FYI.

This story is over 5 years old.

Opinie

Wszystkie grzechy „Saturday Night Live Polska”

Na pierwszy rzut oka nowoczesna imitacja amerykańskiego humoru mentalnie wciąż tkwi w epoce polskiego kamienia łupanego

Żart o teleturnieju z papieżami? To musiało się udać!

Amerykańską popkulturę można wielbić albo potępiać, ale bez względu na osobiste preferencje, należy uznać Saturday Night Live za markę ekskluzywną. Emitowany od połowy lat 70. program, rozkręcił kariery większości popularnych komików oraz aktorów, dla których godziny spędzone na odgrywaniu kultowych skeczy stały się chrztem bojowym przygotowującym do zdobycia hollywoodzkiego królestwa. Flagowy hit stacji NBC jest więc czymś w rodzaju telewizyjnej kroniki, ukazującej ponad czterdzieści lat komediowych tradycji ojczyzny stand-upu. Pod koniec zeszłego roku polski oddział platformy Showmax przeprowadził dość odważny eksperyment, polegający na przeszczepieniu słynnego „SNL” na rodzimy grunt.

Reklama

OBEJRZYJ: Stand-up… na kwasie!


Rezultat arcytrudnego zabiegu zyskał ogólną aprobatę polskich mediów. Eksperci ds. rozrywki obchodzili się z wieczornym widowiskiem jak z jajkiem, wychwalając jankeski luz warszawskiej ekipy i przymykając oko na wszelkie mankamenty. Trwająca przez cały sezon dobra passa, przekształciła stołeczne studio w kuźnię lokalnych talentów, regularnie doprowadzających widzów do niekontrolowanych wybuchów śmiechu. Prawdopodobnie pogratulowałbym twórcom tego sukcesu, gdybym nie miał do nich jednego, małego zastrzeżenia. Otóż śmiem twierdzić, że każdy z piętnastu odcinków sprawia wrażenie półproduktu, udającego coś, czym nie jest i nigdy nie będzie.

Konwencja zagranicznego formatu to tak naprawdę tylko powierzchowna dekoracja, próbująca odwrócić uwagę od miernych, estradowych dowcipów. Efektowna sceneria obiecuje dzieło na najwyższym poziomie, lecz rozczarowująca treść nie dotrzymuje kroku audiowizualnej oprawie. Anglojęzyczne wtręty, sprawnie zmontowane parodystyczne przerywniki, czy aktorskie popisy celebrytów, chcą za wszelką cenę ukryć kabaretową naturę przedsięwzięcia. Pod atrakcyjną atrapą oryginału, chowają się nieświeże pomysły pochodzące z najciemniejszych zakamarków czołowych amfiteatrów. Na dodatek, niektóre gagi sprowadzają całość do poziomu rubasznego dorobku popularnych YouTuberów. Jako przykład niech posłuży reklama leku „ASAP”, powtarzająca puenty istniejące w polskim internecie od co najmniej kilku lat.

Reklama

Drużyna „Saturday Night Live Polska” wmawia nam również, że znakomicie radzi sobie z błyskotliwą satyrą polityczną. Niestety, zgryźliwym atakom wymierzonym w państwowe elity brakuje odpowiedniej dozy abstrakcji. Nie mamy szans na narodziny polskiego Norma McDonalda, ponieważ krajowi komicy cierpią na niedobór wyczucia absurdu. Autorzy programu chyba nie odrobili lekcji, bo przecież siła pierwowzoru polega właśnie na kontraście szalonego purnonsensu z bezceremonialną publicystką. Tymczasem wykreowane przez nich scenki wyglądają jak jeszcze bardziej łopatologiczna kontynuacja „Rozmów w tłoku”. Przerysowane portrety znanych postaci mają do zaoferowania jedynie mało wyrafinowane drwiny z fizjonomii, a komentarze dotyczące spraw bieżących przywodzą na myśl gazetki typu „100 dowcipów o…”.

Oczekiwań nie spełniają także tzw. goście specjalni. Stali bywalcy głośnych eventów mają bowiem ogromne problemy z występami na żywo. Członkowie śmietanki towarzyskiej miotają się po scenie niczym zdezorientowane dzieci we mgle, prezentujące autoironię klasy „B”, przekazywaną zaciśniętymi wargami oraz nerwowym uśmiechem. Ryzyko improwizacji zmienia rekiny polskiego show-businessu w zżeranych przez sceniczną tremę, nieśmiałych aktorów-amatorów. Jak widać, „ścianki” oduczają spontaniczności.

Swojska edycja kultowego programu wygrywa tylko i wyłącznie dzięki sprytnie sprzedawanym pozorom. Na pierwszy rzut oka nowoczesna imitacja amerykańskiego humoru mentalnie wciąż tkwi w epoce polskiego kamienia łupanego. Szkoda, że projekt, który mógłby zreformować polską komedię, promuje kreatywną stagnację udekorowaną karykaturą „światowej” prezencji. W krajowej wersji „SNL” jest tyle Stanów Zjednoczonych, ile Quentina Tarantino w filmografii Olafa Lubaszenki.

Reklama

Śledź nasz fanpage VICE Polska na Facebooku

Czytaj też: