FYI.

This story is over 5 years old.

The Hopelessness Issue

Nie dajcie się złapać

Jako dzieciak chodziłem do elitarnych szkół prywatnych, przez cały rok grałem w hokeja, a w końcu dostałem się do Skidmore College, gdzie dalej gładko sprzedawałem narkotyki, głównie kumplom ze szkoły.

Ja obecnie, na Williambsburgu, na Brookynie, gdzie zwykłem urządzać pikniki, gdy pracowałem poza zakładem karnym.

Zająłem się sprzedawaniem narkotyków, od kiedy po raz pierwszy zapaliłem trawkę, to było jak miałem 13 lat. Wydawało mi się to logiczne, że żeby mieć kasę na narkotyki, muszę je sprzedawać. Nigdy nie myślałem, że robię coś złego–dzięki mojej przedsiębiorczości na wielu twarzach gościł uśmiech a robiłem to lepiej niż większość ludzi, bo zjawiałem się na czas i nie byłem chciwą, kłamliwą kanalią. Dość często korzystałem z moich ukrytych zapasów, ale miałem nad sobą wystarczającą kontrolę, żeby się nie zatracić.

Reklama

Jako dzieciak chodziłem do elitarnych szkół prywatnych, przez cały rok grałem w hokeja, a w końcu dostałem się do Skidmore College, gdzie dalej gładko sprzedawałem narkotyki, głównie kumplom ze szkoły. Wkrótce UZALEŻNIŁEM SIĘ i żyłem sobie miło dzięki kasie za narkotyki. Jeździłem jak wariat po północno-wschodnich Stanach, handlując koką, ziołem, ecstasy, grzybami i wszystkim innym, na czym dało się zarobić. (Choć trzymałem się z dala od heroiny i cracku –trzeba gdzieś postawić granice.)

Byłem takim chojrakiem–nigdy nie sądziłem, że mogę mieć na karku oddział policji. Ignorowałem nielegalność tego, co robię i nie troszczyłem się o moje dobro na tyle, żeby sprawdzić, jakie są przepisy, czy choćby zainteresować się nimi, lecz, jak się wkrótce dowiedziałem, prawo poświęcało dużo uwagi mojej osobie.

Pewnego, na pozór normalnego, lutowego wieczoru 2004, staliśmy z moim starszym bratem i jego synem przed Barnes & Noble, kiedy zostałem zaobrączkowany przez gliniarza w cywilu, który wyglądał  jak dzieciak z głębi stanu, robiący napad z bronią w ręku. Z perspektywy czasu wolałbym, żeby zabrał mi wszystkie pieniądze, niż zakuwał mnie w kajdanki na oczach sześcioletniego bratanka. W tamtej chwili mój mózg pracował gorączkowo nad wymyślaniem miliona wyjaśnień tłumaczących moje aresztowanie, miast przyjąć do wiadomości koszmarną rzeczywistość, która zaraz miała nastąpić. Gliny miały nakaz rewizji i zabrali mnie do domu, żeby przegrzebać mój towar, co wystarczyło, żeby mnie oskarżyć o popełnienie pięciu poważnych przestępstw, za co potencjalnie groziło mi od 12 do 25 lat więzienia. Miałem 23 lata.

Reklama

Spędziłem noc w areszcie a potem, na szczęście, zostałem zwolniony za kaucją i oczekiwałem na proces. To był mój ostatni semestr w college’u i byłem podekscytowany jak dzika kuna, że w końcu skończę szkołę razem z resztą znajomych. Miałem przed sobą świetlaną przyszłość i w odróżnieniu od większości studentów, byłem na plusie: zaoszczędziłem masę kasy. Zarezerwowałem już bilety na samolot i pokój w hotelu, żeby jechać do Włoch z dziewczyną. Ale nic z tego. Wiedziałem, że moi rodzice, niezależnie od wyniku rozprawy, będą załamani (dużo bardziej niż ja) i że najprawdopodobniej zostanę wywalony ze szkoły.

