FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

​Pomaganie bez licencji

„Gdybym sam był młodą, białą dziewczyną, taką jak ty, to pewnie nigdy bym nie wsiadł z nami do samochodu"

- Gdybym sam był młodą, białą dziewczyną, taką jak ty, to pewnie nigdy bym nie wsiadł z nami do samochodu – mówi mi Abbas. Jest ciepło, więc siedzimy w słońcu, na tarasie przed naszym motelem w Hegyeshalom, tuż przed granicą austriacko-węgierską. Czekamy na resztę naszej ekipy: Shoaiba, Tayyaba i Ibrara. My byliśmy zmęczeni, ale oni po dwóch godzinach drzemki wstali, by zdążyć na kolejny „transport uchodźców". Abbas ma rację — młoda, biała dziewczyna podróżująca z grupą brodatych Pakistańczyków — w obecnych okolicznościach to wygląda trochę podejrzanie. Nawet pani ze stacji benzynowej, na której tankowaliśmy auto, patrzyła na mnie, jak gdyby czekała na mój znak: „Proszę zadzwonić na policję, zostałam porwana".

Reklama

Na lotnisku w Budapeszcie Shoaib, Ibrar, Tayyab i Abbas ładują do samochodów przywiezione z Anglii paczki dla uchodźców. Stąd pojedziemy razem prosto do Hegyeshalom, na granicę austriacko-węgierską.

Abbas, Shoaib, Tayyab i Ibrar są z Wielkiej Brytanii, ale ich rodziny pochodzą z Kaszmiru. Poznaliśmy się przez Facebooka, na jednej z grup założonych przez wolontariuszy - freelancerów, którzy we własnym zakresie organizują pomoc dla uchodźców. Zebrali datki od znajomych i rodziny, wzięli urlopy i zwyczajnie przywieźli na Węgry paczki z ubraniami. Na szczęście znalazło się dla mnie miejsce w jednym z dwóch wypożyczonych aut — wśród tysięcy czapek, skarpetek i rękawiczek.


Dowiedz się, CO IMIGRANCI Z BLISKIEGO WSCHODU MÓWIĄ O POLSCE


Zdziwiło mnie, jak łatwo można się przyłączyć do takiej grupy wolontariuszy. Facebook stał się dla wszystkich wolnych strzelców sercem całej operacji. Są z reguły podzieleni według państw, ale wszyscy nieustannie ze sobą współpracują. Codziennie wymieniają się aktualnymi informacjami: liczbą wolontariuszy stacjonujących w różnych punktach, ilością pojawiających się uchodźców i rozkładami pociągów i autobusów, którymi są przewożeni. Można też tu znaleźć listę najbardziej potrzebnych produktów w poszczególnych obozach i informacje o sytuacji na przejściach granicznych czy ewentualnych incydentach z policją i wojskiem. Właściwie co godzinę pojawia się kolejny update, bo sytuacja ciągle ulega zmianie. Ja sama swój dokładny plan podróży poznałam kilka godzin wcześniej.

Dlaczego to robią? Bo — jak wielu z nich twierdzi — organizacje pozarządowe zawodzą i same nie radzą sobie z falą uchodźców w Europie. Brakuje ich przede wszystkim tam, gdzie sytuacja jest najbardziej krytyczna.

Reklama

Niezależni wolontariusze z Węgier prowadzą własną bazę danych, w której można znaleźć między innymi informacje o pociągach przewożących uchodźców przez miasta Tovarnik, Botovo, Zakany i Hegyeshalom.

Refugge Maps to stworzona przez aktywistów praktyczna aplikacja, z której mogą korzystać zarówno uchodźcy, jak i wolontariusze. Jej rozwój jest finansowany z crowdsourcingu.

Stara stacja benzynowa w Hegyeshalom przypomina skłot z małym straganem na parkingu. W środku starego budynku piętrzy się sterta ubrań, buty, ciastka, paczki ryżu – to datki należące do Czerwonego Krzyża. Jest też kilka opuszczonych sal, w których można się zdrzemnąć, jeśli ktoś ma śpiwór. Tak właśnie czasem robi Monir – taksówkarz, Austriak marokańskiego pochodzenia, który pracuje tu jako wolontariusz od paru miesięcy i pomieszkuje w swoim samochodzie. Od niedawna działa tu nawet toaleta – wcześniej trzeba było chodzić w krzaki. Ta część jest jednak zamknięta dla uchodźców. Od drogi, którą będą przechodzić, oddziela ją jedynie stara barierka.

