​Byłem kibolem w latach 90.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum

FYI.

This story is over 5 years old.

Sport

​Byłem kibolem w latach 90.

Nie istniały wtedy sztywne podziały na chuliganów, ultrasów czy pikników – jechałeś na wyjazd, miałeś barwy, więc w każdej chwili musiałeś być gotowy do bójki. „My kibice" Konkwisty 88 to dla wielu hymn tamtych czasów

Jak każdy małolat w tamtym czasie szybko wkręciłem się w piłkę nożną. Grałem mecze na osiedlu, oglądałem w telewizji reprezentację Henryka Apostela i odnoszącą sukcesy w Europie Legię. Na stadion najwcześniej zabrał mnie dziadek – miałem wtedy z dziesięć lat. Na mecz bez niczyjej opieki poszedłem pierwszy raz jako trzynastolatek – wtedy powszechne były takie wyjścia małolatów. Akurat przyjechał Górnik Zabrze, pojawiło się dużo policji, zewsząd sypały się wyzwiska. Dla żądnego wrażeń gówniarza było to coś nowego, jak kuszący zakazany owoc. Od razu wiedziałem, że zostanę szalikowcem. Bardzo istotna była świadomość bycia częścią silnej grupy, z którą trzymałem się później przez kilka dobrych lat.

Reklama

Nie jestem już częścią grupy i nie chcę swoją opowieścią firmować czegoś, co działa jeszcze prężniej niż w moich czasach. Jeśli chcesz aktualnego stanowiska kibiców, pogadaj z chłopakami, którzy dzisiaj aktywnie udzielają się w środowisku. Nie chcę też specjalnie analizować tego ruchu, od tego są fora, portale czy pisma typu „My Kibice". Ja co najwyżej mogę powspominać historie nastolatka z dobrego domu, który trafił na stadion i polubił tę adrenalinę.

Hierarchia była w tym środowisku niezwykle istotna – dzisiaj zresztą jest podobnie. Oczywiście najważniejsi byli ci najstarsi wiekiem i stażem. Nasz klub był specyficzny, bo rządzili tam młodzi kolesie – mieli po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat; w porównaniu chociażby z ekipą z Legii byli to małolaci. Żeby awansować w tej bardzo zhierarchizowanej grupie, trzeba było po prostu się czynnie udzielać w życiu młyna.

Dzisiaj kibicowanie coraz częściej kojarzy się nie z awanturami, a z barwnymi, dobrze przygotowanymi oprawami. W połowie lat dziewięćdziesiątych na stadionach pojawiały się jedynie flagi – było ich sporo, ale wyglądały dość biednie. To wszystko można uznać za typową domową partyzantkę. Gdzieniegdzie wieszano flagi brytyjskie, ktoś czasami rozpędził się ze swastyką – w naszej ekipie nie było jednak takich akcji. Bardziej zorganizowane oprawy zaczęły się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, ale pozwolić sobie mogły na to tylko najbogatsze kluby. My co najwyżej odpalaliśmy po kilkanaście rac.

Reklama

Taka Amica Wronki, choć prezentowała całkiem ciekawy futbol, z naszej perspektywy nie była w ogóle atrakcyjna – po prostu nikt z nimi nie przyjeżdżał i nie mieliśmy z kim się ganiać

Teraz na mecze przychodzi nawet po kilkanaście tysięcy kibiców, bezpiecznie mogą bawić się całe rodziny z małymi dziećmi. Dwadzieścia lat temu frekwencja oscylowała na poziomie kilku tysięcy, z czego spory procent stanowili kolesie tacy jak my. Na drugiej lidze pojawiało się może z tysiąc osób – tutaj zdarzało się, że nawet połowa widowni należała do ekipy. Ilość szalikowców zawsze zależała od tego, z kim nasza drużyna grała mecz – jeśli pojawiali się kibice gości, trzeba było ich odpowiednio przywitać. Taka Amica Wronki, choć prezentowała całkiem ciekawy futbol, z naszej perspektywy nie była w ogóle atrakcyjna – po prostu nikt z nimi nie przyjeżdżał i nie mieliśmy z kim się ganiać. Na derbach, nawet jeśli graliśmy z ostatnią drużyną w tabeli, zawsze był komplet.

Tak naprawdę faktem weryfikującym przynależność do grupy były wyjazdy – to było coś zupełnie innego niż młyn na własnym stadionie. Dzisiaj podstawia się autokary, jest lista imienna, jedzie się pod eskortą policji. Wtedy organizowaliśmy wszystko sami, robiliśmy podchody, żeby zgubić psiarnię – przesiadaliśmy się w jakichś dziwnych miejscowościach, wyjeżdżaliśmy w nocy, wysiadaliśmy kilka stacji wcześniej – wszystko, byle tylko pozbyć się ogona. Ale policja to nie wszystko – czasami, jadąc przez kilkaset kilometrów, napotykaliśmy inne ekipy, które wiedziały o naszych wyprawach. Niektórzy czekali na nas nawet o siódmej rano. Było wesoło.