Skończyło się na umowie między obroną i oskarżeniem, i łagodniejszym wyroku. Zostałem skazany na trzy do dziewięciu lat w więzieniu stanowym. Ta dość długa odsiadka wiązała się przynajmniej w części z byciem w niewłaściwym  miejscu, w niewłaściwym czasie–2004 był okresem wyborów i politycy w Saratoga Springs, gdzie mieszkałem i dilowałem, uważali, że miasto ma problem z narkotykami. Prokurator okręgowy, który wniósł oskarżenie przeciwko mnie, prawdopodobnie wyobraził sobie, że przyłapanie studenta college’u „związanego z nowojorskim gangiem handlującym narkotykami” (jak pisała o mnie lokalna prasa), było świetnym dowodem na to, że miasto nie patyczkuje się z przestępczością. Zrobili ze mnie przykład.

Ugoda została zawarta w sierpniu i powiedzieli mi, że w październiku pójdę do więzienia. Byłem u siebie, mieszkałem we własnym mieszkaniu, a to lato było dla mnie czymś w rodzaju piekła–teoretycznie byłem wolny, lecz już wkrótce miało się to skończyć. Z każdym mijającym dniem zbliżałem się do końca. To było straszne odliczanie–nigdy tak bardzo nie pragnąłem, żeby czas stanął w miejscu.

Reklama

Gdy nastał ranek tego nienawistnego dnia, byłem spóźniony, wytoczyłem się z mieszkania mojej dziewczyny, niewyspany i na kacu. Zostawiłem moją pannę szlochającą spazmatycznie w łóżku. Nie była w stanie iść do sądu i patrzeć, jak zabiera mnie policja. Byliśmy razem kilka lat i to był najgorszy rodzaj pożegnania, jaki można było sobie wyobrazić. Gorsza byłaby tylko śmierć.

Moi rodzice czekali już w samochodzie na ulicy, ze szczękościskiem i łzami w oczach. Byli tak kochani, że przeprowadzili się na jakiś czas do Saratoga Springs, wynajmując przez kilka miesięcy mieszkanie, żeby mnie pilnować, abym nie zrobił czegoś głupiego, zanim mnie zamkną, co prawdopodobnie by się stało, gdyby ich tam nie było. Wciąż wzdrygam się na myśl o bólu, który im sprawiłem. Czułem się jak gówno.

Moje zdjęcie w księdze pamiątkowej, z ostatniego roku college’u. Chodziłem do Millbrook School, koło Poughkeepsie w stanie Nowy Jork. 

Przed moją rozprawą, gdy czekałem na wyrok w areszcie, spotkałem kilku drobnych zbirów, którzy próbowali mnie zastraszyć według klasycznego, więziennego, prysznicowego scenariusza: „Jesteś pod prysznicem, podchodzi Bubba z żyletką i mówi: ‘Albo poleci krew z mojego fiuta, albo z ciebie. Jak będzie?’” Ale to się nigdy nie stało. Zamiast tego odsiedziałem całe osiem miesięcy w „obozie dla rekrutów”  w północnej części stanu Nowy Jork, dla osób skazanych po raz pierwszy, które popełniły przestępstwo bez użycia przemocy. Nazywają to „uwięzieniem wstrząsowym”. Dostałem taki sam wyrok jak 50 Cent–od trzech do dziewięciu lat–na podstawie podobnych zarzutów i przeszliśmy przez ten sam program.