Wcześniej na parkingu stał tylko jeden namiot — teraz są już cztery. Oprócz Czerwonego Krzyża stacjonuje tu m.in. Węgierska Fundacja Maltańska i Migration Aid. Tego dnia towarzyszy nam również grupa niezależnych wolontariuszy z Wielkiej Brytanii i grupa z Budapesztu — ci drudzy mają już nawet własne logo i koszulki. Grupa angielska przeprowadziła zbiórkę pieniędzy w swoim kościele. Postanowili też zabrać do Hegyeshalom swoje dzieci. Nikt tu raczej już uchodźców się nie boi.

Przy wjeździe na stację wisi kartka z informacją dla uchodźców, że od granicy austriackiej dzieli ich już tylko 200 metrów.

W środku starej stacji benzynowej piętrzą się teraz ubrania, buty i jedzenie – to paczki, które należą przede wszystkim do Czerwonego Krzyża.

Za tymi oknami znajduje się kilka pustych pomieszczeń, w których wolontariusze ze śpiworami mogą się zdrzemnąć. Od niedawna działa też toaleta – wcześniej trzeba było chodzić w krzaki.

Grupa wolontariuszy z Wielkiej Brytanii rozstawiła w Hegyeshalom własne stoisko z wodą i jedzeniem. Do pomocy zabrali też swoje dzieci.

Pracownicy Czerwonego Krzyża układają w namiocie leki i produkty higieniczne, szykując się na przyjazd kolejnych uchodźców. Wcześniej poprosili Shoaiba i jego kolegów o zakup kilku leków, plastikowych kubków i paru nosidełek dla dzieci — tych aktualnie zabrakło w ich zasobach.

Niezależni wolontariusze zazwyczaj zakładają odblaskowe kamizelki — w ten sposób łatwiej ich odróżnić w tłumie. Ja dostałam taką od Bettiny, dwudziestolatki z Austrii, która do Hegyeshalom

przyjeżdża regularnie od kilku tygodni. Dostaję też gumowe rękawiczki i komplet maseczek na twarz. Maseczki ochronne noszą głównie ratownicy i policjanci, ale na wszelki wypadek postanawiam je trzymać przy sobie. Tak jak inni wolontariusze, nie zakładam ich jednak od razu, żeby nie wyglądać „strasznie". Jeden z austriackich policjantów spytał mnie, czy nie boję się tak chodzić wśród uchodźców bez tej maski.

Reklama

- Wiesz, oni naprawdę mogą roznosić choroby. U nas w policji już dużo osób złapało jakiegoś wirusa. Ja sam mam dwójkę dzieci i na wszelki wypadek nie widuję się z nimi już od tygodnia.


Galeria: RZECZY, KTÓRE SYRYJSCY UCHODŹCY ZOSTAWILI PO DRODZE


Yousuf, lekarz-wolontariusz o palestyńskich korzeniach, mówi mi jednak, że to trochę niepotrzebna panika, bo epidemii żadnej nie odnotowano, a to, co najbardziej nam i samym uchodźcom zagraża, to przeziębienie i hipotermia. Od Shoaiba dostaję latarkę. Wielu wolontariuszy jest wyposażonych w latarki czołowe — to jeden z najcenniejszych przedmiotów, jakie można ze sobą zabrać, bo gdy zapada zmrok, trzeba pracować w miejscach, w których nie ma ani światła, ani stałego dostępu do prądu.

W Hegyeshalom spotykamy też Matyasa – jednego z pracowników Czerwonego Krzyża – i jego koordynatorkę. Dostajemy do ręki dokumenty do podpisania o współpracy z CK, ale decydujemy się na pozostanie w grupie wolontariuszy „niezrzeszonych". Matyas w długim niebieskim kostiumie, rękawicach i masce na twarzy wygląda trochę jak chirurg. Oprowadza nas po terenie stacji, pokazuje obóz dla uchodźców w Nickelsdorf, który widać w oddali, opowiada o tym, co działo się tu przez kilka ostatnich dni. Już wiemy, że na nasz pierwszy pociąg z uchodźcami poczekamy do zmroku.

