Jak zostałem rasistą
Na zdjęciu otwierającym autor w wieku 15 lat.

FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Jak zostałem rasistą

Wszystko zaczęło się w 1987 roku, gdy miałem zaledwie 14 lat. Chciałem poczuć coś więcej, dokonać czegoś wielkiego

Gdy miałem 18 lat, stałem na podium w katedrze w Niemczech i wykrzykiwałem „Heil Hitler!", przerywane rykiem tysięcy europejskich neonazistów wykrzykujących nazwę mojego zespołu. W tym momencie byłem odpowiedzialny za adrenalinę krążącą w pulsujących żyłach, pot spływający po ogolonych głowach.

Tej mglistej marcowej nocy całkowite oddanie dla białej siły zawładnęło tłumem. Stałem na czele pierwszego zespołu skinheadów, który przedarł się poza Stany Zjednoczone i zagrał w Vaterlandzie, a nawet w całej Europie. Na moich oczach tworzyła się historia. Wyobrażałem sobie wtedy, że właśnie tak musiał czuć się Hitler, gdy prowadził swoją armię, by zdominować świat.

Reklama

Śpiewałem o tym, jak prawo faworyzuje czarnych, którzy zabierają białym pracę i jak biali obarczeni są konieczności płacenia podatków, które mają wspierać programy pomocnicze. Wierzyłem w to, że osiedla przestrzegających prawa, ciężko pracujących białych rodzin zostały opanowane przez kolorowe mniejszości i ich narkotyki. Geje, będący zagrożeniem dla kontynuacji naszego gatunku, domagali się specjalnych praw. Nasze kobiety zostały skuszone przez przedstawicieli mniejszości, aby wiązać się nimi. Żydzi planowali naszą zagładę. Biała rasa bez wątpienia była w niebezpieczeństwie.

Tak mi się przynajmniej wydawało.

Wszystko zaczęło się w 1987 roku, gdy miałem zaledwie 14 lat. Chciałem poczuć coś więcej, dokonać czegoś wielkiego. Nie chciałem ulec monotonii, z którą zmagali się starsi ludzie z mojego otoczenia. Szukałem czegoś więcej. Zamiast pogodzić się z otaczającym mnie spokojem, chciałem coś znaczyć. Zbieg okoliczności sprawił, że znalazłem odpowiedni sposób, aby spełnić swoje potrzeby.

Tej nocy, gdy spotkałem Clarka Martella, straciłem bezpowrotnie młodzieńczą niewinność.

Stałem w alejce w okolicy domu, paliłem trawkę, gdy nagle ciszę zakłócił ryk samochodu. Czarny Pontiac Firebird z 1969 roku zatrzymał się z piskiem opon na chodniku tuż przy mnie. Latarnie rzucały bursztynowe światło na samochód. Otworzyły się drzwi pasażera, wysiadł z nich starszy gość z ogoloną głową, w czarnych wojskowych butach i podszedł do mnie. Nie był zbyt wysoki ani przesadnie umięśniony, ale jego łysa głowa i błyszczące buty budziły autorytet. Miał na sobie zwykłą białą koszulkę i dżinsy, gdzieniegdzie rozjaśniane, podtrzymywane przez szkarłatne szelki.

Reklama

Zatrzymał się kilka centymetrów ode mnie, pochylił się i spojrzał na mnie uważnymi, bladymi oczami. Biała nieprzenikniona obwódka czarnej źrenicy wydawała się stara, zużyta. Postawa jego ciała mówiła: „Lepiej mnie teraz uważnie posłuchaj". Niemal nie otwierając ust, wycedził cicho:

– Zdajesz sobie sprawę, że właśnie tego chcą kapitaliści i Żydzi, żebyś nadal był potulny?

Nie wiedząc, czym do cholery, jest kapitalizm ani co oznacza „potulny", nerwowo zaciągnąłem się jointem i zakaszlałem, niechcący dmuchając mu dymem prosto w twarz.

Mężczyzna z niesamowitą szybkością uderzył mnie w tył głowy jedną ręką, drugą w tym samym momencie wyrwał mi skręta z ust i zdeptał go swoim błyszczącym czarnym martensem.

Byłem oszołomiony. Nikt poza moim ojcem nigdy mnie tak nie uderzył.

Mężczyzna wyprostował się, złapał mnie mocno za ramię i przyciągnął do siebie.

– Nazywam się Clark Martell, synu, i ocalę twoje pieprzone życie.