Reklama

Nie zgwałcili mnie tam, ale nieźle mi dokopali. Więzień jest na nogach przez 18 godzin dziennie, zmuszony robić jakieś kretynizmy pod nadzorem odrażających, prostackich, musztrujących go wychowawców, wywrzaskujących  szyderstwa w stylu: „Zamknij swoją froterkę fiutów, ty suko bekająca spermą!” Wielu z tych niedoszłych twardzieli nie ma wykształcenia, ani też przygotowania wojskowego. To po prostu chłopaki, którym pierdolenie się z cwaniakami sprawia przyjemność. Kilku z nich było porządnymi, dobrymi ludźmi, ale inni to ohydne, sadystyczne gówno, niewiarygodnie nadużywające władzy. Widziałem, jak więźniowie byli duszeni, dostawali pięścią w twarz i byli dręczeni, aż zaczynali płakać. Mi udawało się nie przyciągać ich uwagi. Nawiązałem też kilka bliskich przyjaźni, co pomagało spędzić jakoś ten czas. Ale, prawdę mówiąc, nie ma czasu na gadki, gdy jest się napastowanym i zmuszanym do zajęć świetlicowych w dzień i w noc.

Więźniowie z tego programu nie mogą dostawać książek, gier, muzyki, czy paczek z domu -  chodzi o to, że w dużej mierze tak jak w przypadku rekrutów w wojsku, nowy więzień ma zostać pozbawiony wszystkiego i stworzony na nowo. Celem jest zresocjalizowanie osobnika przejawiającego skłonności przestępcze, zanim będzie na to za późno. Nie sądzę, żeby to zadziałało jakoś specjalnie w moim przypadku, może dlatego, że radziłem sobie z monotonią funkcjonując jak robot i nie zwracałem na to większej uwagi. Poświęcałem konieczne minimum energii na to, żeby się prześlizgiwać, żeby nikt nie zawracał mi głowy. Pamiętam, że byłem poważnie zmartwiony smutnym faktem, że po zaledwie trzech czy czterech miesiącach moja dziewczyna, zbyt zawstydzona, by godnie się ze mną rozstać, przestała pisać i odwiedzać mnie. Dostałem potem list od przyjaciela, że widział tę sukę z jakimś facetem, pomyślałem, że to prawdopodobnie jakaś męta z przypadkiem eksplodującej opryszczki. Teraz nie wydaje się to takie druzgocące, ale przez trzy czy cztery miesiące przez co najmniej dziesięć godzin dziennie wściekałem się z powodu tej dziwki. Nie mogłem przestać o tym myśleć. Wszystkie moje plany poszły w diabły–moja pierwsza prawdziwa miłość, historia trwająca dwa lata i przez większość czasu wspaniała, rozleciała się, kiedy siedziałem w więzieniu, całkiem bezsilny. Program wstrząsowy zniszczył wiele związków. Mogliśmy rozmawiać przez telefon tylko dwa razy w miesiącu, przez dziesięć minut, podczas gdy w normalnym więzieniu można generalnie korzystać z telefonów, kiedy tylko nie są zajęte. Miałem do dyspozycji jedynie papier i długopis. Trzy czy cztery listy tygodniowo, które dostawała ode mnie,  z pewnością mogły doprowadzić ją do płaczu–lecz wciąż nie wiem, czy zawracała sobie głowę czytaniem ich.

Reklama

Jako dzieciak byłem nadpobudliwym durniem. Po narkotykach się uspokoiłem. 

Wyszedłem z więzienia akurat przed moimi 25. urodzinami w 2005 i przez dwa czy trzy tygodnie jeździłem na Bronx po koks i ecstasy. Nie winię za to nikogo oprócz siebie, ale pomogła mi wrócić do tego świata dziewczyna, którą poznałem, zanim poszedłem do więzienia. Podeszła do mnie którejś nocy w barze, mówiąc, że zawsze miała do mnie słabość. To był wystarczająco dobry powód, żebym wylądował z nią w łóżku. Ta naprawdę gorąca dziwka, z którą krótko potem zacząłem się spotykać, zachęcała mnie, żebym dilował, i wkrótce zacząłem zarabiać kilka tysięcy tygodniowo. Poza tym byłem zawsze zapraszany na melanże–zazwyczaj takie z masą przeważnie nagich striptizerek uzależnionych od koki, wciągających i płaczących dlatego, że ojczym je zgwałcił albo mamusia sprzedała ich nagie, niedojrzałe jeszcze ciała dilerowi cracku. Od czasu tych nocy nie patrzyłem na striptizerki tak samo jak przedtem i już ani razu nie skusiłem się, żeby wpaść do klubu ze striptizem. Nie było czasu, żeby pomyśleć–nawet jeśli chciałem–chaos mi służył. Szybki powrót do takiego życia był kiepską decyzją. Powinienem był dać szansę uczciwości i ciężkiej pracy… albo przynajmniej poczekać, aż skończy mi się okres zwolnienia warunkowego.

