FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

​Na Światowych Dniach Młodzieży żarcie było okropne

15 złotych za kubeczek nijakiego makaronu z klopsami i kromkę krojonego chleba to niezbyt dobry dil

Autor z posiłkiem pielgrzyma. Wszystkie zdjęcia: Izabela Szumen

Papież Franciszek traktuje jedzenie bardzo serio. „W bogatych krajach jesteśmy namawiani do nadmiernego odżywiania, a potem musimy temu nadmiarowi zaradzić" – mówił kilka miesięcy temu podczas generalnej audiencji, zwracając na problem głodu. Papież podkreśla też znaczenie rozmów przy posiłkach: „Rodzina, która prawie nigdy nie je razem albo taka, w której nie rozmawia się przy stole, ale patrzy się na telewizję czy na smartfona, jest mało rodzinna". Przed Światowymi Dniami Młodzieży media rozpisywały się o tym, co Franciszek będzie jadł podczas obchodów, a jednym z punktów wizyty w Polsce był obiad z niewielką grupką pielgrzymów. Podejrzewaliśmy zatem, że kulinarna strona uczty duchowej będzie prawdziwą ucztą dla ciała – tym bardziej, że zaangażowanie wolontariuszy z całego świata mogło zwiastować obecność wspaniałych regionalnych kuchni.

Reklama

Ochoczo postanowiliśmy zatem przez kilka dni jeść jak pielgrzymi.

Zaraz po przybyciu do Krakowa udaliśmy się na Kazimierz, żeby sprawdzić, jak pielgrzymi imprezują – ale Kazimierz to nie tylko knajpy, to także zapiekanki (zdaje się zresztą, że zapiekanki z Placu Nowego trzymają się o wiele lepiej, niż legendarne kluby). Wiele z zapiekanek chciałoby uchodzić za „kultowe", ale te są takie naprawdę. Wielka, pszenna pajda obsypana górą dodatków, ilość kalorii zdolna napędzić drwala przez całą dobę, a to wszystko poniżej dychy. Chorwaccy pielgrzymi, z którymi rozmawialiśmy, słyszeli o nich i nie omieszkali skosztować, więc i my nie odmówiliśmy sobie tego najbardziej polskiego ze wszystkich ulicznych dań, no może ex aequo z bułką z pieczarkami.

Nikt jednak nie oczekiwał od setek tysięcy pielgrzymów, że będą żywić się wyłącznie pysznymi zapiekankami. Każdy zarejestrowany (czyt. opłacony) uczestnik ŚDM otrzymywał dzienny przydział prowiantu. Jak powiedziała nam jedna z wolontariuszek, przydział składał się ze śniadania (kanapki, paczkowany rogalik znanej marki, coś do picia) oraz kupony na 35 zł. Można je było zrealizować w niektórych krakowskich knajpkach – te reklamowały się plakatami „menu dla pielgrzyma" – albo w jednej ze specjalnych stref gastronomicznych, rozlokowanych po mieście. Stwierdziliśmy, że to właśnie tam znajdziemy następnego dnia najbardziej tru pielgrzymską strawę.

To był błąd.

Reklama

Okazało się, że główną ofertę tych przybytków stanowiły gotowe dania w kubeczkach, coś pomiędzy gorącym kubkiem a tymi biwakowymi słoikami, gdzie podejrzane kawałki mięsa pływają w pomidorowej mazi, która jednak kolorem nijak się ma do pomidora. Pani za ladą powiedziała, że z całej oferty najlepiej sprzedaje się makaron z klopsikami oraz „danie chińskie" – wybraliśmy klopsiki. Smakowało poprawnie – ewidentnie te nowoczesne racje mają trafiać w jak najszersze gusta, a wszystko co charakterystyczne w jedzeniu może się zawsze komuś wydać odpychające. Jednak 15 złotych za mały kubeczek nijakiej strawy i kromkę krojonego chleba to niezbyt dobry dil – może dlatego kubkowe dania nie miały zbyt wielu amatorów? Jak mówili pielgrzymi, na przyjazd niektórych z nich składały się całe rodziny – mam nadzieję, że nie nacięli się oni na gorący kubek de luxe za 15 zyli. Żeby jednak oddać sprawiedliwość: to danie można było zjeść naprawdę szybko. Miałem je w ręce nawet zanim kasa zdążyła wydrukować paragon.