Shoaib i Abbas ustalają z innymi wolontariuszami podział obowiązków. Między grupami czasem dochodzi do drobnych spięć, bo każdy ma trochę inną wizję działania.

Matyas z Czerwonego Krzyża oprowadza nas po terenie starej stacji i pokazuje oddalone o kilkaset metrów przejście graniczne dla uchodźców w austriackim mieście Nickelsdorf. Cały dzień stoją tam radiowozy, są też namioty dla uchodźców i toalety. To tam podjeżdżają autokary, które zabierają uchodźców do Wiednia.

Lekarze – wolontariusze czekają na uchodźców przed starą stacją benzynową na przejściu granicznym w węgierskim Hegyeshalom.

W sumie to nigdy dokładnie nie wiadomo, o której nadjedzie kolejny pociąg. Z reguły przyjeżdża tu 6 pociągów dziennie – każdy wiezie około 1000 – 1500 uchodźców, niektóre nawet do 2000. Wszystkie pociągi zatrzymują się na tej samej stacji kolejowej. Zanim uchodźcy pojawią się w naszym punkcie, muszą jeszcze pokonać pieszo około 4 kilometry. Stąd od granicy austriackiej dzieli ich tylko 200 metrów. Kiedy już ją przekroczą, mogą ustawić się w długiej kolejce do autobusów, które zawiozą ich do Wiednia.

Reklama

Wieczorem słyszymy nadjeżdżający radiowóz. Za nim podąża kilka kolejnych samochodów – to wolontariusze, którzy podwożą „słabsze jednostki" - bardzo małe dzieci, kobiety w ciąży lub chorych i starszych. Nie zawsze oczywiście znajdzie się ktoś, kto będzie mógł po nich podjechać autem, ale w weekend zmotoryzowanych wolontariuszy jest tu wyjątkowo sporo.

Wolontariusze często podwożą samochodami małe dzieci, kobiety w ciąży, a także osoby starsze i chorych. Z tego auta za chwile wysiądzie kolejna grupa dzieci.

Kiedy odwracam się w stronę drogi, widzę wielki, zbliżający się w naszą stronę tłum. Po raz pierwszy zaczynam się nieco bać. Zaczyna do mnie w końcu docierać, że za chwilę ta wąska, pusta droga przepełni się tysiącem obcych mi ludzi.

Strach ma jednak tylko wielkie oczy. Ulica w kilka sekund zapełnia się ludźmi, ale sytuacja zdaje się być pod całkowitą kontrolą. Nas – wolontariuszy – jest dziś dużo, bo około 40, chociaż to i tak nic wobec 1500 osób. Część z nich od razu idzie pośpiesznie w stronę granicy austriackiej. Inni ustawiają się w kolejce po jedzenie, herbatę albo podchodzą do stojącego przy drodze ambulansu. Wielu z nich siada gdzieś po bokach, żeby odpocząć. Robi się zimno, więc dużo osób chętnie idzie do nas po czapki i rękawiczki, które rozdajemy z moimi pakistańskimi kolegami. Niektórzy bardzo się wzruszają, inni dziękują po pięć razy, jeszcze inni biorą od nas paczkę i odchodzą bez słowa. „Tak jak wszędzie – tak i tu znajdziesz zarówno super ludzi, jak i dupków" – komentuje Austriaczka Bettina.

Angielscy wolontariusze w Hegyeshalom rozdają wodę i jedzenie uchodźcom zmierzającym w stronę austriackiej granicy.

Trochę mnie szokuje to opanowanie z obu stron. Po dość drastycznych obrazach z telewizji byłam gotowa na prawdziwy chaos. Tymczasem na stacji w Hegyeshalom panuje dziwny spokój. Być może też dlatego, że wielu z tych ludzi jest porządnie wyczerpanych podróżą. Ktoś z wolontariuszy tłumaczy mi, że czasem mniej spokojnie może być wtedy, gdy trafiają tu bardzo głodni lub bardzo spragnieni ludzie — bo wtedy zwyczajnie bardziej się boją o własne przetrwanie.

Reklama

Pierwsza grupa uchodźców ustawia się w kolejce po jedzenie i wodę. Część z nich od razu udaje się w stronę granicy, inni siadają gdzieś z boku, by odpocząć.

Grupa uchodźców czeka na jedzenie przy punkcie Czerwonego Krzyża w Hegyeshalom.

