FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Janusz i jego sztuka

Janusz przetłumaczył z wykorzystaniem Google Tłumacza, a następnie wydrukował, kilka arcydzieł literatury światowej, m.in.: „Anna Karenina", „Lolita", „Wielki Gatsby". Myśli też nad „Atlasem Ptaków Polski" z ekranów akustycznych

Error, wydruk z ekranu 2009/Janusz Łukowicz

Na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie ekscytacja i zmęczenie. Już po egzaminach, już po końcowych wystawach. Profesorska ręka wręcza dyplom każdemu z odchodzących studentów jakby w symbolicznym geście błogosławieństwa. Prócz uśmiechów, żartów, gdzieniegdzie przemyka smutek. Niepewność. Uczelnia jest swego rodzaju parasolem ochronnym, spod którego czasem wychodzi się na deszcz, grad, pioruny. Był rok 1993. Na szczycie list przebojów Whitney Houston z piosenką „I Will Always Love You". A w głowie jednego z absolwentów same wątpliwości.

Reklama

Skomplikowany czas przejścia

Januszowi Łukowiczowi nie udało się na studiach poznać samego siebie. Gdzieś w głębi zazdrościł tym, którzy zostali już zauważeni przez krytyków, galerie i kupców; tym, których mimo młodego wieku nazywano artystami określonymi i świadomymi. Tego właśnie brakowało Januszowi — samookreślenia. Nie potrafił stwierdzić, do czego jest zdolny, gdzie kryje się jego wewnętrzny głos, polot. Kształcił się na Wydziale Malarstwa u prof. Stefana Gierowskiego — abstrakcjonisty. Może to on uświadomił Łukowicza, że nie warto być powieleniem czegokolwiek lub kogokolwiek? Dlatego nasz bohater szukał, szukał i szukał. Kredka? Pędzel? Węgiel? Nitka? Dłuto? Na Boga, co wybrać?!

Wahanie trwało jakieś 15 lat — zdradza mi. - Niestety pewne rzeczy objawiają się dość późno. Mam wrażenie, że moja prawdziwa przygoda ze sztuką dopiero się zaczyna. Gdyby wszyscy wiedzieli, co chcą robić, to życie wydawałoby się zbyt oczywiste. No i nudne. Przełomowy w jakiś sposób okazał się rok dwutysięczny.

Różne głosy padały przed nowym millenium. Jedni upatrywali je za nadzieję, drudzy za przekleństwo. Demokratyzacja świata i rosnący apetyt bezwzględnych yuppies przeciwstawione apokaliptycznym sektom i fałszywym prorokom. Niektórym przydałby się kolejny Jezus Odkupiciel lub nawet dwóch, a wraz z nimi nowy początek. Mimo wszystko słońce jak co dzień wyłoniło się zza widnokręgu. Janusz to wszystko bardzo przeżył.

Reklama

Biblioteka erudyty, 2014, kolaż z 4 różnych fototapet/Janusz Łukowicz

Nowe millenium to nowa nadzieja — konstatuje. - Nie każdemu dane jest przeżyć przełom stuleci. Ten temat gryzł mnie od bardzo dawna. Właściwie, to przez pięć lat przygotowywałem się do milenium, a przez kolejne pięć odreagowywałem. Nie robiłem wtedy niczego, na co miałbym ochotę. Po prostu zajęcia zarobkowe polepszające byt. Jednocześnie wciąż szukałem swojej drogi twórczej. Zebrałem garść przemyśleń.

Janusz nie zaufał technologii. Niektóre z jego prac wskazują na to, jakoby dobrowolnie pozwoliliśmy zakuć się w obrożę przetkaną kolorowymi ćwiekami, na których świecą wizerunki aplikacji i portali społecznościowych. Wszystkie one są swoistymi Horkruksami ze świata Harry'ego Pottera, to znaczy przedmiotami będącymi de facto więzieniem dla naszych dusz. Janusz, jakby zwątpiwszy w powszechne narzędzia i techniki przyjęte w sztuce, postawił na konceptualizm, gdzie czysta myśl walczy z ciasną formą. W polu jego zainteresowań znalazły się rzeczy, które go bolą. Rzeczy nieprawdziwe, ale pretendujące do miana tych najprawdziwszych. Atrapy.

