FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Wielka draka w Małej Lhasie

Kiedy następnym razem będziecie w tybetańskiej świątyni lub na demonstracji na rzecz wolnego Tybetu, zagadnijcie dowolnego mnicha lub organizatora o Dordże Szugden. Prawdopodobnie usłyszycie to samo

Jak na patafiana wystrojonego w zapinany wełniany sweter i kamizelkę Tenzin Phuntsok okazał się zaskakująco obrotnym gościem.

Tego młodego polityka poznałem podczas niedawnego pobytu w Dharamsali, czyli głównym ośrodku politycznym i duchowym tybetańskiej diaspory w Indiach, przez niektórych zwanym na cześć stolicy Tybetu Małą Lhasą. Miałem nadzieję, że Phuntsok pomoże mi zrozumieć, dlaczego nad tybetańską społecznością na uchodźstwie zawisła groźba rozłamu. Jako sekretarz generalny Narodowej Demokratycznej Partii Tybetu Phuntsok jest niepodległościowcem; autonomię uznaje za rozwiązanie niewystarczające, co sytuuje go poza głównym nurtem tybetańskiej polityki. Mimo to gdy przy porannej herbacie wypytywałem go o wszelkie możliwe ugrupowania polityczne i mniejszości religijne, z uśmiechem zaprzeczał, by dochodziło między nimi do jakichkolwiek konfliktów. Jak powiedział, mimo dzielących ich różnic dla większości Tybetańczyków najważniejsza jest wspólnota. Nawet on sam w imię jedności byłby skłonny zaakceptować autonomię jako krok w kierunku niepodległości.

Reklama

Z równowagi wytrąciło go dopiero pytanie o Dordże Szugden, mściwe bóstwo o niewielkiej, lecz zagorzałej grupie wyznawców. Gdy poruszyłem kwestię ich politycznych ambicji, Phuntsok żywo zaprotestował: – Kult Dordże Szugden to nie religia, równie dobrze można by czcić psa!

Kiedy następnym razem będziecie w tybetańskiej świątyni lub na demonstracji na rzecz wolnego Tybetu, zagadnijcie dowolnego mnicha lub organizatora o Dordże Szugden. Prawdopodobnie usłyszycie to samo. Gdy w ciągu następnych kilku miesięcy próbowałem dowiedzieć się czegoś na ten temat w Indiach i w Ameryce, ani razu nie spotkałem się z inną reakcją.

Wyznawcy Dordże Szugden, pozostający wskutek dawnego sporu teologicznego poza głównym nurtem buddyzmu, od 20 lat głośno krytykują Dalajlamę, zrażając tym samym do siebie tybetańską diasporę i jej zwolenników na całym świecie.

W latach 2008 i 2014 członkowie Zachodniego Stowarzyszenia Szugden oraz Międzynarodowej Społeczności Szugden, czyli organizacji zrzeszających wyznawców tego bóstwa, trafili na czołówki gazet, po tym jak próbowali dezorganizować spotkania z Dalajlamą w Ameryce, wykrzykując na nich „Dalajlamo, przestań kłamać!" i oskarżając go bycie opresyjnym teokratą. Niektóre ich pomysły były zupełnie wariackie, jak wtedy gdy wynajęli brazylijską piosenkarkę Deborah Blando do wyśpiewania „Trenu Dalajlamy" z następującą zwrotką: „Twój wielki guru, twój święty lama / Dał ci Dordże Szugden, strażnika Dharmy / Jednak w swych kłamstwach nazywasz go Marą / raniąc w ten sposób jego wyznawców".

Reklama

Czasami jednak na niewydarzonych piosenkach się nie kończy. W 1997 roku indyjska policja oskarżyła wyznawców Szugden o zabójstwo trzech ludzi z bezpośredniego otoczenia Dalajlamy. Wedle relacji policjantów napastnicy wtargnęli do świątyni zwalczającego kult Szugden mnicha i powiernika Dalajlamy Lobsanga Gyatso, po czym zadali mu i jego uczniom Lobsangowi Ngawangowi i Ngawangowi Latto kilkadziesiąt ciosów nożem.

Kelsang Gyatso, jedna z czołowych postaci w ruchu Szugden, odrzuca oskarżenia o udział jego uczniów w zabójstwie. Incydent ten jednak sprawił, że profesor Uniwersytetu Columbia Robert Thurman – wieloletni współpracownik Dalajlamy, a prywatnie ojciec Umy Thurman – nazwał wyznawców Dordże Szugden talibami tybetańskiego buddyzmu. Sekta wzbudza wśród wielu Tybetańczyków paranoiczny strach. Mimo braku twardych dowodów oskarżana jest m.in. o planowanie dalszych zamachów i współpracę z Chinami.