Kiedy pojawiają się uchodźcy, ratownicy i pracownicy Czerwonego Krzyża zazwyczaj zakładają maski i gumowe rękawiczki. Niezależni wolontariusze raczej pracują bez nich, bo często nie widzą takiej potrzeby.

Wolontariuszka z Węgierskiej Fundacji Maltańskiej rozdaje uchodźcom gorącą herbatę przed granicą austriacko-węgierską.

Jeden pociąg może przywieźć nawet do 2000 uchodźców. Gdy wysiądą, muszą pokonać pieszo kolejne 4 kilometry. Dla uchodźców i dla samych wolontariuszy jednym z największych zagrożeń jest hipotermia, bo warunki pogodowe z dnia na dzień stają się coraz gorsze.

Ratownicy-wolontariusze z Czech udzielają pierwszej pomocy uchodźcom w Hegyeshalom.

Kiedy kończymy rozdawać nasze paczki, wykorzystuję wolną chwilę i odłączam się od mojej grupy, żeby porobić zdjęcia i pogadać z jakimiś uchodźcami. Zagadać jest dość łatwo, bo wielu z nich mówi po angielsku. Często pytają mnie, w jakim są kraju, bo nawet nie mają pojęcia, jakie przekraczali wcześniej granice. Zdaje się też, że jedną z największych potrzeb jest WiFi i dostęp do prądu. Kilka osób prosi mnie, czy mogłabym napisać smsa do ich rodzin lub znajomych, że już dotarli do Austrii.

Poznaję Jarera, syryjskiego DJ'a i fotografa, który podróżuje z piątką dzieciaków — swoich sąsiadów z Damaszku. Towarzyszy im też Guillaume – francuski fotograf, który podążał za uchodźcami od samej Grecji. Miał dużo szczęścia, bo udało mu się skutecznie wmieszać w tłum. Sam spotkał wielu dziennikarzy, którzy próbowali zrobić podobny materiał, ale zatrzymała ich po drodze policja.

Gdy nadjeżdża kolejny pociąg, wszyscy jesteśmy już trochę bardziej wyluzowani. Swobodnie poruszamy się w tym wielkim tłumie, rozmawiamy z ludźmi, robimy sobie z nimi zdjęcia. Po 15 minutach oni idą dalej i znikają za bramą po stronie austriackiego Nickelsdorf.

Jarer podróżuje ze swoimi sąsiadami z Damaszku. W Syrii pracował jako DJ i fotograf. Do tej grupy znajomych przyłączył się też Guillame, fotograf z Francji.

Od malutkiej wsi Bapska dzieli nas jakieś 5 godzin jazdy samochodem. To tam przebiega granica między Serbią a Chorwacją. Tak jak radzili nam inni wolontariusze, część paczek zostawiliśmy na Węgrzech, żeby uniknąć problemów na przejściu granicznym.

Na granicy chorwacko-węgierskiej widzimy żołnierzy dalej budujących słynny już węgierski mur. Kontrola graniczna przywodzi mi trochę na myśl wspomnienia z dzieciństwa – trzeba pokazać paszport, otworzyć bagażnik samochodu — i cierpliwie czekać. My jesteśmy sprawdzani dużo dłużej niż reszta samochodów, które policja przepuszcza obok. Ale trudno się dziwić, nietypowy skład naszej ekipy wszędzie wzbudza trochę podejrzeń. Moi koledzy już nie raz sami byli myleni z uchodźcami.

Reklama

SPYTALIŚMY KILKU UCHODŹCÓW O HISTORIE TAPET ICH SMARTFONÓW


Po drodze zatrzymujemy się w chorwackim Lidlu, żeby kupić paczki z jedzeniem. Wbrew pozorom, zakupy okazują się jednym z trudniejszych zadań. Produkty, które kupimy, muszą być łatwe w dystrybucji, odpowiednie dla dorosłych i dla dzieci, na wszelki wypadek powinny też być halal. W dodatku trzeba je jakoś łatwo zapakować i przetransportować. Pięć wózków zapełniamy między innymi pieczywem, wodą i słodyczami. Kupujemy też mokre chusteczki dla małych dzieci – wiele osób często nie zdaje sobie sprawy, że przecież na produkty higieniczne zapotrzebowanie wśród uchodźców jest ogromne – brakuje przede wszystkim pieluch, chusteczek i podpasek.

