FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Spędziłem piątek trzynastego w opuszczonym psychiatryku

Nie w każdy piątek jest dobra zabawa

Australia może się poszczycić dość mroczną historią leczenia chorób psychicznych. Do początku XX wieku w „zakładach dla obłąkanych" nie pracowali żadni lekarze. W 1938 roku Specjalna Komisja Królewska odkryła, iż jedna z placówek jest przepełniona, pacjenci nie mają dosłownie żadnych rozrywek, które pomogłyby im zabijać czas, a personel nie wykazuje szczególnych chęci, by kogokolwiek ich wyleczyć. Jeszcze w tym samym roku wybudowano Szpital Psychiatryczny Larundel w Melbourne.

Reklama

Tego typu zakłady zaczęto w Australii zamykać w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Pacjentów zaczęto leczyć w mniejszych ośrodkach terapeutycznych. Larundel został oficjalnie zamknięty w 2001 roku i od tego czasu stał się opuszczoną, niedostępną ruiną. Jednak miejsce o tak burzliwej historii szybko musiało stać się tematem plotek i miejskich legend. Mówi się, że to nawiedzone miejsce. Być może nawet najbardziej nawiedzone ze wszystkich.

Nie znoszę zjawisk paranormalnych, nie jestem w stanie poważnie traktować żadnego horroru, w którym pojawia się ten temat. Gdyby ktoś chciał ze mną obejrzeć Egzorcystę, wyśmiałbym go i włączył Piłę. Jednak Larundel znajduje się dość blisko mojego domu… I zawsze coś mnie tam ciągnęło. Nadszedł piątek trzynastego. Wraz z moim kumplem fotografem stwierdziliśmy: „Czemu nie?". Chcieliśmy się przekonać, czy duchy istnieją naprawdę.

Docieramy na miejsce około 17:00 i przechodzimy przez płot.

Mimo zniszczeń Szpital Larundel nadal zachował sporo ze swojej urody. Był jednym z trzech „wspaniałych ośrodków dla obłąkanych" wybudowanych w Melbourne w latach trzydziestych i czterdziestych. Ich zadaniem było ukazywać miasto jako cywilizowane miejsce o wysokim poziomie kultury i pełne współczucia dla tych, którym wiedzie się gorzej. Duże okna i kwieciste ogrody wyglądają, jakby chciały przekonać wszystkich wokół, że to nie jest więzienie.

Rozległy teren szpitala ogrodzony jest zwykłą siatką. Wyobrażam sobie, jak musiało tu wyglądać, gdy wszystko jeszcze funkcjonowało, a w zakładzie przebywało nawet siedmiuset pacjentów.

Reklama

Gdy tylko zaczyna zachodzić słońce, moja nowiutka latarka przestaje działać. Czemu mnie to nie dziwi? Czekamy z Seanem na zmrok, wciąż obserwując budynek. Na niebie po lewej widać pas Oriona, który za Aborygenami można też nazywać trzema braćmi. Co kto woli.

Po raz kolejny okrążam cały budynek, tym razem jednak w kompletnej ciemności, nie mogąc sobie nawet przyświecić latarką. Jestem jednak całkiem spokojny, mroczniejsze klimaty miewam u siebie w sypialni.

Wreszcie wchodzimy do środka. Ściany są pomazane nieskończoną warstwą tagów, pryskanych jeden na drugim. Bonezz tu był. Ja pieprzę, jeśli już musisz coś pomazać, wysil się na choćby odrobinę artyzmu i oryginalności.

Lepiej. Może dlatego, że koleś ma fajny styl, trochę inspirowany wczesnym Picassem. Otoczenie jest mroczne, nie tylko z racji małej ilości światła, ale radocha płynąca z udanego włamu zabija wszelki strach.

Żadnych duchów jeszcze nie spotkałem. Same pobite lufki, niedopałki i paczki po tanich szlugach. Spodziewałem się, że będzie tu śmierdziało, ale jedynym problemem jest kurz. Nie widzę też żadnych śladów skłotersów.

Stryczek. Dobry znak.

Pośrodku szpitala znajduje się podwórko studnia. Przerośnięte krzewy poruszają się i niepokojąco szeleszczą. To prawdopodobnie oposy albo inne nocne ssaki. Czy to one są źródłem plotek o duchach? Już niedługo śledztwo dziennikarskie mojego życia: „Duchy, chemtrails i kwity z Panamy".