– Wyznawców Dordże Szugden nie da się poznać po wyglądzie. Kto wie, być może mają swoich ludzi w tybetańskim rządzie i w innych organizacjach – oznajmił mi Phuntsok przejętym tonem.

Podobne plotki łatwo usłyszeć w Dharamsali, czyli sercu tybetańskiej diaspory. Szybko się rozchodzą i padają na podatny grunt – również dlatego, że wbrew temu, co głoszą, w samym mieście trudno spotkać wyznawców Dordże Szugden, a zatem nie ma ich kto prostować.

Geshe Lhakdor, ważny mnich obrządku Gelug i współpracownik Dalajlamy, w Dharamsali. Zdjęcie ze zbiorów autora

O prostą odpowiedź, na czym polega kult Szugden i skąd wziął się ten cały rozpierdol, wcale nie jest łatwo, zwłaszcza w głównych skupiskach Tybetańczyków, gdzie sekta jest mało popularna. Tak naprawdę jedyną cechą odróżniającą jej członków od innych tybetańskich buddystów jest uwielbienie, jakie żywią dla Dordże Szugden. Choć wielu tybetańskich buddystów wierzy, że istoty niebieskie mogą pomagać lub przeszkadzać w czynnościach religijnych, nie ma powszechnej zgody co do tego, które z nich są dobre, a które złe.

Reklama

Wyznawcy Szugden twierdzą, że bóstwo to powstało, by chronić szkołę buddyzmu tybetańskiego o nazwie Gelugpa. Od pozostałych czterech szkół (które również różnią się między sobą w ten sam sposób) odróżnia je odmienna interpretacja technicznych aspektów organizacji klasztornej; różnice te często są tak subtelne, że laik może ich wcale nie zauważyć. W czasach gdy Tybet był teokracją, a poszczególne szkoły buddyzmu odgrywały rolę partii politycznych, mnisi często sprzeczali się o te detale. Szugden rzekomo uchronił szkołę Gelugpa przed zanieczyszczeniem jej obrzędami innych szkół i pomógł utrzymać pozycję najsilniejszej szkoły buddyzmu tybetańskiego.

Choć poprzedni Dalajlama oficjalnie stał na czele szkoły Gelugpa (co czyniło z niego przywódcę wyznawców Gelugpa oraz wielu innych Tybetańczyków w całym kraju), w latach 30. ubiegłego wieku rozpoczął on kampanię na rzecz zjednoczenia wszystkich szkół, by stworzyć wspólną tożsamość buddyzmu tybetańskiego. Sekciarscy wyznawcy Szugden musieli się podporządkować tym celom. Choć Gelugpa pozostała najliczniejszą szkołą buddyzmu w kraju, niektórzy mnisi oskarżyli swego przywódcę o oddalenie się od prawideł wiary, narzekając przy tym na utratę własnych wpływów politycznych.

Od lat 60., gdy powstało zróżnicowane wewnętrznie środowisko Tybetańczyków na uchodźstwie, obecny Dalajlama kontynuuje zjednoczeniową misję swego poprzednika. Zaowocowało to konfliktem z niewielką grupą mnichów ze szkoły Gelugpa, twierdzących, że ich strażnik Szugden ukarze każdego, kto próbuje mieszać z sobą różne tradycje buddyzmu.

Reklama

W 1991 roku ich przedstawiciel Kelsang Gyatso porzucił główny nurt buddyzmu, tworząc szkołę o nazwie Nowa Tradycja Kadampa (NKT), w której praktykuje się Szugden. Mimo zapewnień o tolerancji dla innych szkół i otwarciu na wiernych spoza Tybetu szkoła ta pozostała zamknięta dla wyznawców innych obrządków. Stosunki z innymi szkołami popsuły się jeszcze bardziej, po tym jak w 1996 roku Dalajlama publicznie ogłosił, że nie pochwala kultu Dordże Szugden. Rok później doszło do opisanego wcześniej potrójnego zabójstwa, co biorąc pod uwagę mściwy charakter bóstwa, układa się w logiczną całość.

– Nie ma nic dziwnego w tym, że dany przywódca religijny ogłasza, iż ktoś źle rozumie zasady jego religii. Z drugiej strony jednak słowa Dalajlamy sprawiły, że wyznawcy Szugden stali się persona non grata dla całej tybetańskiej diaspory – nawet dla tych, którzy nie byli jego wyznawcami – mówi Robert Barnett, znawca tybetańskiej sceny politycznej z Uniwersytetu Columbia.

Ludzie Dalajlamy przyznają, że niektórzy Tybetańczycy dyskryminują wyznawców Szugden, na przykład zakazując im wstępu do swoich sklepów i odmawiając robienia z nimi interesów. Jednocześnie jednak zaprzeczają, jakoby zachęcali do tego typu działań. Według Barnetta jest to unikanie odpowiedzialności za to, jak wierni interpretują słowa Dalajlamy.