Tayyab, Shoaib, Ibrar i Abbas są muzułmanami i nasz postój wykorzystują też na popołudniową modlitwę. Pytam, czy mogę im robić zdjęcia, kiedy modlą się na parkingu.

- Jasne – odpowiada Shoaib. – W końcu to nasza religia nakazuje nam tu być i pomagać.

Pieluchy, chusteczki i podpaski – wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie zapotrzebowanie na te produkty jest w obozach dla uchodźców.

Shoaib, Tayyab, Ibrar i Abbas wykorzystują postój w chorwackim supermarkecie na popołudniową modlitwę. Wszyscy są muzułmanami, choć każdy z nich ma trochę inny stosunek do religii.

Do wsi Bapska dojeżdżamy już po zmroku. Punkt dla uchodźców znajduje się pośrodku jednej z polnych dróg. Tam zastajemy policję, kilka namiotów i autokar. Uchodźcy dosłownie wyłaniają się z ciemności w towarzystwie policjantów, po czym udają się w stronę busów, które mają ich zabrać do pobliskiego obozu w miejscowości Opatovac. Po drodze wolontariusze mają okazję dać im coś do jedzenia i picia, jest też pomoc medyczna, namiot z ubraniami, a nawet dostęp do WiFi. Nasze dwa auta są pełne paczek z jedzeniem, ale nie wolno nam ich tu zostawić. Żeby pracować w tym miejscu jako wolontariusz, trzeba posiadać specjalną akredytację – tak samo, jak na terenie samych obozów. Podążamy więc dalej za jednym z autobusów, który właśnie wiezie uchodźców do Opatovac.

Reklama

We wsi Bapska punkt dla uchodźców znajduje się pośrodku jednej z polnych dróg, tuż za granicą serbską. Stoi tu kilka namiotów, można coś zjeść, napić się i skorzystać z WiFi.

Noc to czas, w którym wielu uchodźców decyduje się na przekroczenie serbskiej granicy.

Namiot Czerwonego Krzyża we wsi Bapska. Ten niewielki teren jest bardzo dobrze strzeżony przez policję i wojsko.

Teren wokół obozu w Opatovac jest bardzo dokładnie strzeżony przez policję. Obok znajduje się duży parking i pole namiotowe – to tam, w namiotach lub w samochodach, sypiają wolontariusze. To też jedyne miejsce, w którym można robić zdjęcia. Nie wolno nam wchodzić na teren obozu, ale możemy oddać nasze paczki do składu z prowiantem, lub rozdawać je na wejściu, gdzie uchodźcy muszą czekać na rejestrację.

Dzwonię do Karin, austriackiej dziennikarki, która przyjechała do Opatovac dwa dni przede mną. Podpisała umowę z Czerwonym Krzyżem i pracuje właśnie w środku obozu jako wolontariuszka.

- Załóż odblaskową kamizelkę, głowa do góry i wejdziesz bez problemu – zachęca Karin. Ja jednak udaję się wpierw na pole namiotowe, gdzie spotykam grupę wolontariuszy z Niemiec, Czech i Austrii.


ZOBACZ JAK WĘGIERSKI BURMISTRZ STRASZY UCHODŹCÓW STRAŻNIKAMI NA KONIACH I NALOTEM HELIKOPTERÓW


- Jesteśmy z różnych organizacji, ale teraz pracujemy tu wszyscy razem — nieważne, skąd jesteś. – mówi mi jeden z członków austriackiego stowarzyszenia SOSkonvoi, które wcześniej działało jako kolektyw artystyczny. - Wszystko robimy wspólnie, wymieniamy się informacjami, regularnie przeprowadzamy wideokonferencje. Pracujemy na zmiany. Niektórzy przyjeżdżają tu na 2-3 dni, ale są też tacy, którzy stacjonują tu nawet kilka tygodni. Wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane, ten system działa naprawdę nieźle. Za chwilę jedziemy na granicę serbsko-macedońską, bo tam sytuacja wygląda znacznie gorzej.

Reklama

SOSkonvoi współpracuje na miejscu z innymi stowarzyszeniami, takimi, jak IHA (Intereuropean Humanitarian Aid Association) i Remar. Wszyscy kooperują też dość blisko z Czerwonym Krzyżem. Zazwyczaj rozdają swoje paczki przed wejściem do obozu. Kiedy Czerwony Krzyż potrzebuje wsparcia – a zdarza się to często – pozwala im się również pracować na terenie obozu.