Rzecz jasna, skończyło się tak, że mnie złapali, w lutym 2006, z moją szaloną, gorącą panną jako współoskarżoną. Wylądowanie w więzieniu po raz drugi jest żenującym doświadczeniem, cała życzliwość, którą się cieszyłeś, zostaje natychmiast zaprzepaszczona, ponieważ zawiodłeś, udowodniłeś, że ci wszyscy pesymiści mieli rację.

Reklama

Tym razem jednak postanowiliśmy walczyć z zarzutami w sądzie, gdyż psiarnia przeszukała nas nielegalnie. Kiedy byliśmy gotowi do rozprawy, moja dziewczyna została znów aresztowana z wielu powodów (będąc na wolności za kaucją), i obróciła się przeciwko mnie–podpisała pisemne oświadczenie, w którym było trochę prawdy i mnóstwo kompletnych bzdur, zrobiła ze mnie dilera i damskiego boksera. Zostałem wrobiony, trzeba się było ratować i przyznać do naruszenia zasad zwolnienia warunkowego, co ustawiło mnie w złej sytuacji. Musiałem odsiedzieć jeszcze dwa lata wynikające z mojego wyroku, zostałem odesłany z więzienia w Saratodze do „obiektu więziennego” w Lyon Mountain i Hale Creek. Zwiedziłem całą północną część stanu Nowy Jork.

W Saratodze czas płynął bardzo powoli, gdyż przez cały czas przebywaliśmy w jednym, wielkim bloku więziennym. W zimie nie wychodziliśmy na zewnątrz nawet na godzinę dziennie, więc przez wiele miesięcy nie widziałem nieba. Więzienie w Lyon Mountain, które niedawno zostało zamknięte, było fajnym miejscem o bardzo niewielkim rygorze, gdzie wykonywaliśmy jakieś prace w stylu koszenia trawników, zgarniania śniegu i inne bzdury związane z konserwacją terenu. W Hale Creek koncentrowano się na programach antynarkotykowych, więc spędziłem wiele godzin na potwornych sesjach terapii grupowej. Jedyną rozrywką było to, że jeden z naszych psychologów obściskiwał się z więźniami, co spowodowało niezłe zamieszanie (koniec końców wylano go).

Reklama

Po wyjściu z Hale Creek, zostałem wysłany na Manhattan, do pracy na zewnątrz zakładu karnego. Taka robota jest przeznaczona dla więźniów, którzy nie stosowali przemocy i można wychodzić na przepustki, podczas których, jeśli człowiek przez kilka miesięcy wykaże się dobrym zachowaniem, dostaje pozwolenie na spędzenie kilku nocy w domu, we własnym łóżku. Byłem w takim ośrodku w Harlemie przez prawie dwa lata, pracując w organizacji pozarządowej w centrum Manhattanu i wykonując papierkową robotę. To, co robiłem, było niewiarygodnie nudne, ale czułem BŁOGOSŁAWIEŃSTWO przyzwoitej pracy. Moja sytuacja była bardziej surrealistyczna niż kiedykolwiek–przebywałem w prawdziwym świecie, pracując jak na pozór normalny obywatel, jak Burykill, którym mógłbym być, gdybym nigdy nie zaczął dilować. Lecz po pracy, zamiast wyjść z innymi, napić się drinka w barze i szaleć na punkcie sekretarki, wsiadałem do pociągu, żeby wrócić do więzienia na siódmą, gdzie z bandą innych więźniów musiałem znosić terapię grupową. Wraz z 80 obrzydliwymi facetami spędzałem noce śpiąc na niewygodnym, metalowym wyrku z „materacem” grubości dwóch i pół centymetra, który wyglądał jak coś, co jakiś ptak wydziobał z kartonów z makulatury i innego dziadostwa.