Reklama

Ze swojego pierwszego wyjazdu – a miałem wtedy piętnaście lat – przede wszystkim pamiętam agresję policji. Szybko przestało mnie to dziwić

Nie istniały wtedy sztywne podziały na chuliganów, ultrasów czy pikników – jechałeś na wyjazd, miałeś barwy, więc w każdej chwili musiałeś być gotowy do napierdalanki. My kibice Konkwisty 88 to dla wielu hymn tamtych czasów. Krojenie szalików wrogich ekip czy zwyczajne bójki towarzyszące wyjazdom na mecz były czymś tak zwyczajnym, jak dwie bramki ustawione na boisku. Dzięki takim akcjom byliśmy ze sobą naprawdę dobrze zintegrowani.

Ze swojego pierwszego wyjazdu – a miałem wtedy piętnaście lat – przede wszystkim pamiętam agresję policji. Szybko przestało mnie to dziwić. Eskortowali nas z dworca na stadion, ja jako gówniarz niosłem torbę z pociętą gazetą pełniącą rolę konfetti – cóż, takie były wtedy elementy opraw. Kiedy zawiał wiatr, kilka skrawków papieru wyleciało mi z reklamówki. Rosły pies natychmiast doskoczył i zdzielił mnie po plecach za śmiecenie. To była szybka lekcja poglądowa, kogo należy nie lubić.

W tamtych czasach nie było łatwo o gadżety. Szaliki, zwłaszcza drużyn mało medialnych, kupowało się gdzieś po targach czy giełdach, niektórzy nawet sami produkowali takie pamiątki. To zresztą było całkiem zabawne – na bazarowych łóżkach polowych obok siebie można było znaleźć rzeczy lokalnego klubu, Legii, Widzewa, Milanu czy Bayernu. Pamiętam, że w sklepach sportowych można było dostać nawet stricte kibicowskie koszulki. Wspominam to jako czasy radosnej nieświadomości – zdarzało się, że barwy na ciuchach były nadrukowane odwrotnie, na porządku dziennym były też literówki.

Reklama

To była epoka sporej prowizorki. W drugiej połowie lat 90. pojechaliśmy na wyjazd do Poznania dwoma busami. Oczywiście nikt nie miał wtedy telefonów, więc szybko straciliśmy ze sobą kontakt. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zobaczyliśmy grupę zdecydowanie biegnącą na nas – stary stadion Warty był naprawdę spory i nie wiedzieliśmy, co to za ekipa. Natychmiast ruszyliśmy na nich – gdy już miało dojść do awantury, zobaczyliśmy znajome twarze. To zabawne nieporozumienie dobrze pokazuje, jak bardzo dużo było w nas chęci, a jak niewiele organizacji.

Najpoważniejszą pogadankę miałem, kiedy mama znalazła w szafie kij bejsbolowy z wyrytą nazwą klubu

Zdarzało mi się nawiązywać kontakty z kolesiami ze znienawidzonych ekip – sporą część informacji czerpaliśmy z zinów, a ogromnej większości z nich nie można było przecież kupić w kiosku. Zresztą w gazetkach, w których nierzadko można było znaleźć nazistowską symbolikę, wydający je kolesie zamieszczali swój adres domowy i numer telefonu. Miało to namiastkę swoistego elitaryzmu. Pamiętam, jak kiedyś zadzwoniłem do kolesia, na którego namiary znalazłem właśnie w jednym z zinów i chociaż byliśmy z dwóch różnych stron barykady, dobrą godzinę rozmawialiśmy o derbach. Informacje wymienialiśmy też drogą listowną.

Byliśmy małolatami, więc musieliśmy kombinować. Jeden z kolegów naściemniał w domu, że jedzie na szkolną wycieczkę do opery. Była to głupia wymówka – gdy matka o tym usłyszała, kazała mu się przebrać w garnitur. Kiedy przyszedł na zbiórkę w marynarce i spodniach w kancik, nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Na szczęście udało mu się przemycić szalik i – choć miał na sobie bardzo niecodzienny strój jak na młyn – mógł dopingować drużynę.

Reklama

Moi rodzice byli bardzo przeciwni mojej stadionowej pasji. Z perspektywy czasu im się wcale nie dziwie – fakt, że nie straciłem zębów, ani nie trafiłem nigdy na dołek to w dużej mierze kwestia farta. Najpoważniejszą pogadankę miałem, kiedy mama znalazła w szafie kij bejsbolowy z wyrytą nazwą klubu. Nauczyłem się dobrze kłamać, więc najczęściej nie miałem problemów z wypadem na mecz.