- Obóz może pomieścić do 5000 osób i jest podzielony na 4 sektory. W każdym z nich znajduje się namiot dla wolontariuszy. – tłumaczy mi Lea z SOSkonvoi. – My mamy aktualnie do dyspozycji jeden namiot w „zielonym" sektorze. Oprócz Czerwonego Krzyża działają tam też inne organizacje pozarządowe, między innymi UNICEF i UNHCR. My rozdajemy tam głównie ubrania, bo na dystrybucję jedzenia w obozie pozwolenie mają jedynie oficjalne organizacje. Kiedy jednak potrzebują jakichś produktów, przychodzą do nas po pomoc i dzielimy się naszymi zasobami.

Shoaib i jego kumple decydują się oddać część swoich paczek wolontariuszom, którzy w przeciągu kilku dni będą je mogli zawieźć do Serbii. Tu nie ma aż tak dużego zapotrzebowania na prowiant – chociaż i tak nic się nie zmarnuje, bo uchodźców przybywa cały czas. Chłopakom ewidentnie bardzo zależy na chwili interakcji z samymi uchodźcami, więc część rzeczy postanawiamy rozdawać sami przed wejściem do obozu. Uchodźcy wysiadają z autobusu i ustawiani są w kolejce przed bramą wejściową. Wszyscy czekają cierpliwie na rejestrację, chociaż tak naprawdę – jak mówi mi Kuba z Czech – przez prawdziwą rejestrację przejdą dopiero w Niemczech, a tu głównie się ich przelicza. Paczki rozdawane w kolejce muszą być małe, bo wielu z tych ludzi jest już obładowanych innymi rzeczami i nie są po prostu w stanie tego wszystkiego unieść.

Reklama

Wolontariusze w Opatovac pochodzą z różnych stowarzyszeń, ale teraz pracują wszyscy wspólnie. Mieszkają na prowizorycznym polu namiotowym obok obozu dla uchodźców. Codziennie na małej tablicy rozpisują zmiany, w jakich będą pracować przez kolejne 24 godziny.

W jednym z namiotów wolontariusze przechowują swoje paczki dla uchodźców. Z reguły mogą je rozdawać na wejściu do obozu, zdarza się też jednak, że wchodzą na jego teren lub dzielą się swoimi zasobami z Czerwonym Krzyżem i innymi organizacjami pozarządowymi.

Niezależni wolontariusze twierdzą, że organizacje pozarządowe, takie jak Czerwony Krzyż, zupełnie nie dają sobie rady z niesieniem pomocy dla uchodźców.

Niezależni wolontariusze często wypowiadają się dość nieprzychylnie o pracownikach Czerwonego Krzyża. Twierdzą, że CK dostaje duże dofinansowania, ale pomaga mało. To dlatego – mimo że dołączyć do organizacji nie jest wcale tak trudno — tylu z nich decyduje się pozostać wolnymi strzelcami albo zakłada własne stowarzyszenia.

- Wielu ludzi pracujących dla CK naprawdę nie jest pomocnych, siedzą tylko przed swoimi namiotami albo śpią i nic nie robią. Wszyscy o tym wiedzą — mówi mi wolontariuszka Tina. - I dlatego tyle osób chętniej wspiera właśnie nas, zwykłych ludzi. A nasza pomoc jest tu zdecydowanie potrzebna. Przykładowo, w mieście Zakany, na kilkanaście wagonów pociągu z uchodźcami oni zajmują się trzema, a my całą resztą – czyli jedenastoma.

Ale coś za coś. Dokument o współpracy z Czerwonym Krzyżem daje wolontariuszowi dużo więcej możliwości. Można przede wszystkim uzyskać wstęp na teren obozu dla uchodźców, ale też zwyczajnie uniknąć ewentualnych problemów z policją. Ja i moi koledzy przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, gdy w austriackim Nickelsdorf próbowaliśmy wejść na plac, gdzie uchodźcy ustawiają się w kolejce do autobusów. Brak dokumentów o współpracy z CK skończył się dla nas przesłuchaniem i groźbą aresztu.