Stałem tak, oniemiały i przerażony, i podziwiałem go – łysy facet w błyszczących, wysokich butach miał ocalić moje życie. To był przywódca pierwszego neonazistowskiego gangu w Ameryce, a na moich oczach narodził się ruch skinheadów – właśnie tutaj, w brudnym zakamarku na przedmieściach Chicago, którędy tysiące razy przejeżdżałem rowerem.

Martell, równie szybko, jak się pojawił, wsiadł do ryczącej bestii i odjechał, zostawiając mnie w oparach spalin i oczarowania.

Nie zastanawiałem się długo i zdecydowałem się zmienić swój nastoletni los, zamienić niską samoocenę i słabość na siłę. Miesiąc później jechałem rowerem z meczu bejsbolu, gdy zostałem zatrzymany i pobity przez trzech czarnych z innej części miasta. Ukradli mojego nowiutkiego czarnoczerwonego Schwinn Predatora z chromowanymi oponami, którego kupiłem parę tygodni wcześniej za pieniądze z urodzin. Niewiele pamiętam z tamtego dnia oprócz tego, że byłem wściekły na siebie, że nie broniłem lepiej nowego sprzętu. Poczułem gniew na myśl, że ktoś może wejść na mój teren i zabrać to, co należy do mnie.

Reklama

I znowu pojawił się Martell, żeby mnie wesprzeć. Żeby mnie ocalić. Gdy zaprosił mnie do swojej grupy niewiele później, wykorzystałem okazję.

Gdy przyjechałem do lokalu, tłoczyło się tam już blisko 30 mężczyzn, z których większość miała około 20 lat: skinheadzi z Michigan, Wisconsin, Teksasu i Illinois. Było też parę osób z okolicy, których twarze ledwo rozpoznawałem. Ze swoimi 14 latami byłem tam najmłodszy.

Ktoś podał mi zimną puszkę Millera High Life'a. Byłem już wystarczająco przerażony samym przebywaniem w tym miejscu, ale choć byłem niepełnoletni, nie odmówiłem tej oznaki akceptacji. Wszędzie, gdzie spojrzałem, widziałem łyse głowy, tatuaże, ciężkie buty i klamry. Flaga nazistowska wisiała jako firanka. Zauważyłem mnóstwo naramienników ze swastyką. Kilka ostrych lasek uczepiło się ramion niektórych większych gości, co pozwalało osądzić, kto grał tutaj pierwsze skrzypce.

Zanim skończyłem swoje pierwsze piwo, umięśniony facet z bliznami po ospie na twarzy i grubą swastyką wytatuowaną na gardle otworzył spotkanie. Stał w rogu pokoju, górując nad wszystkimi. Wygłosił proste stwierdzenie, które miałem znać na pamięć, zanim minęła ta noc – kredo, dla którego miałem żyć przez następne siedem lat.

– Czternaście słów! – zagrzmiał jego głos.

Natychmiast cały pokój zwrócił na niego oczy, przerywając rozmowy w pół słowa, aby wykrzyczeć jednym głosem:

– Musimy zagwarantować byt naszych ludzi i przyszłości dla białych dzieci.

Reklama

Następnie wszyscy wykonali nazistowskie pozdrowienie. Ja również, choć niezdarnie, to zrobiłem.

Przez ponad godzinę moje serce waliło jak oszalałe. Stałem jak zahipnotyzowany, słuchając płomiennych słów, które niedługo umiałem wyrecytować nawet przez sen.

Za plecami mówcy wisiała osmolona flaga Ameryki, odwrócona do góry nogami. Mocno ścisnął puszkę z piwem i tłumaczył:

– Bracia i siostry, nasze zdradzieckie państwo może przekonywać was, że świadomość równości rasowej to przejaw zaawansowanego myślenia, że wszystkie rasy powinny żyć w zgodzie i harmonii. Gówno prawda! Rozejrzyjcie się. Otwórzcie oczy i nie dajcie się oszukiwać. Co widzicie, gdy czarni wprowadzają się do waszego sąsiedztwa? Widzicie narkotyki i przestępstwa pojawiające się na waszych ulicach, a nie równość. Chodniki wypełnione śmieciami. Powietrze zaczyna cuchnąć, bo te leniwe małpy nic nie robią oprócz obijania się, palenia cracku i pieprzenia swoich naćpanych dziwek przez cały dzień. Nie zajmują się sprzątaniem. Żerują na nas, korzystając z ciężko zarobionych przez nas pieniędzy, które wy i ja płacimy w podatkach. Żyją z zasiłków, są na bezrobociu. Za to pierwsi w kolejce do każdej dawanej za darmo pomocy od rządu. Darmowe obiady w szkole. Jedyny powód, dla którego te małe czarnuchy chodzą do szkoły, to bezpłatny obiad i czek na zasiłek. Wszystko opłacone z pieniędzy białych ludzi – przez ciężko pracujących Amerykanów, którzy nie marzyliby nawet o darmowych posiłkach dla swoich dzieci, ponieważ starają się sami o siebie zadbać.

