FYI.

This story is over 5 years old.

praca

Koszmarne opowieści z pierwszej pracy

Młodzi pracownicy mówią najgorszych doświadczeniach w pierwszym starciu z rynkiem pracy

Masz 18 lat, już nikt nie jest dumny z tego, że głową sięgasz ponad stół, napisałeś maturę i czekają cię najdłuższe wakacje w życiu. Ty chciałbyś nieco ochłonąć, usiąść i nic nie robić, jednak mama i tata stoją ci nad głową mówiąc o tym, jak dopiero teraz docenisz wartość pieniądza idąc do swojej pierwszej pracy. A może masz trochę więcej i też chcesz nieco ochłonąć, usiąść i nic nie robić, a rzeczywistość dobija się do ciebie, zamiast wydawać pieniądze na imprezie na kolejne piwo, okazuje się, że musisz kupić kolejną żarówkę do przedpokoju. Pierwsza praca nie jest prosta.

Reklama

Raport CBOS-u z września 2015 roku twierdzi, że 32% uczniów w wieku od 16-19 lat podjęło pracę zarobkową w wakacje. Możemy tylko gdybać, jaki charakter ma ich praca, ale nie ma co się oszukiwać – naprawdę trudno znaleźć architekta w tym wieku. Sam pamiętam, jak wybiła pora na moją pierwszą fuchę. Obiecałem sobie, że za nic w świecie nie pójdę na słuchawkę, a praca w gastronomii mnie po prostu przerażała. Po tym, jak przekopałem tonę ogłoszeń, udało mi się dostać do dużego serwisu elektroniki.

Gdy przybyłem na miejsce, doszło do mnie, że nic nie będę rozkręcać i grzebać w bebach tylko przynosić części i „softować", czyli wgrywać oprogramowanie. Mimo to miałem w sobie sporo nerdowskiego entuzjazmu, ale prędko zgasili go ludzie pracujący tam od dawna. Na hali było ich może kilkadziesiąt, jednak wystarczyła trójka z nich, by skutecznie psuć mi każdy dzień.

Pierwszy: szef mojego zespołu, człowiek o puszystej budowie ciała z łysiną na głowie, małomówny. Okazał się moim „mentorem". Wszyscy zawsze powtarzali, że to dobry nauczyciel, tylko nie lubi dwa razy powtarzać (jednak czy to właśnie nie stanowi o sile dobrego pedagoga – cierpliwość?). Dziennie przez ręce przewijało mi się ok. 300 urządzeń. Do każdego z nich wgrywało się różne oprogramowanie, na różne sposoby, czasami do jednego modelu było 7 różnych wariacji całego procesu.

Jeżeli miałem wątpliwości, wolałem się z nimi nie ujawniać, bo mogłem dostać tyradę o tym, że w którymś menu pod jakąś opcją jest ptaszek, który trzeba odznaczyć.

Reklama

Drugi: pieniacz. Koleś potrafił rzucić taką kurwą, że słyszałem go w łazience po drugiej stronie hali serwisowej. Wyglądał na człowieka z przegranymi ambicjami, który musiał się powyżywać, gdy miał okazję, a pracownik wakacyjny był idealnym celem do tego. W ogóle od pierwszego dnia miałem, że zakłócałem tym ludziom jakiś ich tradycyjny i pielęgnowany od lat rytm pracy.

Trzeci: przaśny śmieszek, czyli przysadzisty człowieczek, słuchający non stop disco polo i poczuciem humoru wujka, który przyjeżdża w odwiedziny na grilla z butelką taniej, ciepłej wódki. Gdy tylko dowiedział się jak mam na nazwisko zawsze miał przygotowaną jakąś bombę, np. „Planeta co szuka kotleta". Po piątym dniu przestałem mu już tłumaczyć, że wszystko co wymyślił słyszałem już z dwudziesty raz w ciągu roku.

Zastanawiałem się, czy pierwsze prace były dla innych równie traumatyczne, co dla mnie. Postanowiłem przepytać ludzi z mojego otoczenia o ich najgorsze doświadczenia w początkowym starciu z rynkiem pracy.

Prawilne mordki i rozmowy o seksie

Zaraz po maturze zakotwiczyłem w magazynie chemii gospodarczej. O ile spodziewałem się, że pakowanie szamponów i mydła przez 9 godzin, 5-6 dni w tygodniu, w systemie 3-zmianowym, to nie będzie weekend w Berlinie, tak reprezentacja pracowników kompletnie mnie zaskoczyła.