Jakiś geniusz całe miejsce przyozdobił takimi czarnymi postaciami. Poważnie, uważam, że on lub ona jest cholernym geniuszem, którego sztuki my nie jesteśmy godni. Gdy wędrujesz po opuszczonym wariatkowie, jest ciemno jak w dupie, a twoja latarka nagle oświetla takie coś, robisz w gacie ze strachu. Szanuję.

Reklama

Nie pograsz.

Kurz zaczyna naprawdę dawać się nam we znaki, więc wraz z Seanem decydujemy się wrócić do naszej bazy wypadowej przed budynkiem i ogrzać się odrobiną łychy. Gdy dochodzimy do głównego balkonu, widzimy dwa samochody agencji ochrony stojące jakieś 50 metrów dalej. Ochroniarze gadają przez telefon i patrzą mniej więcej w naszą stronę. Słyszymy szczekanie psów. Zajeżdżają kolejne auta.

Padamy na glebę. Niska barierka balkonu to cała nasza kryjówka. Ochroniarze wchodzą na teren i idą w stronę budynku. Jasne światła latarek przeczesują fasadę, a cała zgraja znajduje się dokładnie pod nami.

Siedzimy jak myszy pod miotłą. Nagle widzę, że Sean sięga po swój aparat. Sean, nie. Nie reaguje. NIE, NIE, DEBILU, PRZESTAŃ. Nie przestaje. Pieprzony idiota wychyla głowę jak kaczka w środku sezonu polowań i pstryka fotki pomiędzy jednym błyskiem latarki a drugim.

Czołgamy się z powrotem do środka. Cała ta adrenalina sprawia, że czuję się, jakbym grał w jakimś filmie wojennym. Bezcenne.

Jednak gdy strach i podniecenie opadają, zdajemy sobie sprawę, że musimy skurczybyków przeczekać. Spędziliśmy kupę czasu, żeby w ogóle się tu dostać, a teraz jesteśmy uwięzieni. Nie możemy się wydostać. Siedzimy więc w kompletnej ciszy i gdzieś pomiędzy wolnością a nieuniknionym aresztowaniem zastanawiamy się, jak czuli się ludzie, którzy spędzili tu nie jedną noc, a wiele lat — być może nawet większą część swojego życia.

Reklama

Wyobrażam sobie, że jestem pacjentem drącym się wniebogłosy i otoczonym przez strażników, którzy właśnie spuszczają mi łomot, bo odmówiłem jedzenia albo się poszczałem. Jeden z moich najlepszych kumpli cierpi na autyzm. Gdyby miał nieszczęście urodzić się nieco wcześniej, czekałby go właśnie taki los. Przechodzi mnie dreszcz, gdy myślę o tych wszystkich niezrozumianych ludziach, których życie zostało kompletnie zmarnowane wewnątrz tych ścian.

Około trzeciej obaj nieco odpływamy. Wstajemy około 05:30 tylko po to, by przekonać się, że okolica wciąż jest pod nadzorem. Większość strażników jednak już zrezygnowała, zostawili tylko dwóch kolegów w samochodzie.


Polub nasz fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco


Dochodzimy do wniosku, że nocną zmianę kończą o szóstej, ale będziemy musieli wypieprzać stamtąd jak najszybciej, bo słońce wzejdzie niedługo później. Potrzebujemy osłony ciemności, przynajmniej jeszcze przez parę chwil. O 05:59 uruchamiają silnik. Czekamy, aż odjadą i sami ruszamy do wyjścia.

Opuszczamy szpital niemal równo ze wchodem słońca

Nie znaleźliśmy tu żadnych strasznych duchów. Tylko paru ochroniarzy, którzy przypomnieli nam, że jedyna rzecz, jakiej należy się tu bać, to pozew o wtargnięcie i niszczenie mienia. Na szczęście już niedługo to ryzyko zostanie radykalnie zminimalizowane dzięki — jakże inaczej — budowie mieszkań. Warty 500 milionów dolarów projekt rewitalizacji zapewni miastu więcej zbyt drogich mieszkań i odbierze kolejne miejsce, w którym można przeżyć prawdziwą przygodę. Gdy myślę o wszystkich nieszczęsnych duszach, które zgniły w murach Larundel, dochodzę do wniosku, że chyba lepiej byłoby pozwolić szpitalowi spokojnie popadać w ruinę. Wszystkie zdjęcia autorstwa Seana Fostera.