Reklama

A gdy my urabiamy sobie ręce po łokcie, te podrzędne rasowo kanalie sprzedają na ulicach narkotyki waszemu młodszemu rodzeństwu i robią z nich debili. Sprzedają im dragi, żeby ich zęby spróchniały i wyglądali na 60-tkę w wieku 16 lat. Chcą, żeby znaleźli się między jednym a drugim gangiem i zginęli z rąk przestępców.

Jeśli będą mieli narkotyki, nasze niewinne aryjskie kobiety będą się z nimi pieprzyć za każdą ilość tej podłej substancji, na którą je zwabili. Myślicie, że sprzedają to gówno tylko po to, aby się wzbogacić, kupić Cadillaca i złoty łańcuch? Otwórzcie oczy, bracia i siostry. Sprzedają tę truciznę, aby białe dzieci były równie głupie jak ich czarnuchy. Chcą, aby biały człowiek był tak martwy w środku, że będzie palił i wciągał wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego wzroku. Chcą patrzeć na to, jak nasi ludzie niszczą swoje szare komórki i trafiają do więzienia, gdzie będą ofiarami przemocy spoconych gangsterów, którzy siedzą tam za zabójstwa i gwałty na niewinnych białych kobietach.

I kto prowadzi te zdegenerowane zwierzęta na drodze do zniszczenia naszej rasy? Żydzi i ich syjonistyczny rząd. Właśnie oni! – mówca rozpoczął tyradę na temat Żydów, którą potem słyszałem na każdym marszu, ale nigdy nie mówił z takim fanatyzmem jak teraz. Struny głosowe na jego szyi wyglądały, jakby zaraz miały się rozerwać, w kącikach jego ust zebrała się ślina. Jego oczy błyszczały złością. Pewnością co do słuszności swoich słów. Oburzeniem. Prawdą.

Reklama

Skończył tak, jak zaczął.

– Rodzino, 14 słów! Czternaście świętych słów.

Krzyczeliśmy w kółko te 14 słów.

Adrenalina paliła mnie jak ogień, nerwowy pot ugaszający go zalewał mnie od stóp do głów, kiedy żrący dym rasistowskiej ideologii wypełniał pokój. Byłem gotów ratować mojego brata, rodziców, dziadków, przyjaciół i każdego przyzwoitego białego człowieka na świecie. Dlaczego biali ludzie nie zauważali, jak wszechobecna i kompletna jest rozpacz, która ich otacza? Ja i ludzie podobni do mnie będziemy musieli się z tym uporać. To miała być wielka misja, ale nie miałem wątpliwości, wobec kogo będę lojalny.

Ta noc była najbardziej nieziemskim i intensywnym wydarzeniem, którego kiedykolwiek doświadczyłem, i natychmiast uzależniłem się od tego poczucia. Kultura skinheadów przemówiła do mnie, choć wiedziałem, że nie jestem taki jak reszta zebranych. Nie pochodziłem z nieszczęśliwej rodziny. Nie wychowano mnie w nienawiści do ludzi innych ode mnie czy w przekonaniu „my przeciwko im". Ale serce waliło mi w piersi. Pragnąłem być częścią tej kultury bardziej niż czegokolwiek. To było obezwładniające uczucie.

Przez kolejnych siedem lat byłem cudownym dzieckiem, indoktrynując jednego dzieciaka za drugim. Założyłem dwa rasistowskie zespoły, White American Youth i Final Solution, a muzyka stała się moim głównym narzędziem propagandowym, aby móc wabić więcej żołnierzy.

Trzeba było mieć pewne umiejętności, by znaleźć dzieciaki, których sytuacja rodzinna jest beznadziejna. Kogoś bez przyjaciół. Ciągle krytykowanego. Zostającego na uboczu. Samotnego. Gniewnego. Załamanego. Niewiedzącego, kim tak naprawdę jest. Wyglądającego, jakby nigdy nie miał szczęścia. Trzeba umieć rozpocząć rozmowę, dowiedzieć się, dlaczego źle się czuje. Wkroczyć do akcji.

