauczyciele słabo zarabiają. A jak jest naprawdę?Jeżeli ktoś pracuje w jednej szkole na goły etat - osiemnaście godzin dydaktycznych, czego wszyscy wkoło zazdroszczą, rzeczywiście zarabia kiepsko. Istotny jest sam przedmiot i umiejscowienie szkoły. Kwestia wypłaty zależy też od statusu nauczyciela - stażyści czy kontraktowi nie mogą liczyć na takie pieniądze, jak ci mianowani i dyplomowani. Jeżeli ktoś ma to szczęście i dostanie nadgodziny - nie jest najgorzej. Ale to nadal nie są najwyższe pensje - średnia krajowa brutto po wielu latach wymagającej pracy to żadne kokosy. Choć dziś jest nieco łatwiej, niż za czasów mojej młodości - możną łączyć etaty w kilku szkołach, co wtedy było niemożliwe. Oczywiście, wolałabym zarabiać więcej, ale chyba nie ma osoby która powiedziałaby coś innego.

Reklama

Wspomniała pani o osiemnastogodzinnym etacie, który często staje się przedmiotem dyskusji. Jak długo rzeczywiście pracuje w tygodniu nauczyciel?
Osiemnaście godzin to jedynie osiemnaście lekcji przepracowanych z uczniami. Żeby przeprowadzić te lekcje, trzeba się do nich przygotować. To nie jest tak, że pamięta się wszystko i dzięki samej rutynie można mówić z sensem przez czterdzieści pięć minut. W dzisiejszych czasach uczniowie są bardzo dociekliwi, a oprócz tego praktycznie każdy z nich ma Smartfona i w ciągu kilku sekund może zweryfikować fakty i sprawdzić nauczyciela. A jeśli chodzi o dodatkowy wysiłek - ciągle przecież sprawdza się kartkówki czy wypracowania. Oprócz tego czas zabierają rady pedagogiczne, konsultacje i wywiadówki. Do tego dochodzi mnóstwo zbędnej, pochłaniającej energię urzędniczej papierologii. Nauczyciel, który rzetelnie podchodzi do swoich obowiązków, pracuje około czterdziestu godzin w tygodniu.

W jakim stopniu komputeryzacja wpłynęła na poziom szkolnictwa?
Jestem przedstawicielką starego pokolenia i w kwestii komputerów czuję się rozdarta. Sama bardzo dużo korzystam z internetu i doskonale rozumiem, jak pełniej można spojrzeć na wiele tematów dzięki sieci. Z drugiej strony, znam uczniów nie od wczoraj i wiem, jak bardzo ich to rozleniwiło. Dawniej, kiedy trzeba było przeczytać lekturę, rzeczywiście się ją czytało. Potem pojawiły się wszelkiego rodzaju bryki i ściągawki. Dziś wystarczy odpalić Google i po pięciu minutach problem czytania książki znika. Uczniowie nauczyli się skrótowego myślenia. Ale nie powiem, że to jednoznacznie złe. Do nowoczesnych technologii po prostu trzeba mieć odpowiedni dystans.

Reklama

Zdjęcie: Flickr/dcJohn

Zaryzykowałaby pani stwierdzenie, że to rozleniwienie idzie w parze z głupotą dzisiejszych uczniów?
Nigdy bym się nie odważyła stwierdzić, że dzisiejsi uczniowie są głupsi - to byłoby obraźliwe generalizowanie. Owszem, są też ci wzorujący się na sztucznie wykreowanych wirtualnych bohaterach, ale to kwestia niedojrzałości bardziej niż głupoty. Brak szacunku dla wiedzy i nauki wynosi się z domu. Najważniejsze, żeby uczniowie zdali sobie sprawę z konieczności stałego samorozwoju - to z pewnością kiedyś zaprocentuje.