Policyjne miasteczka widmo

Co jest prawdą, a co fałszem? - zastanawia się głośno Janusz Łukowicz. Pytanie to często można usłyszeć od pryszczatych gimnazjalistów w koszulkach z nadrukami lub wrażliwych dziewcząt, dla których fantazjowanie o androgynicznych członkach Tokio Hotel stało się passe. Pytanie naiwne, ale do czasu. Konia z rzędem temu, kto znajdzie magiczne okulary z filmu „Oni żyją" w reżyserii Johna Carpentera. Ukazywały one wszelkie zakłamania świata polityki i mediów, to niosło ze sobą pewne problemy. Oczywiście.

Janusz natomiast nie miał żadnych problemów z uzyskaniem pozwolenia na wizytę zarówno w katowickiej, jak i lubelskiej Szkole Policji. Na terenie każdej z nich znajduje się „miasteczko widmo". Takie rarytasy nie mogły przejść koło nosa prawdziwemu łowcy atrap.

Reklama

„Miasteczko widmo" w Lublinie/Janusz Łukowicz

„Zaczęło się od tego, że usłyszałem o sztucznych miasteczkach, które policja wykorzystuje do ćwiczeń" — wspomina. „Odwiedziłem obiekt w Katowicach i Lublinie. Żaden z nich nie jest strasznie wielki, jednak robią wrażenie. Na przykład w Katowicach są trzy ulice po jakieś 200 metrów. Zadbano o podstawowe lokacje: sklep, kantor, bank, warzywniak, kawiarnię, aptekę, pocztę. Stopień realizmu jest duży. Z daleka wszystko wygląda jak odrestaurowane miasteczko, w dobie dotacji z Unii Europejskiej, z budynkami pomalowanymi na pastelowe kolory. Jednak, gdy zaczniemy się przyglądać, to zorientujemy się, że coś jest nie tak. Na przykład w sklepie — półki wypełnione kartonami tych samych soków".

„Miasteczko widmo" w Katowicach/Janusz Łukowicz

Oprócz zaprojektowania pocztówek z każdego „miasteczka widmo" Łukowicz zapragnął czegoś więcej. Zrobił wystawę w budynku nazwanym Galerią Symulacyjną.

„Zabawiłem się w kuratora wystawy" — śmieje się. „Wybrałem dzieła znanych twórców: Martina Creeda, Jeffa Koonsa, Andy'ego Warhola, Sylvie Fluery, Andreasa Slonimskiego. Oczywiście atrapy, a nie oryginały. Zależało mi na tym, aby te prace łatwo zdobyć lub bez większych problemów samemu je odtworzyć. Warhola, na przykład, jest pełno w sklepie z tapetami".

Fragment wystawy/Janusz Łukowicz

Wystawa na katowickim obiekcie rozwinęła narrację. Dzieła, a raczej reprodukcje, stały się atrapami w atrapie. Janusz postawił na minimalizm. W końcu atrapa jest czymś niepełnym, często czymś powierzchownym, więc próżno było szukać tam przepychu.

Reklama

„Wystawę udostępniono na cały tydzień. Wstęp wolny. Spodziewałem się jakiegoś ruchu, ale przypuszczalnie nie pojawił się zupełnie nikt. Cóż…nieświadomie zaniedbałem reklamę i medialny rozgłos. Chociaż z drugiej strony przyświecała mi następująca myśl: atrapy zniekształcają obraz rzeczywistości. W niby-miasteczku jest niby-wystawa. Za Szkołą Policyjną w Katowicach kryły się rzeczy, o których większość przechodniów z pewnością nie miała pojęcia. Przełóżmy to na nasze życie codzienne. Tak jak ci przechodnie, co chwila mijamy coś, za czym schowana została istota bytu. Tylko jak do niej dotrzeć? W jaki sposób przedrzeć się przez atrapy? A może każdy z osobna powinien oczyścić swoje »okulary« i zdefiniować świat sam dla siebie, rozstrzygając co jest atrapą, a co nie?".

Lublin i Katowice to dopiero początek przygody. Janusz zamierza polować na atrapy po całym świecie. Oto co ma w planach: obiekty testowe przemysłu motoryzacyjnego w państwach skandynawskich, miasteczko afgańskie zbudowane przez Amerykanów w ich bazie wojskowej na terenie Niemiec, podziemna stacja metra w Hamburgu przeznaczona do ćwiczeń strażaków. Wszystkie te miejsca warte są pisania kilkudziesięciu, a nawet kilkuset podań.