W miarę upływu czasu zdobyłem pewne przywileje, takie podstawowe rzeczy, jak zatrzymywanie wypłaty (na początku dawali mi 15%  zarobionej pensji, resztę składali na rachunku, nie mogłem tego podjąć do czasu zwolnienia) i wynajmowanie mieszkania.

Reklama

Z całej siły starałem się wieść normalne życie, ale miałem okropną, krępującą tajemnicę: każdego tygodnia spędzałem kilka nocy w więzieniu. W tym czasie poderwałem kilka lasek, ale wkurwiał je fakt, że musiałem tak często wracać do więzienia. Potem poznałem moją obecną dziewczynę, która, wbrew zdrowemu rozsądkowi, okazała się taką entuzjastką tego, co robił z nią mój fiut, że zakochała się we mnie. Jednakże pomimo lśniącej chmary afektu przepełniającego nasze wygłodniałe nozdrza, nie mogła powiedzieć swoim rodzicom, dlaczego funkcjonowałem według tak dziwacznego i nieprzewidywalnego harmonogramu. Stres mnie zabijał. Po roku takiego życia udało mi się zdobyć status 7-0, co oznaczało, że mogłem spać u siebie każdej nocy, choć dwa razy w tygodniu wciąż musiałem spędzać kilka godzin w ośrodku. Potem nadeszło rozpatrywanie mojej prośby o zwolnienie warunkowe.

Moje zdjęcie w więzieniu, w 2007. Zdjęcia z malowidłami w tle  są nazywane „pstryk-pstrykami” i więźniowie uwielbiają je. Wysyłałem je do lasek, na których próbowałem zrobić wrażenie. 

Stawiłem się przed komisją w czwartek rano, drugiego lutego 2009. Ufnie wierzyłem w szanse wyjścia na wolność–zachowywałem się pokornie, przyznałem do popełnienia przestępstwa, wyraziłem wyrzuty sumienia i wstręt do mojego dawnego sposobu życia. Wychwalałem nawet resocjalizację, której byłem poddawany w więzieniu. Wykonywałem tę samą pracę przez całe 18 miesięcy, byłem awansowany i dostawałem podwyżki, na co przedstawiłem dokumentację. Lecz kiedy poruszyłem tę sprawę podczas rozmowy, miałem wrażenie, jakby nikt nawet nie przeczytał listów od mojego szefa, w których ręczył za mój dobry charakter–przynajmniej wnioskując z pytań, które zadawali mi członkowie komisji. Czasem Wydział ds. Zwolnień Warunkowych podejmuje decyzje w sposób przypadkowy, przynajmniej tak się wydaje biednym gnojkom, słuchającym werdyktu, rujnującego im życie. Pomimo moich wielkich starań, komisja orzekła, że będę pracował poza zakładem karnym jeszcze przez następne dwa lata. Co gorsze, cofnęli mi status 7-0 i znów zaczęli zabierać moją wypłatę, nie byłem w stanie płacić za mieszkanie. Komisja oświadczyła, że nie jest zadowolona z przeprowadzonej rozmowy. Generalnie uważali, że kłamałem na jakiś temat. Powiedzieli też, że gdybym wrócił do wolnego świata, prawdopodobnie znów zacząłbym popełniać te same przestępstwa. Wprawdzie raz już tak było, ale teraz przez 18 miesięcy przebywałem na wolności nie mając absolutnie żadnego kontaktu z policją, nie pakując się w kłopoty. Byłem wkurwiony.