Reklama

– Człowieku, wiem dokładnie, jak to jest. Gdyby twój tata nie stracił pracy, byłoby zupełnie inaczej. Ale to przedstawiciele mniejszości dostają wszystkie posady. Oni mają wszystkie szanse. Zaczynają mieszkać w naszym sąsiedztwie i dostają zasiłki. Nasi rodzice chodzą codziennie do pracy, żeby mieć co położyć na stół, kiedy te leniwe czarnuchy i Meksykanie spieniężają swoje czeki z pomocy społecznej przez sen.

Byłem zbyt zaślepiony, zbyt zdominowany przez przerośnięte ego, żeby zwrócić uwagę na swoje potrzeby emocjonalne i skończyło się tym, że obwiniałem innych – czarnych, gejów, Żydów i wszystkich tych, którzy byli inni niż ja – za problemy w moim życiu, na które przecież nie mieli żadnego wpływu. Moja nieuzasadniona panika szybko ujawniła się w jadowitej i niesprawiedliwej nienawiści – zostałem zradykalizowany przez ludzi, którzy zobaczyli we mnie samotnego chłopaka, którego można uformować. I dlatego że tak zawzięcie szukałem czegoś więcej, aby nie dać się stłamsić monotonii, pożerałem każdy okruch, którym mnie karmili – stworzyłem sobie nową tożsamość, która przyćmiła mój prawdziwy charakter. Ten sam, którym znudziłem się jako dziecko. Przez moją nieuzasadnioną wrogość w stosunku do innych stałem się wielkim, rasistowskim bykiem, chorobliwie tłustym od niezliczonych kłamstw, którymi karmili mnie ludzie korzystający z tego, że byłem młody, naiwny i samotny.

Jedną trzecią mojego życia, przez wszystkie lata, które miały budować moją osobowość, przeżuwałem i połykałem kawałek po kawałku te pokręcone wierzenia. A kiedy w końcu uświadomiłem sobie, że każda z tych rzekomych prawd, które mi wpajano i które potem wpajałem innym, jest pieprzonym kłamstwem, miałem ochotę wsadzić sobie palce do gardła i zwrócić je w najbliższej toalecie.

Nawet teraz, po 20 latach od momentu, jak zostawiłem ruch nienawiści, który pomogłem stworzyć, wciąż mam w głowie wspomnienia tych siedmiu ciemnych lat, które działają mi na nerwy. Gdy patrzę na stare zdjęcia, widzę pustą skorupę, obcego człowieka przepełnionego trującą ideologią. A toksyczne chwasty nadal kiełkują z nasion, które wtedy zasiałem. Moim obowiązkiem jest wyrwać je, gdy tylko zauważę, że rosną.

Autor obecnie.

Jak większość ludzi, którzy dali złapać się w pułapkę charyzmatycznych mówców, gdy mówiono mi te białe kłamstwa, szukałem dowodów na ich potwierdzenie, a nie negowanie. Gdy patrzę wstecz, ledwo mogę oddychać. Jak mogłem być tak głupi? Tak łatwowierny? Tak nieczuły na ból, który chętnie sprawiałem niewinnym ludziom? Straciłem naturalne predyspozycje do akceptacji. Pomyliłem nienawiść i onieśmielenie z pasją, strachem i szacunkiem.

Gdy w końcu to sobie uświadomiłem, nowe życie stanęło przede mną otworem. W momencie gdy kompletnie odciąłem się od wszystkich kłamstw, zaczęła następować we mnie zmiana. Gdy pozwoliłem sobie na współczucie, które odczuwałem ostatnio jako dziecko, i zaakceptowałem pomoc od innych, gdy najmniej na to zasługiwałem, gdy ulotniła się nienawiść, wtedy ta wypaczona ideologia, którą żyłem, przestała mieć sens. Po siedmiu latach odzyskiwania samego siebie byłem zbyt zmęczony, aby nadal żonglować kłamstwami i ukrywać swój strach. Nadszedł czas, by stawić czoła prawdzie. Więc nacisnąłem gaz i zjechałem z przepaści. Dotknąłem dna, szczęśliwy, że demony we mnie umarły. I dopiero wtedy, gdy pozwoliłem zaistnieć tej bolesnej, symbolicznej śmierci, zardzewiały wrak dawnego mnie się spalił i mogłem zobaczyć, jak odradzający się feniks unosi się z popiołów i rozkłada skrzydła.