O ekspresowym dostępie do szamy nie można było już mówić w przypadku stoiska z pizzą dużej sieci, która również stanowiła część oficjalnej strefy gastro. Zagadałem do oczekujących w gigantycznej kolejce – stali w niej już od 40 minut, a od okienka dzieliło ich jeszcze przynajmniej 20. W pobliskich okienkach można jeszcze było kupić trochę polskiej festynowej klasyki: drożdżówka, chleb ze smalcem, smażony „serek górski", czyli oscypek zastępczy. 5 złotych za drożdżówkę brzmiało jak dzieło samego szatana, dlatego czym prędzej stamtąd uciekliśmy. Jedynie widok był ładny, bo gastrostrefę ulokowano u stóp wawelskiego wzgórza, wzdłuż Wisły. Ach, były jeszcze zapiekanki, w cenie tych kazimierskich, ale pozbawione zupełnie wspomnianego parę akapitów wyżej splendoru.

Reklama

My lubimy jeść. Ty polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Idąc w kierunku Rynku kątem oka dojrzałem znajomą nazwę: „Wadowice". To cukiernia, która ciastka sprowadza z rodzinnego miasta św. Jana Pawła II – jak moglibyśmy ich sobie odmówić? Na miejscu dowiedzieliśmy się, że kremówka papieska jest zarejestrowanym znakiem towarowym, więc tą nazwą nie można szafować sobie ot tak. Natomiast kto może, ten ją monetyzuje. W cukierni Wadowice oprócz kremówek można było dostać lody kremówkowe (po angielsku opisane jako „Pope's Cream Cake"), a nawet – na życzenie – mlecznego szejka o smaku kremówki. Trafiliśmy do kremówkowego raju!

Uzupełniwszy puste kalorie, skierowaliśmy się krakowskie Błonia, gdzie odbywała się główna część Dni Młodzieży. Po solidnym spacerze dotarliśmy na początek Drogi Krzyżowej. Niestety, wielka popularność przedstawienia zmusiła organizatorów do zamknięcia przejść pomiędzy strefami, więc nie udało nam się sprawdzić, co ma do zaoferowania główna strefa gastro. Nie przeszkadzając pielgrzymom w modlitwie, udaliśmy się do restauracji Wiślaki, która zazwyczaj karmi kibiców odwiedzających stadion Wisły, ale teraz nęciła okolicznościowym banerem, wymalowanym ręcznie ze sprawnością weterana opraw meczowych. Menu: zupa krem z cebuli i grillowana pierś z kurczaka bądź ryż z „sosem meksykańskim" do wyboru brzmiały może i sympatycznie, ale też na tyle przewidywalnie (znowu – trzeba trafić w jak najszersze gusta), że poprzestaliśmy na browarku i jabłkach, które za darmo rozdawali wolontariusze. To było akurat bardzo miłe, szczególnie w kontraście ze zdzierstwem niektórych miejskich gastrobudek, które liczyły sobie 15 zł za kiełbasę z rusztu i dychę za butelkę wody. Miejmy nadzieję, że Bóg ześle na nich plagę sanepidu.

Niestety, płonne okazały się marzenia o poznaniu kuchni pielgrzymów zmierzających z dalekich stron. Smaki Południowej Ameryki, Afryki, wschodniej Azji – to wszystko przegrało z prefabrykowaną nijakością – na dużych muzycznych festiwalach, gdzie do niedawna królowała kiełbasa, wygląda to dziś o wiele lepiej. Warto było przynajmniej zobaczyć księży jedzących w nocy kebaby. Niby malutka rzecz, a cieszy.