Reklama

Rzecz jasna, będąc taki, jaki jestem, znów zacząłem handlować ziołem, kokainą i ecstasy, i wprowadziłem się do salonu mojego znajomego, który brał całkiem spory kawałek tego, co sprzedawałem. Było zabawnie, ale to nie była idealna sytuacja dla kogoś pilnie nadzorowanego przez trzy różne oddziały nowojorskiego Departamentu Penitencjarnego. Tak czy inaczej, byłem cholernie rozgoryczony i zacząłem regularnie ćpać. Nigdy nie twierdziłem, że jestem słodkim ciachem, ale tamtego lata byłem naprawdę czerstwy. Głupszy niż głupi, z idiotycznie niskim IQ.

Kilka miesięcy po tym, jak komisja odrzuciła moją prośbę o zwolnienie warunkowe,  przepadłem na teście na mocz w ośrodku. Pieprzyli coś o zerze tolerancji: „Masz szczęście, że jesteś tutaj, mamy tysiące więźniów w głębi stanu, którzy tylko czekają na twoje miejsce… SORRY.” Nie wzięli pod uwagę, że zachowywałem się dobrze przez 20 miesięcy, a przynajmniej unikałem bycia przyłapanym na czymś nielegalnym.

Po teście na mocz dostałem pozwolenie na ostatnią wizytę mojej dziewczyny w więzieniu ośrodka, gdy czekałem na przewiezienie na północ. Płakaliśmy rzewnymi łzami bólu, cierpienia i smutku.

To, że zmarnowałem miesiące ciężko przepracowanego życia tylko dlatego, że chciałem się zabawić, było cholernie głupie, smutne i żałosne. Siedzieliśmy, trzymając się za ręce jak para głupków. Nigdy nie zapomnę boleści jej płaczu, podczas gdy ja tłumiłem łzy wstydu.

Reklama

W Riverview, więzieniu na północy stanu, do którego trafiłem, mieliśmy widok na odległe światła mostu Ogdensburg-Prescott, przerzuconego nad rzeką i prowadzącego do Kanady. Już na początku miałem tam coś w rodzaju przeczucia, że zostanę pisarzem. Podczas tego pierwszego miesiąca po badaniu moczu wysyłałem listy do mojej dziewczyny i do rodziców, opowiadając, że właśnie zamierzam coś napisać i że nie będę od nich wiele wymagał (ta, jasne).

Wiedziałem, że na tym etapie jestem najpodlejszym, egoistycznym gnojem–najlepsze, co mogłem zrobić, to postarać się przelać te uczucia na papier, próbując je rozkminić. Wciąż nie znalazłem odpowiedzi. Mówiąc językiem klinicznym, cierpię na zespół uzależnienia, ale pieprzę to! Będę szedł w zaparte. Jedyna moja dolegliwość, w którą jestem w stanie uwierzyć, to ta, która sprawia, że wciąż kończę w kajdankach, a jedynym miejscem, gdzie mogę powrócić do zdrowia jest–według prawa–więzienie.

Więzienie zabrało mi tak wiele, że poprzysiągłem sobie, że skorzystam z moich doświadczeń, żeby przynajmniej coś odzyskać.

Niełatwo być łobuzem.

Od czasu mojego pierwszego aresztu wracałem tam cztery razy. Czasem dlatego, że ordynarnie się wygłupiałem. Lecz w innych przypadkach łapano mnie za robienie rzeczy, w których zwolnionym warunkowo nie wolno uczestniczyć, a które dla zwykłych ludzi są czymś oczywistym. Za to wszystko wysyłano mnie do więzienia, bez dwóch zdań: za picie piwa, prowadzenie samochodu, przegapienie godziny policyjnej.

W sumie spędziłem sześć lat za kratkami i teraz jestem wolny, ale czekają mnie jeszcze dwa lata zwolnienia warunkowego.  Czy moje czyny rzeczywiście zasługują na tyle czasu i pieniędzy przeznaczanych na pilnowanie mnie? Wielu rozsądnych Amerykanów nie uważa mnie nawet za przestępcę–nigdy nie wyrządziłem nikomu krzywdy fizycznej, po prostu sprzedawałem coś nielegalnego–ale po dziś dzień w każdej chwili mogę zostać zapuszkowany za coś, za co zwykły obywatel nie dostałby nawet mandatu.

Na przykład w tym roku wróciłem do więzienia dlatego, że kilka psów myślało, że włamuję się do samochodu, podczas gdy w rzeczywistości znajomy naprawiał okno mojego wozu. Kiedyś jeden dupoliz ustalił, że jestem na zwolnieniu warunkowym w związku z narkotykami i postanowił dokonać bezprawnej rewizji– mojego samochodu. Odszedł z pustymi rękoma i wypuścił mnie, ale zawiadomił mojego kuratora o tym, że mnie „przesłuchał” i w efekcie zostałem aresztowany, bo wszystko to miało miejsce zaraz po dziewiątej wieczorem, czyli godzinie policyjnej. Wkurwiło mnie to, bo kiedy gość na warunkowym ma kontakt z policją, powinien powiadomić o tym swojego kuratora, ale ja naprawdę myślałem, że to odnosi się do przypadku, gdybym dostał mandat lub był aresztowany. Gliny akurat przeprosiły za przeszukanie mnie, ale według zasad zwolnienia warunkowego naprawianie okna mojego wozu kilka minut po godzinie policyjnej było wystarczającym przewinieniem, by wsadzić mnie do więzienia na dwa miesiące.

Rozpocząłem trzecią dekadę mego życia na tej planecie, uwięziony w jednym miejscu z 59 innymi mężczyznami, pozbawionymi możliwości, żeby czegokolwiek dokonać. Całkiem sporo z nich nigdy nie wróci do domu, a jednak co dwa lata, przy okazji rozpatrywania wniosków o zwolnienie warunkowe, wciąż będą doprowadzać się do szaleństwa, czepiając nadziei, że znów zobaczą świat i próbując zrobić wszystko, żeby tylko wyjść na wolność. Są też tacy–jak ja–których „dożywotni” mieliby ochotę zabić, bo pozwala nam się wracać do wolnego świata, a po kilku miesiącach znów lądujemy w więzieniu. To całkiem powszechne zjawisko: według danych starego, poczciwego Departamentu Sprawiedliwości, spośród 2 milionów Amerykanów na zwolnieniu warunkowym około 100 tysięcy osób rocznie ponownie ląduje w więzieniu z powodu drobnych wykroczeń. Jeden z gości w pierdlu nie lubił, jak łamaliśmy zasady warunkowego, miał dożywocie i jego spojrzenie, piekielna pogarda człowieka skazanego na wieczność, pozwoliło mi wbić to sobie do głowy: muszę żyć usilnie i uważnie, robiąc, co należy, żeby unikać parszywej ciupy.  Najważniejsze to znaleźć sposób, aby jakoś się bawić w więzieniu, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Kiedy poważnie się rozejrzałem, pojąłem, jak wiele potencjału się tu marnuje,  ilu ludzi żyje z żalem i nigdy nie będzie miało możliwości tego zmienić. Jest za późno.

Wszystko to nie jest jedynie nauką, jak radzić sobie z więzieniem. To nauka, jak radzić sobie z życiem–a jestem winien tego, że przez cały czas o tym zapominałem.  Minęło już prawie dziesięć lat, od kiedy umiem znajdować szczęście w sobie, a zazwyczaj wcześniej bywałem szczęśliwy z niewłaściwych powodów. Teraz muszę tylko poprosić moją dziewczynę, żeby zachowała jeszcze trochę cierpliwości, żeby wyluzowała i była spokojna, gdy staram się, by zadziały się dobre rzeczy. Tak długo, póki mnie nie zamkną, zawsze jest nadzieja, że wygram w lotto, albo że moja dziewczyna wpuści do sypialni egzotycznego ptaka. Nigdy to się nie stanie, gdy człowiek siedzi w więzieniu.

Przeczytaj też:

(nie) dla psa kiełbasa
Vademecum pijącego w ukryciu
Jak umrzemy?