Nigdy bym się nie spodziewał, że najfajniejszymi gośćmi w robocie będą chujowi dresiarze z głębokiego Pruszkowa. Reszta to 40 letnie cepy z mazowieckich wiosek, przy których Beavis i Butt-Head to intelektualiści z wachlarzem tematów do dyskusji. Generalnie „kto by zaruchał, chociaż nigdy nie zaruchał" i „czy warto pojechać nad morze, bo znajomi jadą, a ja nigdy nie byłem dalej niż Grodzisk Mazowiecki".

Reklama

Na nocnej zmianie puszczali swoją muzę: znane polskie szlagiery w wersji disco z tekstem o ssaniu i połykaniu

Na nocnej zmianie puszczali swoją muzę: znane polskie szlagiery w wersji disco z tekstem o ssaniu i połykaniu, w stylu Pszczółki Maji zespołu Akcent. Ich bogiem i wyrocznią był gość, który dorabiał rozwożąc wieczorami kondomy po jakichś mazowieckich burdelach. Obieżyświat taki. Po miesiącu słuchania ich pierdolenia w tej jakże nudnej pracy, zwolniłem się i zaliczyłem chyba trzy muzyczne festiwale w Czechach.
– Kacper

Najgorsza knajpa nad Bałtykiem

To był 2006 rok, wakacje po I roku studiów. Zadzwonił do mnie kumpel z liceum i zaproponował współprowadzenie knajpy nad morzem. Dla mnie to miała być okazja do łatwego zarobku w okresie, gdy skończyły się pieniądze z uczelnianego stypendium, dla niego – wprawka przed prowadzeniem rodzinnego biznesu: ojciec miał własną firmę i „podarował" mu ten lokal. Coś jak historia Bolca i klubu Lotos z filmu Chłopaki nie płaczą. U nas aż tak kolorowo nie było, ale poziom ogarnięcia tematu podobny jak w przypadku tej postaci, której hasło brzmiało „Coco jambo i do przodu".

W zasadzie to miałem tam stać za barem, podawać piwo i sprzątać po zamknięciu, ale szybko okazało się, że będę też managerem sali, kucharzem, kelnerem, zaopatrzeniowcem itd. No, człowiek-orkiestra. Tylko piwa nie nalewałem, bo okazało się, że na wyrobienie koncesji trzeba trochę poczekać.

Reklama

Sam bar to była kompletna amatorka. Kumulacja najgorszych cech z najchujowszych knajp z kuchennych rewolucji. Kumpel nie miał pojęcia o zarządzaniu, ja o gotowaniu, zła lokalizacja (przemysłowa część miasta), zerowe oznakowanie baraku, w którym ten lokal się mieścił. Wystrój na zasadzie „naznosimy trochę gratów ze strychu, puścimy szanty i będzie klimat" też nie pomagał.

Serwowaliśmy mrożone pizze i hamburgery. Wyjątkowe ścierwo. Kto przyjeżdża na polskie wybrzeże, żeby jeść coś takiego?

Serwowaliśmy mrożone pizze i hamburgery. Wyjątkowe ścierwo. Kto przyjeżdża na polskie wybrzeże, żeby jeść coś takiego? Ludzie nad morzem chcą ryb i piwa! W końcu udało nam się skołować dostawy świeżych rybek. Niestety… Hamburgera jeszcze jako tako da się ogarnąć, ale żeby przyrządzić rybę? Panierka, przyprawy, żeby nie była surowa ani spalona? To już wyższa szkoła jazdy. Do tej pory dziwię się, że klienci nie rzucali mi tego w twarz. Co innego do kosza – to już zdarzało się całkiem często.

Ta praca nauczyła mnie wiele, ale najważniejszą lekcją, jaką z niej wyciągnąłem, jest to, żeby nigdy nie stołować się w tanich nadmorskich knajpach.
– Tomek

Ghost writer w piekarni

Na studiach w ramach praktyki pracowałem przez chwilę w piekarni. To była najgorsza robota świata. Od 6 rano do 14. Wszyscy pracownicy byli największymi debilami i skurwysynami, jakich można tylko sobie wyobrazić. Nie mogli się nadziwić, że poszedłem na studia, a teraz pracuję w piekarni. Przeciętny piekarz zarabiał wtedy 7 zł za godzinę, więc byli dość sfrustrowani. Swoje wkurwienie wyładowywali na niżej postawionych w hierarchii, czyli sprzątaczkach, mnie i najmłodszych pracownikach. Wytrzymałem dwa tygodnie i zrezygnowałem, bo nie dało się wytrzymać z tymi agresywnymi idiotami. Nie dostałem za to ani grosza. A, no i wszyscy też byli grubi, bo ciągle wpierdalali słodkie bułki.

