FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Piąte: nie zabijaj

Historia wspieranego przez Izrael bojownika i mordercy, który porwał mnie w Libanie, by później osiąść w Ameryce i zostać sprzedawcą lodów w Detroit

Zanim w 1998 roku założyłem browar, pracowałem dla Associated Press (AP) jako korespondent na Bliskim Wschodzie. W latach 1979-1984 stacjonowałem w Bejrucie i w Kairze. Czasem dzwonię do starych znajomych z Bejrutu, by być na bieżąco z wydarzeniami politycznymi w tej części świata. Mniej więcej rok temu pojechałem tam na wesele. Czyżby Agencja Bezpieczeństwa Krajowego (NSA), która – jak ostatnio wyszło na jaw – podsłuchuje wszystkie rozmowy telefoniczne, miała coś na moich znajomych ze stolicy Libanu? A może ktoś coś namieszał z naszymi dostawami na rynki zagraniczne albo z importowanym przez nas zbożem i chmielem? Dawno temu, gdy sprowadzaliśmy m.in. piwo z Zimbabwe, Agencja do Walki z Narkotykami (DEA) przeprowadziła kontrolę importowanego przez nas towaru, podejrzewając, że w kontenerach szmuglowane są narkotyki. Jej informator musiał jednak coś pokręcić, bo nic nie znaleźli.

Reklama

Mój rozmówca przedstawił się jako agent Perry P. Kao z nowojorskiego biura Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego i Służb Imigracyjnych i Celnych (ICE). Przyjacielskim tonem zaproponował spotkanie.

– Oczywiście, ale w jakiej sprawie? – spytałem.

– Wolałbym wyjaśnić to panu osobiście – odparł Kao. Dwie godziny później wraz z agentem Timem Aumanem stawił się w moim biurze. Obaj pokazali mi pozłacane odznaki Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, na co ja zaproponowałem im kawę oraz wodę i poprowadziłem ich do sali konferencyjnej.

– Pewnie zastanawia się pan, jaki jest powód naszej wizyty – powiedział Kao z szerokim uśmiechem. – Otóż chodzi o pewien incydent, w który był pan zamieszany podczas wojny w Libanie w 1980 roku.

– Czy chodzi panu o moje porwanie w południowym Libanie? – zapytałem. Nie pierwszy raz agenci rządowi interesowali się tym tematem. Dwukrotnie zeznawałem w tej sprawie przed Departamentem Sprawiedliwości. Ostatecznie porywacze wypuścili mnie na wolność; zabili jednak dwóch towarzyszących mi Irlandczyków z misji pokojowej ONZ, których wcześniej torturowali. – Dokładnie – odparł Kao.

Zostałem wysłany do Libanu w związku z wojną domową, która rozpoczęła się w 1975 roku. Jej zarzewiem był konflikt między prawicowymi chrześcijanami skupionymi wokół Falangi Libańskiej i lewicowymi bojówkarzami sprzymierzonymi z Organizacją Wyzwolenia Palestyny (OWP). W 1978 roku izraelska armia wkroczyła do południowego Libanu z zamiarem spacyfikowania partyzantki OWP przeprowadzającej co jakiś czas ataki rakietowe na Izrael.

Reklama

Po wycofaniu się Izraelczyków ONZ ustanowił na południu kraju międzynarodową misję pokojową o nazwie Tymczasowe Siły Zbrojne ONZ w Libanie (UNIFIL). Izrael nie uznawał tej inicjatywy i odmówił wycofania swoich sił z ponadpiętnastokilometrowego pasa przygranicznego. Kontrolę nad sporną strefą przekazał zbuntowanemu majorowi libańskiej armii Saadowi Haddadowi – chrześcijaninowi sprzymierzonemu z Falangą Libańską. Wojska izraelskie wyszkoliły i uzbroiły milicję Haddada, która przyjęła nazwę Armia Południowego Libanu. 18 kwietnia 1979 roku Haddad ogłosił ustanowienie w kontrolowanej przez niego strefie Wolnego Libanu.

Informację, że Departament Bezpieczeństwa Krajowego nie interesuje się żadną ze spraw, które przemknęły mi na myśl na wiadomość o telefonie od agenta Kao, przyjąłem z ulgą. Jednocześnie jednak wizja rozgrzebywania starej, zabliźnionej rany wzbudziła mój niepokój.

Trzydzieści cztery lata temu, 18 kwietnia 1980 roku, towarzyszyłem patrolowi misji pokojowej ONZ, który został porwany w południowym Libanie. Porywacze wypuścili mnie wówczas po kilku godzinach, ale dwaj towarzyszący mi Irlandczycy– szeregowy Derek Smallhorne, lat 31, ojciec trojga dzieci, oraz szeregowy Thomas Barrett, lat 29, któremu na chwilę przed porwaniem w ojczyźnie urodziła się córeczka – mieli mniej szczęścia. Obaj zostali zabici, a przed śmiercią byli torturowani. Porywacze torturowali i postrzelili także trzeciego Irlandczyka, szeregowego Johna O’Mahony’ego. Wraz z majorem armii amerykańskiej pracującym dla ONZ, Harrym Kleinem, przenieśliśmy O’Mahony’ego w bezpieczne miejsce. Przeżył.

Reklama

– Czy panowie wiedzą, że prawdopodobny zabójca tych Irlandczyków, a już na pewno człowiek odpowiadający za porwanie, jest sprzedawcą lodów w Detroit? – zapytałem przekonany, że przy obecnej technologii moje poprzednie zeznania w tej sprawie zostały jakoś zarchiwizowane.

– Owszem, jak również to, że stara się o amerykańskie obywatelstwo – odpowiedział Kao. Jak dodał, jego departament ustalił, że mózg porwania, czyli Mahmoud Bazzi, wjechał do USA, legitymując się fałszywymi dokumentami. Po otrzymaniu azylu i wyrobieniu sobie zielonej karty obecnie stara się o amerykańskie obywatelstwo.

Ta informacja była dla mnie nowością. Po raz ostatni słyszałem o Bazzim w 2006 roku w Waszyngtonie, gdzie składałem zeznania przed Departamentem Sprawiedliwości. Śledczy departamentu skontaktowali się ze mną po tym, jak w kwietniu 2000 roku, na dwudziestolecie tragicznego incydentu w Libanie, nadawany na irlandzkim kanale telewizyjnym RTE program „Prime Time” przygotował specjalne godzinne wydanie poświęcone tym wydarzeniom zatytułowane „The Enclave of Killings”. Co oczywiste, zamordowanie irlandzkich żołnierzy odbiło się szerokim echem w ich ojczyźnie, a „New York Times” poświęcił tragedii pierwszą stronę swojego wydania z 19 kwietnia 1980 roku. W całej historii Irlandii bardzo niewielu jej obywateli zginęło w konfliktach zbrojnych poza granicami kraju.

Przygotowując materiał na dwudziestolecie porwania, reporterka RTE Fiona MacCarthy wytropiła Bazziego w Detroit i pewnego ranka zaczepiła go, gdy stał przed swoim domem. Początkowo udawał, że nie zna angielskiego, jednak ekipa RTE miała z sobą tłumacza.

Reklama

Widząc, że dalsze udawanie nie ma sensu, Bazzi zeznał, że to nie on zamordował Irlandczyków, choć według artykułów w libańskiej prasie miał się przechwalać, że to jego sprawka. Powiedział też, że Saad Haddad – przywódca wspieranej przez Izrael milicji, w której szeregi wstąpił Bazzi, czyli Armii Południowego Libanu – zmusił go do wzięcia na siebie odpowiedzialności za oba zabójstwa przed kamerami. Bazzi twierdził, że gdyby odmówił, jego też czekałaby śmierć.

Zasugerowałem Kao, żeby skontaktował się z Departamentem Sprawiedliwości w celu otrzymania kopii zeznań złożonych przeze mnie po wyemitowaniu przez RTE wspomnianego programu. Odparł, że już to zrobił i że powiedziano mu, iż moje zeznania zaginęły. Pamiętałem, że śledczy departamentu przesłuchiwali mnie co najmniej raz w moim biurze w Brooklyn Brewery i drugi raz w Waszyngtonie. Przesłuchanie w moim biurze miało miejsce 14 czerwca 2006 roku. Prowadził je starszy prokurator Adam S. Fels oraz starszy historyk Todd Huebner, obaj ze Specjalnego Biura Śledczego (OSI) Departamentu Sprawiedliwości. Przedstawiłem im drobiazgowy przebieg porwania.

Jak wyjaśnili mi Fels i Huebner, OSI stanowiło jednostkę Departamentem Sprawiedliwości odpowiedzialną za tropienie byłych nazistów podejrzewanych o popełnienie zbrodni wojennych, którzy rozproszyli się po całym świecie po II wojnie światowej. Od ustanowienia biura jego przedstawiciele wytropili około 70 tysięcy zbrodniarzy, jednak w 2006 roku większość nazistów już nie żyła. W związku z tym OSI otrzymało od Kongresu nowe zadanie na mocy uchwalonej w 2004 roku ustawy o przeciwdziałaniu okrucieństwom podczas deportacji obcych obywateli: postawić przed wymiarem sprawiedliwości osoby winne zbrodni wojennych, przebywające aktualnie na terytorium USA.

Reklama

„Jesteśmy zaledwie częścią kompleksowych działań agencji federalnych na rzecz postawienia przed sądem winnych tych strasznych zbrodni” – powiedział kongresmenom szef OSI Eli Rosenbaum w grudniu 2005 roku. W śledztwach prowadzonych przez OSI biorą udział historycy, politolodzy i lingwiści. Wiele z tych śledztw doprowadziło do głośnych procesów byłych nazistów.

Moja libańska przygoda rozpoczęła się, gdy wezwał mnie do siebie amerykański ambasador w Bejrucie, John Gunther Dean. Miało to miejsce kilka dni przed porwaniem. Dean był rzadkim typem dyplomaty, który lubił pracować w krajach ogarniętych wojenną pożogą. Zanim wysłano go do Libanu, był ambasadorem w Kambodży podczas ludobójczych rządów Czerwonych Khmerów. Swoje doświadczenia z różnych niespokojnych części świata opisał w książce „Danger Zones: A Diplomat’s Fight for America’s Interests”.

Dean był zagorzałym krytykiem porozumienia Izraela z Falangą Libańską i Haddadem. W swoich pismach do centrali alarmował, że obecność Haddada na południu kraju utrudnia starania libańskiego rządu o uzyskanie kontroli nad tym rejonem. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem go w ambasadzie, miał na sobie lekki letni garnitur i turkusowy krawat. Był opalony i pewny siebie, a jego rzednące włosy były zaczesane do tyłu. Podjął mnie kawą w swoim gabinecie, położonym na górnym piętrze ambasady, skąd rozciągał się widok na migoczący błękit wód Morza Śródziemnego.

Reklama

OD LEWEJ: Autor, Saad Haddad i jego izraelski ochroniarz w kwaterze głównej Haddada na kilka miesięcy przed porwaniem

Starcia między oddziałami Haddada a sześciotysięcznym kontyngentem UNIFIL były wówczas na porządku dziennym. W jednej z potyczek z Batalionem Irlandzkim ONZ w wiosce At-Tiri, które rozpoczęło się 6 kwietnia 1980 roku, zginęli jeden Irlandczyk oraz żołnierz Armii Południowego Libanu. Bezpośrednio potem Haddad zażądał 10 tysięcy dolarów od UNIFIL za zabicie jego żołnierza, grożąc, że w przeciwnym razie porwie dwóch Irlandczyków. Żądania te przedstawił na falach nadającego z Izraela radia Głos Nadziei, kierowanego przez amerykańskiego chrześcijańskiego fundamentalistę George’a Otisa, byłego dyrektora generalnego Learjetu.

Haddad wciąż imał się gróźb, a jego oddziały wielokrotnie porywały żołnierzy UNIFIL, by następnie ich wypuścić. Dodatkowo w tym konkretnym przypadku zakazał siłom ONZ dostarczać zaopatrzenia posterunkom na granicy libańsko-izraelskiej, które zostały ustanowione, by pilnować przestrzegania podpisanego w 1949 roku zawieszenia broni między oboma krajami. Posterunki te obsadzone były przez przedstawicieli Grupy Obserwatorów Liban.

Dean twierdził, że ONZ podpisała porozumienie z Haddadem i armią izraelską odnośnie do dostarczania posterunkom zaopatrzenia. Zaproponował, żebym następnego dnia udał się na południe kraju i spotkał z majorem Kleinem w kwaterze głównej Batalionu Irlandzkiego we wsi Tibnin. Dodał, że mógłbym towarzyszyć Kleinowi i jednostkom zaopatrzenia. Dla młodego reportera była to nie lada gratka. Przyjechałem do Bejrutu rok wcześniej. Od tamtej pory pracowałem w ogarniętym rewolucją Iranie, gdzie relacjonowałem też wydarzenia związane z tzw. kryzysem zakładników. W Libanie zajmowałem się przede wszystkim toczącą się wówczas wojną domową i niepokojami na południu kraju.

Reklama

O świcie opuściłem Bejrut wraz z fotografem AP Zavenem Tartanem. Wstawał chłodny, słoneczny wiosenny dzień. Jechaliśmy na południe autostradą biegnącą nad brzegiem morza. Podróżowaliśmy „zielonym szerszeniem”, czyli podziurawioną kulami małolitrażową mazdą z jednym z okien zasłoniętym kartką z napisem „Prasa – nie strzelać” po arabsku, angielsku i francusku. Od morza wiała ożywcza bryza, a powietrze pachniało kwitnącymi drzewami pomarańczowymi i bananowcami. Zbliżając się do położonego na południu kraju portu Sidon, którego wieżowce poznaczone były dziurami od ostrzału karabinowego, artyleryjskiego i rakietowego z czasów wojny domowej i izraelskiej inwazji z 1978 roku, minęliśmy posterunki Armii Południowego Libanu. W biblijnym mieście Tyr skręciliśmy na wschód, wjeżdżając między porośnięte gdzieniegdzie wiosennymi kwiatami skaliste wzgórza południowego Libanu. Minąwszy posterunki OWP i UNIFIL, wjechaliśmy do strefy kontrolowanej przez siły ONZ, by ostatecznie zatrzymać się w Tibninie.

W niewielkim kamiennym budynku stanowiącym kwaterę główną Batalionu Irlandzkiego w Tibninie spotkaliśmy Kleina, który okazał się wysokim, krzepkim weteranem wojny w Wietnamie. Towarzyszył mu kapitan Patrick Vincent z francuskiego miasta Lille, cały wyprostowany i sprawiający wrażenie osoby ostrożnej. Obaj byli członkami Grupy Obserwatorów Liban. Podano nam herbatę i usiedliśmy na ganku kwatery głównej. Od Kleina dowiedzieliśmy się, że ludzie Haddada niedawno splądrowali posterunki graniczne obserwatorów ONZ, zabierając ich bezbronnej załodze sprzęt łącznościowy i rzeczy osobiste. Posterunki czekały na zaopatrzenie od 3 kwietnia. Później tego samego dnia Klein zaproponował mi i Zavenowi, byśmy towarzyszyli składającemu się z trzech pojazdów konwojowi udającemu się do posterunku obserwatorów w Maroun Al-Ras. Według programu wyemitowanego w 2000 roku przez irlandzki kanał RTE prowadzący wówczas jeden z pojazdów szeregowy O’Mahony zeznał, że tamtego ranka przyjechał do Tibninu z kierowcą, szeregowym Barrettem, którego służba za tydzień miała dobiec końca. W dniu porwania O’Mahony zobaczył, że Barrett płacze, pisząc list do żony. Zapamiętał też, że Barretta dręczyło złe przeczucie. „Czarno to widzę… Nie wrócę do domu żywy” – miał mu powiedzieć szeregowy.

Reklama

O’Mahony usadowił się za kierownicą dużego białego dżipa sił ONZ. Obok niego zajął miejsce Zaven, podczas gdy ja, Klein i Vincent usiedliśmy z tyłu. Przed nami jechał kolejny dżip oraz ciężarówka prowadzona przez Irlandczyków w oliwkowych mundurach i jasnoniebieskich hełmach sił pokojowych ONZ. Na obrzeżach wioski Beit Yahoun mieliśmy spotkać się z porucznikiem Armii Południowego Libanu, Abu Iskandarem, który miał eskortować nas dalej do Maroun Al-Ras. Znajdujące się w okolicy posterunki ONZ i oddziałów Haddada dzieliło raptem kilkaset metrów. Iskandara nie było na miejscu, jednak żołnierze Haddada w izraelskich mundurach machnęli rękami, pokazując, że możemy jechać dalej.

Podskakując na wybojach, dyskutowaliśmy o kwestiach dotyczących służby wojskowej i dziennikarstwa, gdy nagle, nie więcej niż pięć minut drogi od Beit Yahoun, nasz konwój się zatrzymał. Usłyszeliśmy krzyki. Przez przednią szybę dżipa dostrzegłem skrytych za biegnącymi po obu stronach drogi murami z szarego kamienia młodych ludzi celujących do nas z broni automatycznej. Niektórzy byli ubrani po cywilnemu, inni mieli na sobie oliwkowe mundury izraelskie i czerwone berety. Gdy wysiadaliśmy z dżipa, od tyłu pod nasz konwój podjechał peugeot 404.

Wyskoczył z niego nieogolony, na oko 30-letni mężczyzna. Wymachiwał pistoletem i mówił coś do nas szybko po arabsku. Major Klein powiedział, że to oficer milicji Haddada, ale że nie pamięta, jak się nazywa. Napastnicy rozbroili irlandzkich kierowców i zabrali Zavenowi torbę z aparatami. Obaj oficerowie ONZ oraz O’Mahony i ja zostaliśmy wepchnięci do peugeota. Reszta konwoju również znalazła się w tarapatach. Jadący tuż za nami ludzie Haddada co rusz instruowali naszych kierowców, gdzie mają jechać.Zabrano nas na teren opuszczonej szkoły. Wjechawszy na zrytą koleinami ścieżkę prowadzącą ku zbombardowanemu budynkowi szkolnemu o zazębiających się kondygnacjach, samochody zwolniły. Bazzi krzyknął przez okno do kogoś, kogo nie dane mi było zauważyć, po czym raptownie zahamował przed wejściem do szkoły. Kazał nam wysiąść z samochodu i zaczął wypytywać nas o narodowość i wyznanie. Jego ludzie powtarzali za nim jego pytania, przez co każdy z nas musiał wiele razy udzielać tych samych odpowiedzi. Gdy Zaven powiedział, że jest chrześcijaninem pochodzenia ormiańsko-libańskiego, zabrano go na bok. Resztę poprowadzono schodami w dół do ubikacji dla chłopców, cały czas trzymając wszystkich na muszce. Wysokość pisuarów nie pozostawiała wątpliwości, że to szkoła podstawowa. Dwóch żołnierzy stanęło na warcie przy drzwiach, a trzeci na dole klatki schodowej. Wymachując nam bronią przed oczami, wartownicy ponownie zapytali nas, skąd jesteśmy. Kolejny raz Klein i ja powiedzieliśmy im, że z USA, a Vincent – że z Francji. Irlandczycy również nie ukrywali swojego pochodzenia. Na mundurach mieli naszyte irlandzkie flagi. „Amerykanie w porządku, Francuzi w porządku” – oznajmili nam nastoletni porywacze, uśmiechając się. Odwzajemniliśmy uśmiechy, jednocześnie nerwowo konstatując, że najwyraźniej Irlandczycy są „nie w porządku”. Podczas mojego dotychczasowego pobytu w Libanie miałem już do czynienia z pewnymi siebie uzbrojonymi młodzieńcami i nauczyłem się, że najlepiej robić dokładnie to, czego chcą. Jak się uśmiechają, również należy się uśmiechać. Jak zapytają 500 razy o to samo, należy 500 razy udzielić tej samej odpowiedzi. Po 20 minutach rozmowy o naszym pochodzeniu i powodach, dla których znaleźliśmy się w południowym Libanie, powiedziałem im, że jestem reporterem.

Reklama

W całym budynku rozległo się echo wystrzałów. Usłyszeliśmy krzyki

Zachciało mi się sikać. Jednemu z Irlandczyków również. Zakomunikowałem to naszym strażnikom, którzy pozwolili nam skorzystać z pisuarów pod okiem jednego z nich.

– Chyba nie lubią tu Irlandczyków – westchnął mój towarzysz.

– Z tymi dupkami nigdy nic nie wiadomo – odparłem szeptem.

Po kilku minutach wszystko się wyjaśniło. Do drzwi ubikacji podszedł przywódca grupy, później zidentyfikowany jako Bazzi, wymachując rewolwerem kalibru 9 mm i wykrzykując „mój brat, mój brat”, a także coś po arabsku, czego nie rozumiałem. Szarpał się przy tym za czarny T-shirt, dając do zrozumienia, że jest w żałobie po bracie zabitym w niedawnym starciu z Batalionem Irlandzkim. Klein kazał Irlandczykom przestać się uśmiechać. Wszyscy przestaliśmy. Zapytawszy jeszcze raz o naszą narodowość, Bazzi wraz z dwoma strażnikami zaprowadzili Irlandczyków do sali na końcu korytarza. Po chwili w całym budynku rozległo się echo wystrzałów. Usłyszeliśmy krzyki.

– O Boże, o Boże, zabili ich. Nie powinienem pozwolić im ich stąd wyprowadzić. Wyjeżdżam stąd, mam dosyć – powiedział Klein.

Rozległy się kolejne wystrzały. Nagle dwóch Irlandczyków wypadło z sali na korytarz i wybiegło na zewnątrz budynku, gdzie stali ludzie Haddada. Za nimi wytoczył się szeregowy O’Mahony ze spuszczonymi spodniami. Ludzie Haddada weszli z powrotem do sali. Znów usłyszeliśmy strzały, tym razem zarówno wewnątrz budynku, jak i na zewnątrz. O’Mahony krzyknął. Na zewnątrz parkowały z piskiem opon kolejne samochody pełne uzbrojonych ludzi. Wśród nich Vincent i Klein rozpoznali znajomych im poruczników Armii Południowego Libanu. Klein oznajmił im, że chce natychmiast ruszyć w dalszą drogę, zabierając z sobą Irlandczyków. Nowo przybyli wydali rozkazy naszym porywaczom i ruszyli dalej. Przed odjazdem nakazali nam jeszcze zająć się O’Mahonym, który ledwo stał na nogach.

Reklama

Zanim do niego podeszliśmy, zdążył osunąć się na betonową podłogę, na której siedział teraz z głową między kolanami.

– Jesteś cały? – zapytał go Klein.

– Nie – pokręcił głową O’Mahony.

– Postrzelili cię? – pytał dalej Klein.

– Tak – odparł Irlandczyk, wskazując na swoje plecy i stopę.

Klein wyniósł go na zewnątrz i położył na kawałku plastiku. Pomogłem mu zanieść rannego Irlandczyka na drogę. O’Mahony był nieco otumaniony, narzekał jednak na ból brzucha. Klein ponownie zażądał uwolnienia pozostałych Irlandczyków, jednak ludzie Haddada odmówili.

Kilka chwil później Bazzi odjechał peugeotem w towarzystwie dwóch żołnierzy oraz Smallhorne’a i Barretta. Jeden z Irlandczyków odwrócił się i spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem.

Najszybciej jak się dało zawieźliśmy O’Mahony’ego do pobliskiego miasteczka Bint Dżubajl – stolicy południowego Libanu. Zauważywszy na ulicy izraelskich żołnierzy, uznaliśmy, że bezpieczniej będzie wsadzić rannego do taksówki, po czym ruszyliśmy z powrotem do kwatery głównej Batalionu Irlandzkiego ONZ w Tibninie. Zaven jechał za nami dżipem sił ONZ. Na miejscu czekali na nas dowódca sił irlandzkich oraz dowodzący siłami UNIFIL, ghański generał Emmanuel Erskine. O’Mahony został zabrany helikopterem do szpitala ONZ w An-Nakura. Klein natychmiast skontaktował się z Haddadem i izraelskim dowództwem, by zażądać wydania porwanych Irlandczyków. Zaven i ja wróciliśmy do Bejrutu.

Reklama

Gdy tuż po zmierzchu dotarliśmy do siedziby AP w Bejrucie, w środku pełno było przedstawicieli zachodnich redakcji. Wieści o naszym porwaniu musiały szybko się rozejść, bo wszyscy byli wyraźnie zdziwieni, widząc nas wśród żywych. Jak się wkrótce dowiedzieliśmy, przez cały dzień media trąbiły o moim zaginięciu i prawdopodobnym porwaniu. Jakąś godzinę później nadeszła depesza AP z Tel Awiwu. Cytowany w niej rzecznik ONZ informował o odnalezieniu ciał Smallhotne’a i Barretta w pobliżu Bint Dżubajl. Później dowiedziałem się od irlandzkich żołnierzy biorących udział w misji ONZ, że przed śmiercią obaj byli torturowani. Ich ciała miały poobcinane palce i były częściowo obdarte ze skóry. Jednemu strzelono w szyję, a drugiemu w potylicę.

Według komunikatu irlandzkiej armii cytowanego przez „The Irish Times” siły ONZ odnalazły ciała Irlandczyków dzięki służącemu w milicji Haddada porucznikowi Iskandarowi.

W naszej relacji wraz z Zavenem podkreśliliśmy, że „bojownicy wspierani przez Izrael” torturowali i zabili dwóch Irlandczyków biorących udział w misji pokojowej ONZ. Porywacze zabrali Zavenowi wszystkie aparaty, więc nie mieliśmy żadnych zdjęć. Moje doświadczenia opisałem w pierwszej osobie. Kilka minut później otrzymaliśmy depeszę z biura AP w Tel Awiwie. Cytowany niej rzecznik izraelskiej armii twierdził, że Irlandczyków torturowali i zabili „arabscy wieśniacy”.

