FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Filmowy świat „Gwiezdnych wojen” jest martwy, ale jeszcze o tym nie wiemy

Brawo! Disneyowi udało się wyprodukować najgorszy film ze świata „Gwiezdnych wojen” od czasu, kiedy przejął prawa do franczyzy

Tekst nie zawiera spoilerów

Han Solo, młody Han Solo! Wreszcie dowiemy się, skąd wziął tę przymałą kamizelkę. Lata poświęcone na teorie i domysły wreszcie dobiegły końca. Tak bardzo potrzebowaliśmy tego filmu! A tak na serio, to aktorzy są tu naprawdę świetni.

Nie, nie ty Emilia Clarke.

Woody Harrelson to klasa sama w sobie; Paul Bettany, chociaż gra na jednej nucie, przekonuje w roli bezwzględnego złoczyńcy; a jak przeczytacie od tyłu Donald Glover, to podobno wyjdzie wam Lando Calrissian. Najważniejsze jednak, że Alden Ehrenreich sprawdza się jako tytułowy bohater i rzeczywiście jesteśmy w stanie uwierzyć, że to kosmiczny przemytnik i zawadiaka – Han Solo.

Reklama

No i to by było na tyle, jeśli chodzi o dobre strony tego filmu. Cała reszta to lipa i widowiskowa strata czasu. Tak więc gratulacje dla Disneya, któremu udało się wyprodukować najgorszy film ze świata „Gwiezdnych wojen” od czasu, kiedy przejął prawa do franczyzy. Moją opinie zdają się też potwierdzać statystki:

Co więc poszło nie tak? Na przykład brak tu ciekawej historii. Ciężko zbudować film przygodowy (a umówmy się, tym stara się być Han Solo: Gwiezdne wojny – historie), jeżeli w definicji przygody dostajemy jedynie pokaz widowiskowych efektów specjalnych. Bohaterowie co chwila muszą stawiać czoła zagrożeniom, z których każde nadawałoby się na finał filmu; nie mają jednak czasu ekranowego, by stworzyć między sobą chociażby relatywnie angażujące nas relacje. Dość szybko też dowiadujemy się, jakie agendy reprezentują poszczególne postaci, a co gorsza „zaskakujące zwroty akcji” wcale nie zaskakują.

Czy jestem zaskoczony takim stanem rzeczy – absolutnie nie. Czy jestem zawiedziony – może trochę. Spodziewałem się klasycznego heist movie, gdzie grupka bohaterów musi dokonać spektakularnego skoku – dostałem spektakularny chaos. To jednak może wytłumaczyć zamieszanie, jakie towarzyszyło tworzeniu tej produkcji. Wszakże jej reżyser, weteran Hollywood Ron Howard (młodszym czytelnikom może kojarzyć się z ekranizacjami Dana Browna, starszym z filmem Willow) zajął miejsce Phila Lorda i Christophera Millera (twórcy m.in. The Lego Movie) i nakręcił od nowa aż 70 procent filmu.

Reklama

Od chwili, gdy usłyszałem o planach na film o młodym Hanie Solo, czułem w trzewiach, że to niepotrzebne (raz jeszcze odsyłam do żarciku o kamizelce). Podejrzewam jednak, że Disney będzie tak długo drążył temat Gwiezdnych wojen, aż ta studnia kompletnie wyschnie.

Już teraz jest tak sobie. Dostaliśmy Przebudzenie Mocy, które było dostosowaniem Nowej nadziei sprzed 30 lat do nowej publiczności. Chociaż Ostatni Jedi obfitował w wiele zwrotów akcji (i kontynuował likwidowanie starej kadry), historia nie posunęła się naprzód. Jedynie Rouge One pokazał potencjał, że można inaczej.

W najbliższych latach zapewne pojawią kolejne spin-offy i prequele (są już informacje o planach na filmy, gdzie pierwsze skrzypce graliby Obi-Wan Kenobi i Lando Calrissian). Tymczasem zostaje nam Han Solo: Gwiezdne wojny – historie, w którym nie widzę niczego, co mogłoby przekonać do siebie nowe pokolenie odbiorców. Tyle że ja jestem tym dziadem, który jeszcze w latach 90. umiłował starą trylogię. Dlatego oglądając najnowszy blockbuster Disneya, czułem się trochę, jak przy kupowaniu komiksów z serii, która była mi kiedyś bliska i pozostał sentyment – chociaż nowa historia jest do niczego, nie ma w niej nic interesującego, to nadal część serii, więc kusi, by dostawić ją na półkę do reszty kolekcji. Tak działa moc franczyzy, innej mocy tu nie znajdziecie.

Film wchodzi do polskich kin 25 maja.

Śledź autora tekstu na jego profilu na Facebooku

Czytaj też: