FYI.

This story is over 5 years old.

wywiad

Patryk Vega

Reżyser opowiada o trwającej dwa lata dokumentacji, rozmowach z ludźmi, którzy oficjalnie nie istnieją, tajemnicach, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego

Mówią, że jest lepszy nawet od „Pitbulla". Że nic w nim nie jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Jego twórcy obawiają się, że po premierze będą musieli wyjechać z kraju, bo tak kontrowersyjnego filmu Polacy jeszcze nie widzieli. Patryk Vega po kilku latach eksperymentowania z różnymi gatunkami, powraca do tego, w czym czuje się najlepiej - do kina na wskroś przepełnionego realizmem. Fikcja?

Reklama

W wywiadzie z Ewą Jankowską, reżyser opowiada o trwającej dwa lata dokumentacji,  rozmowach z ludźmi, którzy oficjalnie nie istnieją, tajemnicach, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Zdradza kulisy pracy na planie filmowym oraz opowiada o współpracy z tak znakomitymi aktorami, jak Olga Bołądź, Jan Frycz czy Agata Kulesza.

Ewa Jankowska: Skąd obawa, że po premierze będziecie musieli opuścić kraj?

Patryk Vega: Nie chciałbym, by zabrzmiało to bałwochwalczo, ale nie przypominam sobie tak kontrowersyjnego filmu w polskiej kinematografii. Wali między oczy i jest niezwykle aktualny. Oglądając go, widzowie będą mieli świadomość, że nie jest to zamierzchła przeszłość, ale to, co dzieje się tu i teraz. Osobom, które obejrzały film podczas pokazów testowych, siedział on w głowie kilka dni. Dzwoniły potem do mnie i dopytywały się o rozmaite szczegóły. „Służby specjalne" narobią sporo zamieszania.

Boisz się krytyki?

W życiu zostałem już tyle razy skrytykowany, że mnie to nie rusza. Jeżeli chodzi o ten film, mam radość z dobrze wykonanej pracy i przekonanie, że jestem na właściwym torze. To powrót do siebie. Ludzie, którzy zobaczyli „Służby specjalne" uznali, że to mój najlepszy film w życiu.

Sami przyjaciele?

Filmów nie testuje się na przyjaciołach. Nie są to osoby obiektywne. Tu nie chodzi o to, żeby słuchać pochwał, ale jeszcze na etapie „brudnego" filmu wyłapać wszystkie mankamenty. Do tej pory zorganizowaliśmy 60 projekcji. Wzięli w nich udział ludzie, których nie znam, w różnym wieku, z różnym wykształceniem.

Reklama

Dlaczego ich zdaniem film jest najlepszy? Lepszy nawet od „Pitbulla?

W ocenie wielu ludzi - tak. O szczegóły należy ich spytać. W kwestii podobieństw do „Pitbulla", w „Służbach specjalnych" po pierwsze pojawią się świetne kreacje aktorskie. Widzom ciężko będzie ocenić, który aktor zagrał najlepiej. Zarówno Olga Bołądź, jak i Janusz Chabior, a także Wojtek Zieliński stworzyli znakomite kreacje. Nawet nie wspomnę o Agacie Kuleszy, Andrzeju Grabowskim, Wojtku Machnickim, Kamilli Baar, Eryku Lubosie czy Janku Fryczu - to perełki. Film jest niezwykle realistyczny, momentami na myśl przywodzi dokument. A to dlatego, że praktycznie w całości oparty jest na dwuletniej dokumentacji, którą przeprowadziłem. Niektóre dialogi są jeden do jednego przeniesione z rozmów, które naprawdę się odbyły.

Co jeszcze im się podobało?

Niejednoznaczność. Nic w tym filmie nic nie jest tym, czym się wydaje. „Służby…" uderzają we władzę, biznes, media, ale nie w sposób prosty, dosłowny. Mam wrażenie, że ludzie nie wiedzą, czego się spodziewać. Pójdą do kina, wydawałoby się, na dobrą rozrywkę, kupią pop corn, albo nachosy i zasiądą wygodnie w kinowych fotelach. Dostaną za to walnięcie młotkiem w głowę.

Z powodu treści czy formy?

Treści. Film jest bardzo oszczędny w środkach. Niczego nie upiększamy. Kamera służy opowiadaniu historii, nie efekciarstwu.

Współtwórcy nie bali się wziąć udziału w tak „niebezpiecznej" produkcji?

Reklama

Musisz ich o to spytać. Film jest świetnie udokumentowany. Protoplaści trzech głównych bohaterów istnieją naprawdę. Materiał literacki stworzony na ich podstawie dał mi możliwość ulepienia wiarygodnych i interesujących postaci. A to jest priorytet dla aktora. Żeby zagrać fascynującą i świetnie skonstruowaną rolę. Ale dość tego. Nie chcę zachwalać własnego filmu. Nie mogę się po prostu doczekać, aż wejdzie do kin.

Czy na którymś z aktorów zależało ci szczególnie? 

Gdy piszę scenariusz, to z reguły od razu mam w głowie aktora, którego chciałbym obsadzić w danej roli. Największy problem miałem z wyobrażeniem sobie postaci kobiecej, którą zagrała Olga Bołądź. Do tej pory nie było tak trudnej postaci kobiecej w polskim kinie i łatwo można było utracić tę wiarygodność.

Pod jakim względem?

Pod względem kreacji postaci. Wejście w rolę wymagało zmiany pod względem fizycznym, zarówno w wyglądzie, jak i zachowaniu. Dla mnie ta kreacja idzie w kierunku takiej, którą stworzyła Charlize Theron w „Monster". Olga już na miesiąc przed zdjęciami chodziła w filmowych ciuchach, zmieniła sposób poruszania. Odnosi się wrażenie jakby ulepiła całkiem nowego człowieka, a wręcz stała się nim. Z delikatnej osoby przemieniła się w silną kobietę, która w filmie niejednokrotnie budzi strach. Na ekranie widzowie zobaczą więc całkiem inną kobietę. Nie będzie ona przypominać Olgi Bołądź, jaką znają.

Dlaczego wybrałeś właśnie Olgę?

Reklama

Gdy odbyłem z Olgą pierwszą próbę, poczułem, że jej wierzę. Wiedziałem, że to ona.

Długo szukałeś odpowiedniej osoby?

Tak. Obawiałem się, że ogromną przeszkodą będzie przymus obcięcia przez kobietę włosów. Dla mnie to byłoby straszne, jakbym miał nagle ściąć włosy, które zapuszczałem przez pięć lat. Poza tym, w Polsce ciężko sobie w ogóle pozwolić na takie poświęcenie. Aktorzy biegają z teatru do serialu, wykonują inne zlecenia komercyjne. Nie ma miejsca na stworzenie tak kreacji. Tymczasem okazało się, że aktorki wręcz o tym marzą! Bo im się to kojarzy ze stworzeniem amerykańskiej roli, z kinem przez duże K. Taka postać to ogromna szansa na wykazanie się, doświadczenie czegoś zupełnie nowego. Mimo niedogodności związanych z pracą, mnóstwo aktorek bardzo chciało wcielić się w tę postać. W przypadku większości miałem jednak problem, bo czułem, że udają kogoś, kim nie są.

Którą aktorkę jeszcze brałeś pod uwagę?

Nie chcę podawać nazwisk. Na samym początku wychodziłem od warunków fizycznych, co szybko okazało się błędem. Zorientowałem się, że muszę skupić się na psychologii osoby, na tym, co ma w głowie. Zresztą z tą fizycznością w przypadku polskich aktorów jest inaczej niż na przykład amerykańskich. Często jest tak, że polski aktor ekscytuje się, jak bardzo przygotowywał się do roli, po czym okazuje się, że tego efektu na ekranie w ogóle nie widać. Facet ściąga koszulkę, a tego kaloryfera po prostu nie ma. Wielkim atutem do zbudowania rzeźby Olgi było to, że jest szczupła i mniej postawna. W przypadku osoby z większą ilością tłuszczu byłby problem. Zanim zaczęlibyśmy budować masę mięśniową, najpierw musielibyśmy spalić jej tłuszcz. Z Olgą od razu mogliśmy budować jej sylwetkę. Ponadto wyszło na jaw, że Olga - i to w opinii gości z MMA (mieszane sztuki walki) - ma zadatki na zawodnika. Jest bardzo szybka. W żadnej scenie nie potrzebowaliśmy kaskadera, Olga wszystko zagrała sama.

Reklama

Podobno jednak bardzo przeżyła obcięcie włosów.

Według mnie i moich kolegów, wygląda dziesięć razy bardziej sexi w krótkich włosach. Ale rzeczywiście sam moment obcinania był bardzo poruszający. Byłem przy tym i nawet nie sądziłem, że też to strasznie przeżyję. Poczułem odpowiedzialność za te długie warkocze. Dziś cieszę się, że ten film był tego wart.

A pozostali bohaterowie?

Myślę, ze wielkim odkryciem będzie kreacja Janusza Chabiora. To świetnie napisana postać. „Służby specjalne" są tak naprawdę o ludziach. To nie kino akcji z wybuchami i pościgami. Tylko film o tym, co oficerowie tajnych służb mają w głowię. Aktorzy stworzyli wiarygodne postaci, których nie sposób jednoznacznie ocenić. Nic tam nie jest czarno białe.

Kino psychologiczne?

W każdym razie nie film, podczas którego możesz sobie pisać sms-y. Od pierwszej minuty wymaga od widza całkowitego skupienia.

Co było najtrudniejsze przy realizacji „Służb…"?

Film wymagał ode mnie bardzo skomplikowanej dokumentacji, zwłaszcza tej dotyczącej oficerów służb. Mimo że mam trochę znajomości wśród służb mundurowych, to dotarcie do oficerów i otworzenie ich agentów po prostu graniczyło z cudem. Przez siedem miesięcy odbijałem się od ściany.

W czym tkwił problem?

Te osoby niekiedy oficjalnie nie istnieją, poza tym obowiązuje je tajemnica państwowa. Dla nas to pojęcie abstrakcyjne, dla nich nie. Byłem przy śmierci jednego ze szpiegów. Mimo że prawie 30 lat minęło, odkąd ten człowiek skończył wykonywać swoje obowiązki, to na łożu śmierci błagał swojego syna, by nie opuszczał go nawet na chwilę, bo on się boi, że mógłby na skutek działania leków zdradzić jakąś tajemnicę. Prawdziwy oficer tajnych służb to nie jest „agent Tomek". Dotarcie do tych naprawdę istotnych informacji było piekielnie trudne. Nie udałobysuk mi się to, gdyby nie nastąpił pewien pomyślny zbieg okoliczności, o którym nie chcę mówić. W filmie w każdym razie tę dokumentację widać.

Reklama

Po czym to poznać?

Bohaterowie bardzo często posługują się slangiem - niekiedy wręcz językiem szyfrowym. W „Pitbullu" była to gwara policyjna. Tam z kontekstu można było się zorientować, o co chodzi. W „Służbach…" jest inaczej. Często nie jesteś w stanie nawet domyślić się, o czym mówią bohaterowie. Dlatego w rogu ekranu co jakiś czas pojawia się słownik. Ktoś, kto zna się na rzeczy, zorientuje się, że autor filmu musiał z kimś z branży na ten temat rozmawiać.

Czy ten język szyfrów jest dokładnie taki jak w prawdziwym życiu?

Tak, to buduje realizm. Oprócz dokumentacji postaci, musiałem również przeprowadzić skomplikowaną dokumentację innych obszarów - medycyny, religii, prawa, kryminalistyki, wojskowości. W filmie w zasadzie nie ma ani jednej wymyślonej sceny. To kompilacja scen bardzo często jeden do jednego zaczerpniętych z życia, włącznie z dialogami.

Czy to są informacje, które gdzieś przeczytałeś czy uzyskane bezpośrednio od osób z tajnych służb?

O tym, czego się dowiedziałem, nie da się przeczytać. Nie mogę na ten temat rozmawiać…

Dlaczego ktoś, kogo obowiązuje tajemnica państwowa, postanowił właśnie tobie to wszystko opowiedzieć?

To tajniki mojej pracy. Nie jest przypadkiem to, że dziennikarzom przez ponad 30 lat nie udało się zdobyć takich informacji. Wszystkie publikacje i artykuły, które przeczytałem na ten temat, które niby mają odsłaniać kulisy pracy tajnych służb, są trywialne.

Reklama

Czy nie narażałeś się na niebezpieczeństwo, próbując dotrzeć do tych osób?

Na pewno będą się pojawiały opinie, że twórcy może grozić jakieś niebezpieczeństwo, ale w rzeczywistości to jest trochę bardziej skomplikowane.

To znaczy?

Jeśli okradliśmy razem sklep, to ja stanowię dla ciebie zagrożenie, bo mogę komuś powiedzieć, w jaki sposób ten sklep okradliśmy. I wtedy ty możesz chcieć coś mi zrobić. W sytuacji, gdy tylko słyszałem, że okradłaś, nie posiadam dowodów, by ci zaszkodzić.

Czyli chroni cię fikcja?

Fikcja… (śmiech)

Zastanawiałeś się, czy nie zrobić z tego dokumentu?

Nikt by ze mną nie chciał rozmawiać, nie zgodziłby się na nagranie. To nie jest tak, że możesz sobie z kimś usiąść w restauracji „Sowa i Przyjaciele" i uciąć pogawędkę. Takie rozmowy przeprowadza się w lesie i albo w bezpiecznych pomieszczeniach. To była ciężka, mozolna, trwająca dwa lata dokumentacja. Zdobycie pewnych informacji wydawało się niemożliwe.

Sam wykonywałeś dokumentację?

W przypadku tego filmu nie korzystałem z pomocy żadnego researchera.

Czy twoi prawdziwi bohaterowie widzieli już film?

Oczywiście.

Jak zareagowali?

Skrytykowali, że w filmie jest za mało krwi. (śmiech) Jak z nimi rozmawiam, to ciągle wracają do tej samej kwestii. Próbują mnie namówić, żebym do jakiejś sceny dodał więcej krwi. Wtedy ich zdaniem będzie bardziej prawdziwie, brutalnie. Ja uważam, ze ten film już wystarczająco działa na wyobraźnię. Przy „Pitbullu" byli tacy, co śledzili pojawiające się pistolety w kaburach głównych bohaterów. Inni z kolei twierdzili, że lustro fenickie powinno stać w innej części pokoju. Dla osób związanych ze służbami te szczegóły są niezwykle istotne. Bo świadczą o prawdzie. Ale pomimo tych uwag, film im się podobał i to jest dla mnie najlepsza rekomendacja.

Reklama

Konsultowałeś z nimi scenariusz?

Dałem im do lektury kolejne wersje. Wiele dodawali od siebie. W filmie jest też kilka scen, do których musiałem przeprowadzić dokładną dokumentację medyczną, by pokazać, w jaki sposób zabić człowieka bez pozostawienia śladów. Scenę z powieszeniem dokumentowałem naprawdę bardzo długo, zadbaliśmy tam o najmniejszy szczegół. Zależało mi na tym, aby nikt, żaden technik, nie mógł podważyć jej wiarygodności. Ta scena naprawdę mnie wymordowała.

Dlaczego?

Kręciliśmy ją prawie dwadzieścia godzin. Aktor był wieszany przez siedem. Ważył około 130 kg, więc mieliśmy skomplikowaną konstrukcję do podwieszania. Wszystko odbywało się w ciasnym pomieszczeniu, w którym sześciu kaskaderów musiało trzymać za liny. Mieliśmy 30 ustawień kamery, nie było jak ustawić się ze sprzętem. To była męka.

Jeszcze jakaś scena wymagała dużego wysiłku?

O palpitacje serca przyprawiało mnie kręcenie scen w zastanym, autentycznym tłumie. Mimo że bardzo się to opłaca, jest to niezwykle skomplikowane. Wystarczy że ktoś spojrzy w kamerę i tracisz całe ujęcie. Zdecydowałem się na to, bo dodaje to realizmu, a po drugie mam doświadczenie w kręceniu dokumentów i nie boję się takich eksperymentów. Reżyser, który pracuje wyłącznie na fabule, nigdy by się pewnie na to nie zdecydował. Jest przyzwyczajony do komfortu. Ma zabezpieczony plan i może spokojnie kręcić. W Stanach kręcenie takiej sceny wyglądałoby tak, że zabezpieczyli by cztery przecznice, zaangażowali dwa tysiące statystów i ustawili całą inscenizację. U mnie wszystko dzieje się w realu, w prawdziwym świecie, do tego w rozpoznawalnych dla warszawiaków miejscach.

Reklama

Rozumiem, że protoplaści twoich głównych bohaterów nie zasiądą w pierwszym rzędzie na pokazie prasowym?

Nie.

Nie obawiasz się, że ktoś będzie próbował do nich dotrzeć?

Nikomu się to nie uda. To nie jest kwestia przeanalizowania bilingów, emaili czy zabrania mi laptopa. Rozmowy, które z nimi przeprowadzałem, nigdy nie odbyły się w konwencjonalny sposób.

Czy te osoby wciąż działają zawodowo?

Nie mogę powiedzieć.

Czy ktoś zaproponował ci kiedyś realizację filmu, reportażu z tego jak pracuje Patryk Vega?

Jasne.

I co?

Zastanawiam się nad tym. Mam ogromną frajdę z wykonywania dokumentacji. Dochodzę do tego, że jest to jeden z najprzyjemniejszych etapów pracy nad filmem. W trakcie takich poszukiwań stykasz się z życiem, z człowiekiem z krwi i kości. To buduje, rozwija - zarówno mnie, jak i moich rozmówców. Dzięki temu mogę na chwilę stać się nimi i spojrzeć na wszystko z zupełnie innej strony. Obecnie robię dwa projekty i one również są oparte na dokumentacji. Niczego nie muszę wymyślać. Życie przynosi wystarczająco dużo rozwiązań i ciekawych historii.

Co to za projekty?

Wolę opowiadać o skończonych projektach.

Wokół podobnej tematyki?

Tak, pierwszy to serial, drugi to film fabularny. Oba z pogranicza psychologii i kryminału. Ten drugi film to spory projekt, który też wymagał ode mnie skomplikowanej dokumentacji w kilku krajach.

Kiedy masz zamiar zakończyć pracę nad scenariuszami tych projektów?

Reklama

Kiedy zbiorę wystarczająco dużo materiału. Musiałem dotrzeć do psychiatrów, policjantów, ofiar i sprawców, których psychologię będę odtwarzał.

Teraz skupisz się na przestępcach?

To będzie film, w którym pokażę proces psychologiczny, z perspektywy przestępcy, ofiary i policjanta.

Ta historia wydarzyła się naprawdę?

Tak.

W Polsce?

Nie, na świecie. Ale więcej nie powiem, bo będzie można się zorientować, czego dotyczy.

Bardzo przeżyłeś „Służby specjalne"?

Czułem, że jestem w swoim żywiole. Co nie znaczy, że nie było trudno. Film był kręcony nie tylko w Polsce, również w Iraku, we Włoszech, na Łotwie. Te wszystkie wyjazdy zagraniczne były sporym przedsięwzięciem. Do Iraku musieliśmy wywieźć łądunki wybuchowe, żeby na miejscu zrobić eksplozję. Dwa miesiące zajęło nam wymyślenie, jak to zrobić, bo nie ma z Irakiem żadnych międzynarodowych umów celnych, a to był materiał niebezpieczny. Potem z kolei trzeba było wykombinować, jak to wszystko stamtąd wywieźć. Mieszkańcy Iraku funkcjonują w zupełnie innym rytmie. Niczego nie planują naprzód, żyją tu i teraz.

Ciężko się było z nimi dogadać?

W kwestii planowania tak. Ale prawda jest taka, że to niezwykle mili i życzliwi ludzie. Na skutek okrucieństw związanych z wojną, są już zmęczeni jakąkolwiek agresją. Przy herbacie jesteś w stanie załatwić dosłownie wszystko. Nie jest to świat, w którym możesz pójść do wypożyczalni i wziąć plastikowe rekwizyty karabinów. Nie mieliśmy jednak najmniejszego problemu, żeby bez pokwitowania wziąć od wojska naładowane kałasznikowy, które do wieczora musieliśmy zwrócić. Wszystko na słowo honoru, za uścisk dłoni, które tam znaczą więcej, niż podpis.

Już nie możesz się doczekać premiery?

Zazwyczaj premiery całkowicie mnie spalały. Chodziłem na rzęsach, piłem melisę. Teraz mam przeświadczenie, że obrałem właściwy kurs i wykonałem zadanie.

Wcześniej nie byłeś na właściwym torze?

„Pitbull" nie był sukcesem komercyjnym w kinie. Bardzo chciałem zrobić film, który będzie sukcesem kasowym. Problem polegał na tym, ze zacząłem robić filmu dla ludzi, a nie dla siebie. Dziś wiem, że nie rozumiem masowej publiczności, a ona nie rozumie mnie. Zrobiłem taki film jaki sam chciałbym zobaczyć. Publiczność też w ostatnich latach bardzo się zmieniła. Współczesny widz częściej wychowuje się bez telewizora. Ogląda mnóstwo dobrych amerykańskich seriali. Od twórcy oczekuje się czegoś więcej - realizmu, prawdy. Takie tendencje obserwuje się, oglądając nawet współczesnego „Batmana". To już nie jest komiksowy „Batman" sprzed dekad, tylko film prawdziwy na poziomie psychologii i emocji głównych bohaterów. Cieszę się, że mogłem zrobić to, w czym najlepiej się czuję i w czym się nie spalam.

Spalałeś przy „Ciachu" czy „Last Minute"?

Meryl Streep kiedyś powiedziała, że nie chce, by ktokolwiek mówił jej, który jej film jest lepszy, a który gorszy. Bo ona wszystkie traktuje jak własne dzieci i sama najlepiej wie, które kocha najbardziej, w które włożyła najwięcej pracy. W każdy projekt wkładam całego siebie. I, mimo że „Ciacho" spotkało się z krytyką, dla wielu ludzi jest to najlepsza polska komedia ever. Kiedy ją robiłem, byłem w innym miejscu w swoim życiu i nie zamierzam się jej wypierać. W „Służbach specjalnych" zatoczyłem koło i wróciłem do moich filmowych korzeni.

Dziękuję za rozmowę.