Nabrałem takiego obrzydzenia do dietetyki, że porzuciłem swój wyuczony zawód, żeby robić coś zupełnie innego

Reklama

Po studiach pracowałem przez jakiś czas w poradni dietetycznej w charakterze osoby, której można zlecać wszystkie brudne roboty i nie trzeba płacić. Mieli mnie wprowadzić w zawód dietetyka, ale niespecjalnie im na tym zależało. Głównie zlecali mi pisanie artykułów, notek, ciekawostek i tego typu bzdur na różne portale dietetyczne. Byłem trochę ghost writerem, bo pod większością moich tekstów podpisywała się moja szefowa. W ciągu roku pracy miałem okazję obsłużyć jedną pacjentkę.

Potem zlecili mi większą robotę: napisanie tekstów, które miały być opublikowane w ramach kampanii informacyjnej Ministerstwa Rolnictwa. Wprowadzali do moich artykułów zmiany, na które nie wyrażałem zgody, bo w mojej opinii obniżały wartość merytoryczną artykułów. Pokłóciłem się z nimi i nie zapłacili mi części pieniędzy, na które się umawialiśmy. Nabrałem takiego obrzydzenia do dietetyki, że porzuciłem swój wyuczony zawód, żeby robić coś zupełnie innego.
– Rafał

Polski design

Kiedyś dostałam propozycję zaprojektowania identyfikacji graficznej dla nadmorskiej budy z żarciem. Obczaiłam zdjęcia miejscówki – drewniany domek, otoczony zielenią i kutym płotem. Pomyślałam, że ma to potencjał na bycie niezłym sztosem, alternatywą dla bud z kebsami i mrożoną rybą. Właściciel miał jednak nieco inny plan.


Tylko prawdziwe problemy. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Zażyczył sobie projektu długiego na 15 metrów winylowego banera z zajumanymi z Gogola zdjęciami kebaba, frytek, gofrów, kręconych lodów, ryb, hamburgerów i chińskich kubków, którym mógłby owinąć płot – w dodatku super by było, gdyby wszystkie te smakołyki widniały na tle płomieni. Dodatkowo zapragnął logotypu, który miał wyglądać dokładnie tak, jak logos Twixa, oczywiście z inną nazwą. Kiedy zaczął wspominać o tym, że chciałby tam też postawić winylowe namioty, podziękowałam i odmówiłam zlecenia. Słyszałam potem, że żalił się, że biznes nie kręci mu się tak, jak oczekiwał.
– Ewa

Reklama

Picie w pracy

Swoje pierwsze kroki stawiałam w gastro, czyli tradycyjnie. Niewymagane specjalnie doświadczenie, domowa atmosfera, ciekawi ludzie, łatwe pieniądze, wiec idealna praca na start dla studenta. Tylko wiąże się z tym sporo pułapek. Zawsze rodzice powtarzali mi, ze jak zacznę zarabiać to dopiero zacznę doceniać wartość pieniędzy, nic bardziej mylnego.

Najsmutniejszy moment nadchodzi kiedy po przepracowaniu ciężkich dni idziesz po wypłatę, a okazuje się, że to ty jesteś winny lokalowi hajs

Moment kiedy zdajesz sobie sprawę, że bar staje się twoim drugim domem to ten, gdy zamiast po skończonej kilkunastu godzinnej pracy zamiast wrócić do domu i się wyspać, zostajesz ze swoimi gastro-znajomymi i imprezujesz do rana na tak zwaną „kreskę". Najsmutniejszy moment nadchodzi kiedy po przepracowaniu ciężkich dni idziesz po wypłatę, a okazuje się, że to ty jesteś winny lokalowi hajs. Mimo wszystko te chwile są warte tych pieniędzy, gorzej kiedy musisz zarobić na własne utrzymanie.
– Ola

Ucieczka z obozu

Lato po maturze, najgorszy rok w moim życiu postanowiłam wynagrodzić sobie miesiącem w norweskiej wsi zbierając truskawki. Pracę załatwiła mi jakaś ciocia, która mieszka gdzieś w tamtejszej okolicy, a którą miałam spotkać pierwszy raz w życiu. Norweska wieś, owszem, piękna – warunki pracy już mniej. Mieszkaliśmy w 15 osób w baraku z 1 łazienką, ścianami z dykty i takim grzybem, że jak próbowaliśmy otworzyć okno, to wypadło wraz z całą framugą.

