FYI.

This story is over 5 years old.

The Cultural Atrocities Issue 2013

Jaki jest najpopularniejszy film na świecie? Urwany

Już w starożytności jeżdżono na wakacje po to, by urzynać się do nieprzytomności i podejmować złe decyzje.

Już w starożytności jeżdżono na wakacje po to, by urzynać się do nieprzytomności i podejmować złe decyzje. Nie mamy wątpliwości, że dopóki naszej dzikiej planety nie zaatakują i nie skolonizują kosmici ludzkość będzie dalej podążać tą drogą. Z związku z tym w ramach poszerzania horyzontów poprosiliśmy nasze redakcje na całym świecie o zebranie i przesłanie nam najbardziej wykręconych pijackich historii z wakacji, w których wszystko poszło najgorzej jak tylko mogło – albo najlepiej, zależnie od punktu widzenia. 

Reklama

Wielka draka w Tijuanie
Rocco Mastrantoni IV

Kiedy miałem 19 lat i mieszkałem w samochodzie w Las Vegas razem z moimi kumplami Samem, Tommym i Grubym Davem, postanowiliśmy wybrać się na wakacje do Tijuany. Pojechaliśmy do San Diego, gdzie wynajęliśmy pokój w tanim motelu i zostawiwszy tam samochody pieszo przeszliśmy przez granicę. Na przejściu nikt nawet nie poprosił nas o dowody. – To wszystko? Jesteśmy już w Meksyku? – zdziwił się Sam. Złapaliśmy taksówkę, której kierowca rozwiał nasze wątpliwości w tym względzie. Nie rozumiał ani słowa z tego co mówiliśmy, do momentu gdy Sam wykrzyknął – Zawieź nas na imprezę! Na szczęście akurat to zdanie kierowca znał doskonale.

Podrzucił nas do Tijuany, gdzie ostatecznie wylądowaliśmy w klubie z tanimi drinkami i jeszcze tańszymi meksykańskimi striptizerkami, które podeszły do nas, usiadły nam na kolanach, po czym odeszły zostawiając nas z rachunkiem na 12 zylionów peso (200 dolarów), czyli więcej, niż wszyscy do kupy mieliśmy na koncie. Gdy zaczęliśmy protestować, ochroniarz o posturze goryla wyrzucił nas na zewnątrz.

Aby ukoić zszargane nerwy i uleczyć rany, zrobiliśmy zrzutkę na tabletki nasenne, które zamierzaliśmy kupić w farmacii po drugiej stronie ulicy. Okazało się jednak, że nie stać nas na nie. Zamiast tego poszliśmy więc do kolejnego klubu, a właściwie speluny, gdzie za 20 dolarów można było pić do oporu; od razu rzuciliśmy się na szoty i piwo. W ciągu kilku godzin upiłem się tak, że musiałem wracać do motelu. Następnego dnia moi towarzysze obudzili mnie waleniem w drzwi. Brakowało Sama. – Kurwa, on nie żyje! – obwieścił mi Tommy. Jak się okazało, Sam gdzieś przepadł i szukali go już od kilku godzin. Podczas poszukiwań natrafili na złowieszczy ślad: w zaułku za klubem znaleźli jego zakrwawioną koszulkę.

Reklama

Wróciliśmy do centrum Tijuany by odtworzyć naszą marszrutę z poprzedniej nocy, jednak nawet nasze znajome striptizerki nie widziały już później Sama. Po kilku godzinach spędzonych na wizytach w okolicznych więzieniach postanowiliśmy w końcu wrócić do motelu. Byliśmy zdezorientowani, czemu towarzyszyło poczucie porażki. Już mieliśmy iść na górę do naszego pokoju, gdy recepcjonistka wskazała nam parking, na który właśnie zajechał „gruby, śmierdzący Amerykanin”. Miał podbite oko, złamany nos i krwawy zygzak na czole. – Napadli mnie w Tijuanie! – zakomunikował nam pękając z dumy.