Bijatyki między sobą były standardem nawet na spotkaniach reprezentacji – obecni na meczu Anglicy cieszyli się, że nasi chuligani wolą atakować siebie nawzajem, zamiast walczyć z przyjezdnymi

Kwestie bezpieczeństwa na starych stadionach były mocno umowne. Na prowizorycznych trybunach uprawiało się wolną amerykankę – wpierdalanie się przez płot czy bójki z policją to norma. Kiedy dwie grupy biegły na siebie, można było przypadkowo oberwać, nikt specjalnie nie zwracał na innych uwagi. Do tego perspektywa dostania z armatki wodnej skutecznie odstraszała potencjalnych kibiców. W wielu miastach ławki były drewniane – bardzo łatwo wyrwało się je i używało jako narzędzia. Bijatyki między sobą były standardem nawet na spotkaniach reprezentacji – obecni na meczu Anglicy cieszyli się, że nasi chuligani wolą atakować siebie nawzajem, zamiast walczyć z przyjezdnymi; słynna na całą Polskę była zadyma w Spodku. Ale zdarzały się też wtopy jak chociażby wpierdol od Niemców – przyjechało sporo srogich neonazistowskich skurwieli z byłego NRD i z nimi nie było już tak łatwo.

Reklama


Bardzo polaryzujący był wtedy podział Legia-Widzew. Klasyczny dziś już mecz z 1997 roku wzbudzał nie mniej emocji, niż niejedne derby. W środowisku kibicowskim doskonale wiedzieliśmy, z kim mamy zgodę i za kogo nie trzymamy kciuków. Choć polskie drużyny grały wtedy – całkiem zresztą nieźle – w Lidze Mistrzów, nie wszyscy im kibicowaliśmy, zasady były proste. W szkole (kończyłem wtedy podstawówkę) zdarzały się za to nawet bójki na tym tle. Jeśli natomiast ktoś pojawiłby się w barwach Legii czy Widzewa na młynie, natychmiast zostałby delikatnie spacyfikowany ostrzegawczym liściem i skrojony. Ale nikt nie był na tyle głupi, żeby robić coś takiego.

W latach 90. dość istotna była subkulturowość, która przenikała się na każdym kroku. Zresztą wielokrotnie zdarzało się, że moi znajomi z punkowych koncertów dostawali wpierdol od stadionowych ziomków – niektórzy spoza miasta nawet prosili mnie o odprowadzenie na dworzec – w tamtych czasach krojenie czekających na pociąg było na początku dziennym. Po osiemnastych urodzinach powoli zacząłem dawać sobie spokój z kibicowskimi wkrętami, jednak całkowicie wymiksowałem się z tego środowiska, gdy wyjechałem z rodzinnego miasta na studia.


Dla kibiców i tych, co zwalniali się z WF-u. Polub fanpage VICE Polska


Samą piłkę też przestałem śledzić wiele lat temu. Przez pewien czas z rozpędu kupowałem jeszcze ziny, ale po pewnym czasie całkowicie od tego odbiłem. Dziś przeglądam fora kibicowskie w necie, od czasu do czasu obejrzę jakiś mecz, jednak bardziej w ramach ciekawostki. Dzisiejszy podzielony ruch kibicowski mnie już niezbyt interesuje. Nawet współcześni chuligani to często bardziej sportowcy, chcący ponapierdalać się pod jakimś szyldem, niż prawdziwi fanatycy. Z chłopakami z dawnych lat też nie mam raczej kontaktu – czasami, gdy wracam w rodzinne strony, zdarza mi się wyjść z którymś z nich na piwko, ale zazwyczaj nie gadamy o piłce. Zresztą to już stare chłopy, większość z nich pozakładała już rodziny. Niektórzy nadal chodzą na mecze, jednak raczej ze swoimi synami niż z ludźmi ze starej ekipy.


Tęczowa swastyka: przeczytaj wywiad z gejem-neonazistą


Poszedłem do korpo kilka dobrych lat po zakończeniu kibicowskiej przygody. Pozbyłem się młodzieńczej fantazji i nawet polubiłem takie spokojne życie, w czym wcześniej pomogły mi studia. A czy dzięki stadionowym doświadczeniom łatwiej było mi się odnaleźć w korporacji? To może dość naciągana teza, ale właśnie na meczach nauczyłem się funkcjonowania w grupie. I choć zasady są inne, lojalność wobec innych członków zespołu i wspólny cel łączy te dwa skrajnie różne światy. Ale w pracy nikomu nie opowiadałem o swoich przygodach sprzed dwudziestu lat. To bez sensu, i tak by tego nie zrozumieli. Bo bycie kibicem było dla mnie czymś więcej niż tylko ganianiem się z psiarnią i próbą zdobycia barw wroga. Niektóre chłopaki bawią się w Indian, inni zakładają zespoły. Dla nas klub był synonimem jedności i wartością wyższą. Czymś, czego w dzisiejszym świecie konsumpcjonizmu i korporacji już praktycznie nie ma.