Umowy dostaliśmy po norwesku, zabrali nam paszporty i dowody, pracowaliśmy od świtu do zmierzchu z kapo Polakiem, który był najlepszym ziomkiem naszego norweskiego pracodawcy. Ludzie, którzy z nami pracowali, byli w każdym wieku. Warto dodać, że ci młodzi chlali wódę non stop (bo noce były białe), więc kiedy orientowali się, ze już 3 i czas na zbiórkę, pudrowali trochę noski i zostawali przodownikami pracy. Uciekłam po 3 tygodniach do Szwecji, z poznanym w obozie pracy Polakiem, z którym do dziś mam kontakt.

Reklama

Mieszkaliśmy w 15 osób w baraku z 1 łazienką, ścianami z dykty i takim grzybem, że jak próbowaliśmy otworzyć okno, to wypadło wraz z całą framugą

Po tej niezwykłej przygodzie nadal potrzebowałam pracy i udało mi się ją znaleźć w lodziarni, która na szczęście już nie istnieje. Właściciel okazał się w moim wieku, 18 lat i nie wyglądał na szczególnie zafascynowanego prowadzeniem biznesu. Desery, ok, były naprawdę pyszne, ale klientów zero i do tego żadnej reklamy. Typ grał w League of Legends codziennie, non-stop w czasie moich dwunastu godzin pracy. W pewnym momencie zabronił mi czytania książek, co oczywiście olałam, bo nic innego do roboty tam nie było. Na końcu nie wypłacił mi pensji, bo oczywiście nigdy nie podpisaliśmy umowy, tylko papier, że wiem o monitoringu – później okazało się, że pod ladą mieliśmy też podsłuch.
– Basia

Przygoda na rowerku

Między II a III klasą liceum przyjechałem do ojca do Warszawy na niecały miesiąc, żeby poogarniać miasto i złapać jakieś sianko z dorywczej roboty. Jego znajoma zajmowała się promocją jakiegoś nowego przedszkola albo żłobka. Jednym z pomysłów było jeżdżenie po osiedlach na rowerze z przyczepką (a lá z Denis Rozrabiaka albo Lśnienie) z przytwierdzonym bannerem. Ja miałem poginać z tym gównem po warszawskich blokowiskach.

Wpierw musiałem podjechać z rowerem do jakiegoś zakładu (chyba przypadkowa miejscówa ogarnięta przez znajomego zleceniodawcy na spontanie), w którym przechowywana była przyczepka i zabrać ją stamtąd na objeżdżany rejon. Otóż sama przyczepka była czerwona jak te w filmach, a banner (poza głównym tematem) przedstawiał słodkiego dzieciaka, uśmiechniętego tak, by wprowadzać rodziców w kompleksy, że ich dzieci się tak nie potrafią. Na każdym krawężniku cały wózek podskakiwał i prawie się przewracał. Opcja ulicy była wygodniejsza, ale trochę przypałowa, bo często miałem do pokonania ulice o dużym ruchu i nierzadko w godzinach bliskich szczytowych. Z każdym mijającym mnie samochodem podmuch powietrza uderzał o przyczepkę jak o żagiel i testował moją stabilność.

Zdarzały się urozmaicenia, np. jeden strasznie wkurwiający rudy pączek w wieku blisko końca podstawówki, który śmigał za mną na swoim małym rowerku z komunii

Na rejonach było już czilowo, poza tym, że kurewsko nudno. Zdarzały się urozmaicenia, np. jeden strasznie wkurwiający rudy pączek w wieku blisko końca podstawówki, który śmigał za mną na swoim małym rowerku z komunii zadając głupie drwiące pytania w stylu: „Ej, a jak najszybciej możesz z tym jechać? Ścigajmy się! Nie dogonisz mnie co?". Ogólnie dzieciak cisnął ze mnie, a ja zbyt wiele nie mogłem zrobić. Groźby połamania nóg przestały skutkować, a jak już znikał, to tylko na 5-10 minut. Opcja pościgu była raczej wykluczona, bo 10 sekund dynamicznej jazdy i mój wózek rozpadłby się albo wyjebał, ciągnąc mnie ze sobą (był zamocowany na sztywno), do tego młody trzymał się z reguły na tyle daleko, że nie dobiegłbym do niego, zeskakując z roweru.

Po jakichś 30 minutach zjawili się jego „kumple". Zaczęli tyrać rudego pączka od debili i kazali dać spokój „ziomkowi, który zarabia hajs" – pod groźbą wpierdolu. Po fakcie podbili do mnie, przeprosili za „tego jebanego debila", popytali ile zarabiam, zrobili po dwa kółka z przyczepką wokół piaskownicy, spalili ze mną papierosa i zawinęli się.
– Marcin