A jak, w porównaniu ze starszymi kolegami, prezentują się dzisiejsi nauczyciele?
Są zdecydowanie bardziej zabiegani. Wiąże się to z brakiem stabilizacji - często nie mają pełnego etatu i muszą pracować w kilku miejscach. Integracja z uczniami czy identyfikacja ze szkołą jest mniejsza niż kilkanaście lat temu. Młode pokolenie belfrów jest też zdecydowanie bardziej liberalne.

Nauczyciele po skończeniu studiów rozwijają się?
O wiele bardziej niż dawniej. Jest coś takiego jak Wewnątrzszkolne Doskonalenie Nauczycieli - wiele osób traktuje dziś rozwój jako inwestycję w siebie, ale pod kątem potrzeb uczniów i szkoły. To bardzo dobre.

Jak dziś współpracuje się z rodzicami?
Różnica jest ogromna. Jeszcze kilkanaście lat temu rodzice bardziej współpracowali z nauczycielami, dziś te kontakty się rozluźniły. Powszechna jest roszczeniowa postawa wobec szkoły - przede wszystkim stawia się wymagania. Dzięki wprowadzeniu e-dzienników zmniejszył się też osobisty kontakt pomiędzy nauczycielem i rodzicami. Chociaż, patrząc na ilość logowań do wirtualnego systemu ocen, można zauważyć zabieganie ojców i matek - mało kto regularnie monitoruje postępy w nauce dzieci. Pracując w gimnazjum w trudnej dzielnicy musiałam też pogodzić się z tym, że woń alkoholu w godzinach przedpołudniowych to dla wielu ludzi codzienność. Trudno jest trafić do takich rodziców - nic dziwnego, że dzieci sprawiają problemy. Wielu z tych uczniów było ofiarami alkoholowego zespołu płodowego. Dla mnie - jako nauczyciela, kobiety i matki - to bardzo smutne.

Reklama

Często spotykała się pani z patologią w szkole?
Sporadycznie, chociaż niektóre przypadki były naprawdę porażające. Ojcowie bijący, a nawet gwałcący swoje dzieci czy matki prowadzące w domu melinę. Zawsze jednak starałam się podchodzić do tych ludzi bardzo delikatnie mając przede wszystkim na uwadze dobro dziecka.

Nauczyciele, którzy nie potrafią poradzić sobie z trudnym uczniem współpracują ze służbami mundurowymi?
Od kiedy nie pracuję w tym gimnazjum, nie mam styczności z policją czy strażą miejską, która regularnie przyjeżdżała informować o wagarowiczach czy uczniach przyłapanych na kradzieży. Uczniowie z rozbitych rodzin, którzy nagminnie wchodzili w kontakt z prawem lub nie potrafili dostosować się do zasad współżycia społecznego najczęściej trafiali do pogotowia opiekuńczego.

Miała pani jakieś nieprzyjemne przygody z uczniami?
Ani ja, ani nikt z moich kolegów i koleżanek nie spotkał się z agresją ze strony uczniów. Jeśli mają się bić, robią to między sobą. Nauczyciel, który pozwolił założyć sobie na głowę kosz musiał po prostu być kiepskim pedagogiem. Owszem, zdarzały się wulgaryzmy na lekcji, ktoś po sprawdzianie kredą napisał parę ciepłych słów w moją stronę, ale to wszystko rzeczy szybko idące w niepamięć - błyskawicznie dochodziliśmy do porozumienia. Uczniowie mimo wszystko czują przed nauczycielem respekt - no chyba, że chodzi o papierosy, które stały się prawdziwą zmorą. Najważniejsze jednak, to jasno i zdecydowanie ustalić zasady.

Reklama

Zdjęcie: Flickr/Geraint Rowland

Jak ustala się te zasady? Uczniowie się nie buntują?
Należy powiedzieć, czego oczekuje się od nich i poprosić o to samo - w ten sposób poczują się poważnie traktowani. Na początku uczniowie testują, na ile mogą sobie pozwolić. Nie można pozwolić na spoufalanie się. To nie jest łatwe, ale trzeba być konsekwentnym. Jak w piosence z Pana Kleksa - "dyscyplina to podstawa wychowania". Buntują się jednostki, które jednak - na dłuższą metę - nie mają w grupie takiej siły przebicia, na jaką liczyli.