Sam opowiedział nam dokładnie co się zdarzyło: gdy wyszedł przed klub się przewietrzyć, dwóch bandziorów zaatakowało go znienacka, wciągnęło w zaułek i pobiło, po czym zabrało 10 dolarów które miał przy sobie i zostawiło nieprzytomnego na ulicy. Następnego dnia obudził się z wielkim rozcięciem na twarzy. Zdjął koszulkę i próbował nią zatamować krew,  po czym, półnagi i krwawiący z rany na czole, ruszył zataczając się przez centrum miasta. Napotkany bezdomny dał mu swoją koszulkę i wskazał najbliższy szpital, gdzie nerwowy praktykant świeżo po studiach zaszył ośmiocentymetrowe rozcięcie na jego czole. Gdy na granicy amerykański urzędnik poprosił Sama o paszport, ten odpowiedział: – Człowieku, mieszkam w samochodzie, mam 19 lat i dopiero co napadli mnie w Tijuanie. Wszystko mi zabrali.

Dumka na dwa lima
by Sienna Doll

Reklama

U nas, na południowej półkuli, rolę przerwy wiosennej pełni przerwa zimowa. Dla gimnazjalistów i licealistów oznacza to dwa długie miesiące pełne słońca i brak kurateli rodziców. Odłożywszy odpowiednią sumę pieniędzy, które zarobiłam jako opiekunka do dziecka, i przekonawszy rodziców, że jestem wystarczająco odpowiedzialna, pojechałam na weekend do Wilsons Prom – rajskiego miejsca na wybrzeżu o kilka godzin jazdy od Melbourne. Gdy wracałam późnym wieczorem na kemping po wypiciu wcześniej kilku alkopopów i lizaniu się z przypadkowym chłopakiem, zorientowałam się, że mam na nogach jego klapki. Zawróciłam w ciemną noc by mu je oddać i nagle z kimś się zderzyłam. Okazało się, że był to właśnie on – zostawił buty w moim namiocie i właśnie po nie wracał.

Gdy następnego ranka siedziałam przed namiotem fioletowa pod okiem i czerwona ze wstydu, minął mnie ów chłopak z takim samym limem pod okiem. Chciałam go zawołać, ale gdy spojrzałam na niego uświadomiłam sobie, że w ogóle mnie nie poznaje. Zapytał wręcz: – Co ci się stało w oko? Mnie chyba ugryzł giez. Zdałam sobie sprawę, że zostałam potraktowana przedmiotowo i zapomniana, i usilnie starałam się wymyślić jakąś sprytną odpowiedź. Nie udało mi się to, więc odwróciłam wzrok i odpowiedziałam: – Mnie chyba też.

Pechowa Palcówka
Sander Roks, zdjęcie: Koen van Bommel

Renesse to liczące sobie 1.500 mieszkańców urokliwe miasteczko na holenderskim wybrzeżu, cieszące się szczególną popularnością wśród nastolatków mających zbyt mało lat lub pieniędzy by pojechać na pijackie wakacje do Francji czy Hiszpanii. Choć nie jest to z pewnością mekka europejskich imprezowiczów w rodzaju Berlina czy innych modnych metropolii, na kempingach i na okolicznych plażach roi się od pijanych nastolatków, odgrywających na wydmach sceny rodem z Władcy much.

Reklama

Dziesięć lat temu pojechałem do Renesse z siódemką przyjaciół. Zbudowaliśmy dwa ogromne namioty wyposażone w łóżka, a nawet w mały piecyk. Dużo wówczas psociliśmy, co nie zawsze podobało się postronnym – pamiętam jak raz nastoletnia gotka goniła mnie z nożem do chleba po tym jak nasikaliśmy jej na rzeczy do prania i usmarowaliśmy jej namiot zupą w puszce. To jednak nic w porównaniu z przygodą mojego kumpla, który został zapakowany do radiowozu i spędził noc w areszcie. Widzieliśmy jak go aresztują, ale nie wiedzieliśmy dlaczego – gliniarze powiedzieli nam tylko, że jest podejrzewany o „bardzo poważne przestępstwo”. Mimo to następnego ranka pojawił się na kempingu bez najmniejszego nawet zadrapania. Jak się okazało strzelał dziewczynie palcówkę w kącie klubu gdy ta nagle rozmyśliła się i poszła na policję, gdzie oskarżyła go o gwałt. Mój kumpel jest nieprzyjemnym sukinsynem, ale zarzuty wobec niego szybko wycofano. On sam został zwolniony do domu i nie wydawał się zbytnio przejęty całą sytuacją, natomiast dziewczynę która go oskarżyła zabrano na przesłuchanie.