Opisywanie różnych frakcji działających w Libanie poprzez dodawanie do ich nazw nazwy wspierającego je kraju (na przykład Sztab Generalny Frontu Ludowego Wyzwolenia Palestyny wspieranego przez Syrię albo Arabski Front Wyzwolenia wspierany przez Irak) stanowiło powszechną praktykę w redakcjach AP w Bejrucie i Tel Awiwie. Między obiema redakcjami dochodziło do ciągłych tarć na tle nazewnictwa stosowanego w depeszach wychodzących z Libanu. Nasza sprawa nie była tu wyjątkiem.

Reklama

Choć byłem świadkiem, że w incydencie brali udział oficerowie Haddada, wypowiedź rzecznika izraelskiej armii zrzucającego winę za morderstwo na „arabskich wieśniaków” uznano za równie wiarygodną, co moją relację ze zdarzenia.

Dodatkowo w relacji tej dział zagraniczny AP w Nowym Jorku zmienił zwrot „bojownicy wspierani przez Izrael” na „libańscy bojownicy”, co szczerze mówiąc, było zwykłym pierdoleniem. Choć na własne oczy widziałem, jak ludzie Haddada odpowiedzialni za moje porwanie wywożą obu Irlandczyków na śmierć w męczarniach, pomijając wypowiedź samego Haddada odrzucającego jakąkolwiek odpowiedzialność za tragedię, w tekście nie pojawiła się ani jedna wzmianka czy sugestia, że winę za ten czyn ponosi wspierana przez Izrael milicja libańskiego renegata.

19 kwietnia 1980 roku tekst ów, opatrzony podtytułem „Tożsamość sprawców nieznana”, pojawił się w „New York Timesie”.

Korespondent AP w Tel Awiwie Frank Creapeau skrytykował moją relację w liście do szefa AP na Bliski Wschód Ottona Doellinga. Ja z kolei napisałem list do szefa działu zagranicznego AP Nate’a Polowetzky’ego, w którym skrytykowałem decyzję jego podwładnych o wprowadzeniu zmian do mojego tekstu. Zostało to udokumentowane w wewnętrznej notatce, którą sporządziłem na prośbę redaktora naczelnego AP Lou Boccardiego, miesiąc po publikacji mojego artykułu. Korespondencja ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że usunięcie z mojego tekstu zwrotu „wspierani przez Izrael” i wstawienie do niego dementi Haddada były celowymi zabiegami mającymi na celu ugłaskanie Izraela. Nate zakomunikował mi, że moja relacja z incydentu rozwścieczyła Izraelczyków. Nie zamierzałem jednak odpuszczać, ponieważ wiedziałem, jaką rolę odegrali w nim porucznicy Haddada, tak jak zresztą opisałem to na samym początku w relacji wysłanej do Nowego Jorku.

Reklama

Ostatecznie winą za incydent obarczono Kleina. W materiale RTE Klein mówi, że nie powinien był zabierać Irlandczyków do strefy kontrolowanej przez Haddada. Dodaje przy tym jednak, że działał zgodnie z rozkazami otrzymanymi od Grupy Obserwatorów Liban, w związku z czym sądził, że jego misja ma aprobatę Haddada i izraelskiej armii. W późniejszej rozmowie zwierzył mi się z podejrzenia, że jego postępowanie podczas porwania kosztowało go awans na podpułkownika.

Tymczasem Bazzi przechwalał się udziałem w incydencie w libańskiej prasie. W wiadomościach cytowano jego następującą wypowiedź: „Zabrali Irlandczyków i dokonali na nich zemsty. Takie zwyczaje panują na Bliskim Wschodzie, a już zwłaszcza w Libanie: krew za krew. Nikt tego nie zmieni”.

Podczas spotkania z reporterami RTE w Detroit dwadzieścia lat później Bazzi głośno zaprzeczał, by miał jakikolwiek udział w zabójstwie irlandzkich żołnierzy. Twierdził, że zrobiono z niego kozła ofiarnego, i obarczał Haddada winą za tragedię (VICE wielokrotnie próbował się skontaktować z Mahmoudem Bazzim, jednak ten nie odpowiedział on na nasze pytania).

W programie wyemitowanym przez RTE O’Mahony zeznał, że to Bazzi postrzelił go w szkole. Od tamtego dnia nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to Bazzi stał za porwaniem. Nie wiem, kto ostatecznie odpowiadał za torturowanie i zabicie obu Irlandczyków, ale gdy widziałem ich ostatni raz, byli w rękach ludzi dowodzonych przez Bazziego i Haddada.