Sam Gyatso wycofał się z konfliktu z Dalajlamą już w 1998 roku, jednak w międzyczasie pojawiły się inne grupy, często powiązane z NTK, które rozpoczęły ostrą kampanię przeciwko Dalajlamie, oskarżając go o łamanie praw człowieka, nieprawowierność i wiele innych rzeczy.

Reklama

Według Barnetta i innych znawców tematu mająca w swoich szeregach wielu obcokrajowców sekta Dordże Szugden (Thurman nazywa ją kultem) to w rzeczywistości obóz szkoleniowy dla zapiekłych przeciwników Dalajlamy. – To, że raz na jakiś czas powstaje nowy pseudobuddyjski kult i od razu zyskuje dużą popularność na Zachodzie, nie jest niczym szczególnym. Za naprawdę niepokojące uważam jednak to, że wyznawcy Szugden sądzą, iż muszą zwalczać Dalajlamę – mówi Barnett.

Ustalenie, ilu z nich angażuje się w politykę, jest trudne, zważywszy że nie wiadomo, ilu wyznawców łącznie ma Szugden. Niektórzy twierdzą, że bóstwo to cieszy się największą popularnością na Zachodzie, podczas gdy według innych źródeł najwięcej wyznawców ma ono w Tybecie. Szacunki ich łącznej liczby na całym świecie wahają się od kilku tysięcy do ponad miliona.

Będąc w Dharamsali, próbowałem różnych metod, by trafić na ślad wyznawców Szugden: odwiedzałem Tybetańczyków w ich domach, przeprowadzałem z nimi wywiady, wykonywałem telefony. Wszystko na nic. Sugerowało to, że wpływy kultu na obczyźnie są raczej niewielkie. Mimo to postanowiłem wybadać, czy Barnett miał rację, oskarżając wyznawców Szugden o nastawianie obcokrajowców przeciwko Dalajlamie. W tym celu udałem się do Kadampa Meditation Center w Nowym Jorku. Ośrodek ten mieści się w niewyróżniającym się niczym szczególnym budynku w dzielnicy Chelsea na Manhattanie. Raz w miesiącu odbywa się tam pudźa, czyli obrzęd ofiarny, w którym mogą uczestniczyć osoby z zewnątrz. To była moja szansa.

Reklama

Mimo wielokrotnych prób nie udało nam się sfotografować wnętrz nowojorskiego Kadampa Meditation Center. Zamieszczamy więc zdjęcie fasady budynku autorstwa Tima Schutsky'ego

Główny hol ośrodka przypomina sklepik w eleganckim muzeum – pełno w nim książek napisanych przez Gyatso oraz tanich buddyjskich gadżetów. Dowiedziawszy się, że to moja pierwsza wizyta w Kadampa Meditation Center, recepcjonistka przyjrzała mi się podejrzliwie i skierowała mnie do pomieszczenia, które mogłoby uchodzić za zwykłą świetlicę, gdyby nie zajmująca całą ścianę szklana gablota wypełniona pozłacanymi figurkami śmiejącego się Buddy oraz gigantyczny mural przedstawiający Dordże Szugden.

Wbrew temu, czego się spodziewałem, NTK najwyraźniej nie stara się wygładzić wizerunku gniewnego bóstwa, by uczynić je bardziej strawnym dla obcokrajowców. Na muralu w Kadampa Meditation Center otoczony płomieniami ognia Szugden ujeżdża smoka, łyskając wkoło trojgiem oczu, szczerząc zęby i wymachując nad głową zakrzywionym mieczem.

Po środku świetlicy stało około setki rozkładanych krzesełek z poduszkami, z których tylko jedna trzecia była zajęta. Znakomita większość zasiadających na nich ludzi była biała i wyglądała na przedstawicieli wyższej klasy średniej. Niektórzy z nich mieli na sobie kunsztowną, ręcznie tkaną odzież, podczas gdy inni najwyraźniej przyszli prosto z pracy i teraz zamierzali spędzić trzy i pół godziny, śpiewając pieśni na cześć groźnego, tajemniczego bóstwa. Złożone mu w ofierze produkty żywnościowe były zdecydowanie z górnej półki; dostrzegłem wśród nich czekoladę Theo oraz chipsy z niebieskiej kukurydzy, najprawdopodobniej kupione w delikatesach Dean & DeLuca. Jestem też niemal pewien, że herbata ceremonialna w rzeczywistości była sokiem jabłkowym.

Reklama

Większość z uczestników obrzędu trafiła do ośrodka przypadkowo – z polecenia nauczyciela jogi lub dzięki informacjom w internecie. Nie jest zatem zorientowana w toczących się wokół Dordże Szugden sporach i nie zna innych tradycji buddyzmu tybetańskiego.

Sytuacja ta nie powinna dziwić. Od końca zeszłej dekady NTK promuje się jako „nowoczesny buddyzm dla wszystkich", nie tylko dla Tybetańczyków, nie wspominając przy tym ani słowem o swoim dawnym konflikcie z Dalajlamą. Członkowie tej szkoły przedstawiają się jako wyznawcy nauki Je Tsongkhapy, pierwszego mistrza szkoły Gelugpa. W ten sprytny sposób podkreślają swoją prawowierność bez zrażania nowych wyznawców historią teologicznych sporów z innymi szkołami. Co więcej, w ich materiałach promocyjnych próżno szukać wzmianki o Szugden.

Mimo to 98-stronicowy tekst modlitwy, której byłem świadkiem w Kadampa Meditation Center, roił się od wyrażeń w rodzaju „jego gniewny uśmiech", „trąby z kości udowych" i „ofiary z mięsa i alkoholu".

Jednocześnie melodia odśpiewanej modlitwy była łagodna. Z głośników przy akompaniamencie newage'owskich flecików sączył się spokojny głos męski i żeński, a próby dopasowania ezoterycznej treści do podanego metrum wypadały niemal komicznie. Patrząc na uczestników obrzędu, zastanawiałem się, dlaczego gotowi są cały wieczór błagać gniewne bóstwo zafiksowane na kwestii prawowierności swoich wyznawców o przebaczenie i bogactwa doczesne.

Być może krytycy szkoły NTK mają rację i rzeczywiście jest to kult przyciągający wyznawców łatwymi sloganami, by nastawiać ich przeciwko Dalajlamie. Z pewnością podejrzane jest to, że jej ośrodki oferują niemal wyłącznie książki Gyatso i podkreślają korzyści duchowe wynikające z łożenia na nią (według niektórych w ten sposób naiwni hipisi finansują ruch wrogi Dalajlamie). Grupy w rodzaju New Kadampa Survivors, której przewodniczący wedle przedstawicieli NTK jest niezrównoważony psychicznie, uważają tę szkołę za typowy kult.

Takie oskarżenia trącą jednak paranoją. NTK podkreśla swój puryzm, nic więc dziwnego, że jej wyznawcy skupiają się wyłącznie na naukach Gyatso. Jest to również jedna z najbardziej przystępnych odmian buddyzmu. Trzyipółgodzinna modlitwa to ciężkie wyzwanie zarówno dla umysłu, jak i ciała, ale modlący mogą w jej trakcie się wiercić, zmieniać pozycję, a nawet ją przerwać. Obrzęd prowadzony jest w większości po angielsku, co w teorii czyni go zrozumiałym dla wszystkich. Do tego oprócz błagań o pomoc kierowanych do boskiego opiekuna – co nie powinno szczególnie razić osób wychowanych w tradycji judeochrześcijańskiej – nauka NTK to w sumie typowy buddyzm, czyli cierpienie, nirwana i cała reszta.

Komuś z zewnątrz żarliwa wiara może się jawić jako coś przerażającego, zarówno jeśli chodzi o Dordże Szugden, jak i o Jezusa Chrystusa. Zaangażowanie niektórych wyznawców NTK może razić, jednak większość z nich prezentuje umiarkowaną postawę. Dla nich jest to po prostu rodzaj medytacji pomagającej im uporać się z różnymi problemami, a Szugden i demoniczne murale to tylko ornament.

Jednocześnie rozumiem, dlaczego kwestia NTK niepokoi Phuntsoka i wielu jego krajanów. Przyszłość Tybetu, a zwłaszcza tybetańskiej diaspory, zależy od tego, czy uda im się utrzymać jedność i wykazać dobrą wolę. W związku z tym nawet uzasadniona krytyka głównego nurtu buddyzmu tybetańskiego odbierana jest jako atak na świątobliwy wizerunek Dalajlamy i jedność Tybetańczyków. Skupienie wyznawców Szugden na kwestii prawowierności, a nawet samo ich istnienie postrzegane są jako zagrożenie dla wszechstronnego uniwersalizmu, który od lat 60. ubiegłego stulecia odrywa ważną rolę w integracji tybetańskiej diaspory.

Zdając sobie z tego sprawę, zastanawiam się, czy strach przed Dordże Szugden w Dharamsali nie jest w rzeczywistości wyrazem ogólnych obaw dotyczących tybetańskiej jedności oraz raczkującego ruchu niepodległościowego. Nawet jeśli, jak twierdzi Phuntsok, kult Szugden można porównać do kultu psa, nie musi być to koniecznie zły pies.