Cruse Uncontrolled
Christian Belgaux, zdjęcie: Stephen Butkus

Kilka miesięcy temu zgłosiłem się do robienia zdjęć na degustacji alkoholi podczas 48-godzinnego rejsu z Oslo do Kiel i z powrotem. Ponieważ w Niemczech łatwiej kupić alkohol niż w Norwegii, na statku było sporo norweskich nastolatków, dla których wycieczka była okazją do pierwszego w życiu pijaństwa. Wszedłem na pokład przekonany, że będę się zachowywał w pełni profesjonalnie i wcale nie przypuszczałem, że wnet będzie mi dane założyć wsiurski kombinezon, który wziąłem ze sobą na wszelki wypadek gdyby w kajucie było zimno.

Reklama

Początkowo skupiałem się na pracy i trzaskałem zdjęcia aż miło, jednak wszystko wzięło w łeb gdy zacząłem częstować się wszechobecnym darmowym alkoholem. Po jakimś czasie zamiast dokumentować degustację skupiłem się na fotografowaniu dwudziestokilkuletnich dziewczyn, które zaczęły się rozbierać w kiczowatych holach stanowiących część jakiegoś sieciowego hotelu. Potem w ogóle przestałem robić zdjęcia. Znalazłem sobie za to szereg innych zajęć: udawałem zawodowego hazardzistę w kasynie, wdałem się w bójkę z dwoma starszymi gejami przy barze, a na sam koniec odegrałem samodzielnie finałową scenę z Dirty Dancing ku uciesze wsiadających na pokład o 7 rano Niemców. Ostatecznie obudziłem się w korytarzu ubrany tylko w kombinezon. Akurat rozbrzmiewał ostatni dzwonek przed wypłynięciem statku z powrotem do Niemiec.

Inwazja na Florydę
Ben Pobjoy, zdjęcie: Gordon Ball

W 2002 roku mojej nędznej kapeli hardcore’owej zaproponowano występ na jakimś festynie w Orlando na Florydzie podczas przerwy wiosennej. Jako że była to dla nas szansa na wyrwanie się z zaśnieżonej, przygnębiającej kanadyjskiej tundry, szybko znaleźliśmy wypożyczalnię samochodów w Toronto z atrakcyjną trzydniową ofertą bez górnej granicy eksploatacji wozu, wzięliśmy stamtąd minivana i ruszyliśmy w trasę. Jechaliśmy w dół wybrzeża zmieniając się za kierownicą co osiem godzin i sikając przez rozsuwane drzwi by nie tracić czasu na przystanki.

Reklama

Po koncercie kupiliśmy mnóstwo wódy i urządziliśmy epicką imprezę nad basenem w naszym motelu. Ostatecznie wszystko skończyło się jak na porządny rockandrollowy afer przystało, czyli zdemolowaniem po pijaku pokoju, a konkretnie połamaniem dwóch łóżek. Gdy następnego ranka rozejrzeliśmy się po pobojowisku, ogarnął nas lekki niepokój, więc zgodnie z kacową logiką opuściliśmy motel nie odmeldowując się na recepcji by uniknąć konieczności pokrycia szkód i ruszyliśmy do Daytona Beach. Było nam tak wesoło, że w pewnym momencie wyciągnąłem z torby moje majtki Borata z napisem „jaskinia giganta” na kroczu i założyłem je. Nie spodobało się to miejscowym wsiokom, którzy zaczęli wyzywać mnie od pedałów a potem pogonili nas wszystkich do samochodu. Wtedy ruszyliśmy z powrotem w 24-godzinną trasę do Toronto.

Gdy oddawaliśmy minivana, okazało się, że zrobiliśmy ponad 4.5 tysiąca kilometrów w 60 godzin. – Byliście na Florydzie czy co? – zapytał nas gość w wypożyczalni. – Tak, człowieku, i było KURWA SUPER.

Najlepsza relacja z urwanego filmu Made In Poland wygra od nas publikację, fejm i specjalny VICE GIFT PACK :))) 

Zobacz też:

Tajniacy na densflorze
Hajs się znów nie zgadza. Wywiad z Winim
Co dwa fiuty to nie jeden