Zatem w drugą stronę - zdarzały się sytuacje, gdzie to nauczyciel uderzył ucznia?
W jednej ze szkół, w których pracowałam poniosło młodego polonistę, który wykazał się niedojrzałością i dał się sprowokować gimnazjaliście. Nic wielkiego się nie stało, nie były to jakieś poważne rękoczyny, zresztą uczeń nikomu nawet się nie poskarżył. Byli jednak świadkowie tej sytuacji i mój młodszy kolega trafił na dywanik do dyrektora. To chyba dla niego dobra nauczka. Czasami po prostu lepiej udać, że się czegoś nie słyszy.

Czy kiedykolwiek słyszała pani o korupcji w szkołach?
Dziś takie sytuacje, o ile w ogóle są, to margines. Ale jeszcze kilkanaście lat temu wychowankowie mówili mi, o nauczycielu który ma własny system oceniania - dwadzieścia złotych włożone w zeszyt za dwóje, trzydzieści za tróję i tak dalej. Na szczęście wszystko wyszło na jaw i ten pan nie uczy już w szkole. Słyszałam też o matematyku, który po niezaliczonym sprawdzianie zapraszał uczniów na płatne korepetycje - w przeciwnym razie mieli problem ze zdaniem klasy. Niektórzy nauczyciele sugerowali nawet, jakie prezenty należy im kupić. Bynajmniej nie tylko z okazji zakończenia roku.

Religia w szkołach to dobry pomysł?
Lepiej byłoby przenieść ją do salek katechetycznych - wtedy chodziliby tylko ci, którzy są zainteresowani. Nie zawsze plan pozwala na umiejscowienie religii na skrajnych zajęciach, stąd uczniowie często siedzą w sali niejako z musu. Większym zmartwieniem od religii wydaje się jednak wychowanie fizyczne - wuefiści skarżą się, że z każdym rokiem liczba zwolnień lekarskich rośnie. Strasznie chorowita ta młodzież.

Uważa pani, że nauczyciele rzeczywiście powinni wychowywać czy jednak skupić się na nauce?
Nie można rozdzielić tych dwóch kwestii. Przede wszystkim wychowuje dom, jednak szkoła powinna w miarę możliwości wspierać rodziców. Uczniowie jednak tracą niewinność - kiedyś wychowawcami byli dla nich starsi koledzy na podwórku, dziś tę rolę przejął internet. Dzieciaki z podstawówki docierają do treści, do których zwyczajnie jeszcze nie dorośli. Dlatego uważam, że takie przedmioty jak wychowanie do życia w rodzinie to fikcja. Co nauczyciel może przekazać w czasie takiej lekcji? Czym jest dojrzewanie? Jakie są metody antykoncepcji?

Nauczyciele nie mają dobrej prasy. Jakie są tego przyczyny?
Chyba chodzi po prostu o wakacje, ferie i osiemnastogodzinny etat. Ale przecież jest nawet powiedzenie "obyś cudze dzieci uczył". Każdy krytyk powinien choć raz spróbować poprowadzić lekcję. Jestem pewna, że trochę by to zmieniło optykę spojrzenia na ten zawód.

Warto być nauczycielem?
Mimo wszystko warto. Praca w szkole to powołanie - przynajmniej ja to tak odbieram. Mam to szczęście, że robię to co lubię. Zawsze chciałabym być nauczycielem, zresztą to tradycja w mojej rodzinie. Lubię kontakt z uczniami, dzięki temu czuję się młodsza. Nie zamieniłabym swojego zawodu na żaden inny. Drugi raz podjęłabym tę samą decyzję.