DOWIEDZ SIĘ, DLACZEGO POLSKA MA PSI OBOWIĄZEK, BY PRZYJMOWAĆ IMIGRANTÓW


Przekonała się też o tym Luca, wolontariuszka z Budapesztu, która nie chce być z żadną organizacją utożsamiana.

- W Hegyeshalom pracownicy Czerwonego Krzyża namawiali niezrzeszonych wolontariuszy, żeby podczas pracy zakładali ich oficjalne kostiumy z logo organizacji. – opowiada Luca. – Nas – niezależnych wolontariuszy – była tylko dwójka. Przyjechało 2000 uchodźców, wszyscy byli bardzo spragnieni i prosili o wodę. Rozdawaliśmy ją z naszych własnych zasobów, a pracownicy CK stali obok i — nie wiedzieć czemu - nie wolno im było nam pomagać. W końcu część z nich zaprotestowała: ściągnęli swoje czerwone kostiumy i przyszli nam z pomocą. Powiedzieli: „Przyszliśmy tu pomagać, a nie nosić kostium z jakimś logo". Ale kiedy skończyła nam się woda, lider ich zespołu — mimo że mieli przed swoim namiotem cały stos butelek – odmówił ich dystrybucji. Jeden z wolontariuszy nie wytrzymał i zaczął sam rozdawać te butelki spragnionym uchodźcom. Wtedy lider CK wezwał policję i oskarżył nas o „kradzież ich mienia".

Według moich rozmówców, to naturalne, że ludzie darzą oficjalne instytucje coraz mniejszym zaufaniem, a coraz większe nadzieje pokładają w niezależnych grupach wolontariuszy. Powód takiej reakcji jest prosty – grupy, które nie są nigdzie zarejestrowane, swoją działalność zazwyczaj finansują z własnej kieszeni. Można je wspierać poprzez kupowanie paczek dla uchodźców na własną rękę i przekazywanie datków wolontariuszom lub też poprzez dołączenie do zespołu i dzielenie się obowiązkami. Pomagać może każdy.

Plusem jest też bez wątpienia jasny i szybki przepływ informacji oraz przejrzystość systemu działania tych grup, a także brak jakiejkolwiek biurokracji i skomplikowanej wewnętrznej hierarchii. To wszystko jest raczej niemożliwe w przypadku tak wielkich organizacji, jak Czerwony Krzyż czy UNHCR.

Andrea, wolontariusz z ekipy „Puffi To The Rescue" pomaga rodzinie uchodźców w Serbii znaleźć schronienie przed nagłą powodzią. Piątka niezależnych wolontariuszy jeździ swoim kamperem tam, gdzie nie docierają inne organizacje. W aucie mają nawet router, by udostępniać uchodźcom WiFi.

W obecnej sytuacji wszyscy jednak są zmuszeni ze sobą współpracować, bo staje się ona z dnia na dzień coraz bardziej krytyczna. Nadchodzi zima i zmieniająca się wciąż pogoda wszystkim zaczyna dawać się we znaki — nawet tam, gdzie wolontariuszy jest sporo i nie brakuje prowiantu. Najcięższym polem do działania są wciąż Serbia i Macedonia. Wszyscy mówią zgodnie, że im dalej na południe, tym mniej pomocy humanitarnej, a więcej przeszkód i problemów z policją. To dlatego Ola, Polka mieszkająca od 10 lat na Węgrzech, wraz ze swoimi znajomymi wyrusza do Serbii na kolejne dwa tygodnie. Będą jeździć „Puffim" – czyli swoim kamperem – w którym wiozą ubrania i jedzenie dla uchodźców. Planują udzielać pomocy w miejscach, w których jest ona najbardziej potrzebna, a gdzie zawodzi pomoc ze strony organizacji pozarządowych.

Ale działanie tych niezrzeszonych jednostek to coś znacznie więcej niż tylko rozdawanie jedzenia i ubrań. Na całym europejskim szlaku przemierzanym przez uchodźców w dość naturalny sposób niezależni wolontariusze stworzyli wyjątkowy i niezwykle sprawny networking, dzięki któremu na tak dużym obszarze są w stanie sprawować coś na kształt oddolnej „obywatelskiej kontroli". Oferują też produkt, który często okazuje się równie cenny, co woda i chleb – czyli aktualne informacje. A to właśnie oni, przy obecnych nastrojach politycznych, stają się dla części społeczeństwa jednym z niewielu źródeł, które jest nazywane „godnym zaufania".