Gra z czasem i przestrzenią

Książka to też produkt, który trzeba czym prędzej spieniężyć. Sprzeciwiając się „fast literaturze", Janusz przetłumaczył z wykorzystaniem Google Tłumacza, a następnie wydrukował, kilka arcydzieł literatury światowej. Wśród nich: „Pani Bovary", „O czym wiedziała Maisie", „Anna Karenina", „Lolita", „Wielki Gatsby". Popchnął go do tego artykuł z Gazety Wyborczej „7 arcydzieł, których nie czytałeś".

Nawiązując do tematu czasu, nasz bohater wykonał performance pod tytułem „Od Wschodu do Zachodu słońca". Jeździł przez cały dzień z peronu Warszawy Wschodniej na peron Warszawy Zachodniej. Dosłownie.

Reklama

„Od wschodu do zachodu słońca. Bez przerwy! W połowie dnia już nie dajesz rady" — wspomina. „Kursów było chyba ponad trzydzieści. Wyszła z tego poetycka metafora podróży, »podróży dookoła«. W życiu często trafiamy tam, skąd wyjechaliśmy"— dodaje.

Możliwe, że była to zaprawa przed poważniejszym przedsięwzięciem - „Atlasem Ptaków Polski", który ma zostać wydany w formie albumu. Janusz wcielił się w wyjątkowego ornitologa, badając ptaki nie z puszcz i lasów, lecz z ekranów akustycznych. Jeździ po kraju, by wytrwale śledzić ich wysokość lotu, jak i zmiany w niższych partiach tablic: graffiti, obdrapania, a nawet podpalenia. Wbrew pozorom można z tego wiele wyczytać. Będąc poza miastem, w miarę możliwości rozwija także swój dodatkowy projekt, polegający na dokumentowaniu dróg, nieobjętych przez Google Street View. Nie ma na samochodzie żadnej anteny rejestrującej. Po prostu jedzie i naciska co chwilę na spust aparatu.

„Nie mam żadnego atelier" — przyznaje. „Wszystko odbywa się w głowie, w przenośnej pracowni, na tylnym siedzeniu autobusu 514". Łukowicz jest nastawiony na ruch, dynamikę. Bawi się nimi. Swego czasu grał z koleżanką w „ping-ponga na odległość". Umieszczali piłeczkę w kopercie, tak by listonosz lub kurier niczym paletka posłali ją dalej. Podobnie zrobił z bumerangiem. Tutaj poczta również zastąpiła prawa fizyki. Słał go na nieistniejący adres, a po kilku dniach bumerang wracał na adres zwrotny, czyli z powrotem do rąk Janusza.

LISTY\DON'T MESS THEM UP. 2014 rok, kolaż, wycinane z ulotek i reklam imitacje listów i pisma.

Jest w nim też coś ze zbieracza. Bardzo cierpliwego i wytrwałego trzeba powiedzieć. Razem ze znajomymi gromadził wycinki z gazet, przedstawiające płatki śniegu. Po dwóch latach udało się ułożyć sporą zaspę. Albo drugi przykład: ciemną tablicę wykleił biletami kolejkowymi z numerem „666".

„Nie było łatwo" — wzdycha. „Codziennie wpadałem na pocztę i polowałem na ten jeden numerek. Orientacyjnie wiedziałem, że pojawia się około godziny 13. Po pewnym czasie panie z okienka zaczęły się na mnie dziwnie patrzeć. Dochodziło czasem, delikatnie mówiąc, do sytuacji kłopotliwych. Pamiętam, jak któregoś razu musiałem przekonywać malca, który mnie ubiegł, że numerek „667" jest fajniejszy od tego z trzema szóstkami. Pytasz, dlaczego zależało mi akurat na numerze bestii? Chodzi tu o mit sprzed setek lat zderzający się z nudną, urzędniczą codziennością. Jak myślisz, czy pod przykryciem tej atrapy potworności, wykorzystywanej przez lata w kulturze masowej, nie kryje się jakiś żart?".

Nieskończoność, 2009 rok/Janusz Łukowicz