FYI.

This story is over 5 years old.

Seks

Oburzenie na „POKA SOWE” przypomina, że nie potrafimy mówić o seksualności

Polska seksualność ma twarz SexMasterki i łatwo tego nie zmienimy
Kadr z klipu „POKA SOWE”

To zawsze trudne. Jak powiedzieć o „intymnych miejscach", żeby nie brzmiało śmiesznie, infantylnie ani nazbyt wulgarnie? Ostatnio w ramach okresowych badań chciałem poruszyć temat genitaliów ze swoim lekarzem (hej, choroby weneryczne to przykra rzecz, warto się sprawdzać!) i było bardzo niezręcznie: przecież nie powiem „chuj" czy „kutas", ani tym bardziej „knaga", „dzida" ani „siur". Przecież nie „wacek" ani „siusiak", Jezu. Stanęło na suchym, anatomicznym „penisie", ale i tak czułem w brzuchu delikatne ukłucie, podobne do tego, jakie w podstawówce towarzyszyło czytaniu przed całą klasą fragmentu podręcznika, z opisem tego jak pan ryba polewa SPERMĄ jajeczka złożone przez panią rybę.

Reklama

Wyrosła na chrześcijańskiej moralności cywilizacja Europy nauczyła nas, że seksualność jest zła i nieczysta, więc określenia na to, co mamy między udami, przeszły do sfery tabu. Z tym tabu zmaga się każdy, kto próbuje mniej lub bardziej publicznie mówić o seksie. Temat podchwyciła autorka youtube'owego kanału SexMasterka (jej głównyą stronę subskrybuje 273 tys. użytkowników), tworząc utwór pod tytułem POKA SOWE, od czasu premiery jednogłośnie zjechany od masowego Pudelka po insajderskiego Porcysa. Polacy są zgodni: piosenka z refrenem brzmiącym „Poka poka sowę, poka poka sowę mi, poka poka sowę, pokaż, pokaż, pokaż" to gówno.

Nie chcę wchodzić w szczegóły, czy to dobry kawełek (coś mi podpowiada, że nie, ale z drugiej strony dlaczego niby wszyscy mają słuchać Merzbowa?), jednak uniwersalny hejt na tę piosenkę mówi jakby coś więcej: absolutnie nie jesteśmy gotowi na mówienie o seksie. Być może określenie „poka sowę" nie jest najfajniejszym sposobem na mówienie o seksualności, może bardziej kojarzy się z „pękniętym jeżem" niż zaproszeniem do jakiejkolwiek sensownej rozmowy, może i SexMasterka prezentuje podejście do erotyki rodem z taniego sex shopu i Różowej landrynki – ale z drugiej strony, jak do cholery mamy o TYM mówić?

Zapytałem moich znajomych na Facebooku, jakich określeń używają. Wśród nich znalały się m.in. pindol, fiftol, kuban wąsacz, sisiek i sisia, beniz i wadżejdżej, andrzej, kuraś, kuciapka, cipka i penis, kutafon, dzyndzoł („ale to tylko w ramach wewnętrznego żartu a nie w rozmowie z innymi ludźmi"), picza/piczka i pała („żeby para była na tę samą literę"), kutacz, cymbolina, lydia, robak, pyrd, motylek, pusia, fibak – i „kafeteriowe klasyki" – łiła, rozklapiocha.

To chyba dość mocno dowodzi, że określeń istnieją dziesiątki, jeśli nie setki, i może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na oko, nos czy stopę istnieje w porywach kilka określeń. Na dodatek, niczym w polskim kinie – który sceny erotyczne pokazuje „na wesoło" lub „na brutalnie" – nasz język jest albo śmieszniutki, albo szorstki. Nie ma tu wiele miejsca na coś pośrodku, coś w sferze „zwyczajnie", która pozwoliłaby na normalną komunikację.

Może to z tego powodu tegoroczny raport „ Seksualność Polaków" wykazał, że zadowolonych ze swojego życia erotycznego jest tylko 42% z nas? Może to dlatego, że o seksualności nie mówimy, a jak mówimy, to robi to za nas kiczowata lala z sową?