Reklama

Później dowiedziałem się od Kleina, że gdy doszło do incydentu z Bazzim, izraelski oficer łącznikowy opiekujący się Haddadem, czyli były korespondent izraelskiej telewizji, kapitan Yoram Hamizrachi, był akurat na wakacjach. Klein twierdził, że gdyby Hamizrachi był wówczas w Libanie, nie doszłoby do tragedii, ale nigdy nie dowiemy się tego na pewno. Haddad zmarł na raka w 1984 roku w wieku 47 lat, a Klein w 2002 roku w wieku 58 lat na tętniaka mózgu.

„Zabrali Irlandczyków i dokonali na nich zemsty. Takie zwyczaje panują na Bliskim Wschodzie”

Wyjątkowo nieprzyjemnym epilogiem całej sprawy okazała się być konferencja prasowa zwołana w północnym Izraelu. Kilka miesięcy wcześniej rozmawiałem z Haddadem w jego biurze w południowym Libanie. Powiedziałem mu wówczas, że mój dziadek ze strony ojca wyemigrował z Libanu w ostatniej dekadzie XIX wieku. Haddad, który był chrześcijaninem, zapytał mnie o wyznanie. Odparłem, że wedle mojej wiedzy mój dziadek był muzułmaninem, jednak potem ożenił się z amerykańską chrześcijanką, z kolei zarówno mój urodzony w USA ojciec, jak i ja byliśmy wychowani w wierze chrześcijańskiej, przy czym ja ostatecznie zostałem ateistą.

Na konferencji prasowej Haddad zaatakował mnie jako libańskiego muzułmanina próbującego oczernić jego oraz innych libańskich chrześcijan. Ów nieoczekiwany i zupełnie oderwany od tematu komunikat był jedynym przypadkiem w ciągu mojego sześcioletniego pobytu na Bliskim Wschodzie, gdy publicznie wyciągnięto mi moje pochodzenie. Wystraszyłem się. W tamtych czasach w Libanie ludzie ginęli z bardziej błahych powodów. Na szczęście relacja z konferencji nie przedostała się do zachodnich mediów. Wyemitowała ją tylko nadająca po arabsku stacja radiowa Haddada.

Reklama

W lutym 1982 roku, niemal dwa lata po incydencie, izraelski deputowany Eliahu Ben-Elissar (który w 1996 roku został ambasadorem Izraela w USA) skrytykował międzynarodową prasę za stosowanie podwójnych standardów w swoich relacjach, co miało osłabiać geopolityczną pozycję Izraela na Bliskim Wschodzie. Ben-Elissar pełnił wówczas funkcję szefa parlamentarnej komisji ds. zagranicznych i bezpieczeństwa oraz był zaufanym człowiekiem ówczesnego premiera Izraela Menachema Begina. Jego oskarżenia wobec zachodnich mediów, ze szczególnym uwzględnieniem „New York Timesa”, ABC News i Associated Press, których korespondenci w krajach arabskich byli rzekomo zastraszani, podczas gdy korespondenci działający na terenie Izraela mieli cieszyć się niczym nieskrępowaną wolnością wypowiedzi, zabrzmiały więc podwójnie groteskowo.

„Nie chcę już wracać do tematu reportera AP, który przez trzy godziny był przetrzymywany w południowym Libanie. Reporter ów nazywa się Steve Hindy i został natychmiast puszczony wolno, jednak to, co się wydarzyło, oraz rozgłos, jaki został nadany całej sprawie, budzą podejrzenia, że to klasyczna sytuacja typu ręka rękę myje” – powiedział Ben-Elissar.

W odpowiedzi mój ówczesny zwierzchnik, czyli szef działu zagranicznego Nate Polowetzky, wystosował specjalne oświadczenie, w którym bronił sposobu, w jaki AP podeszło do tematu. Napisał w nim m.in., że „sprawa Hindy’ego natychmiast stała się głośna, ponieważ zginęło wówczas dwóch żołnierzy ONZ, a jeden żołnierz został ranny”.

Mając na uwadze, jak dział zagraniczny AP potraktował mój tekst, można swobodnie powiedzieć, że moja firma rzeczywiście stosowała podwójne standardy, jednak nie tam, gdzie dopatrywał się tego Ben-Elissar.

We wrześniu 1982 roku ludzie Haddada rzekomo wzięli udział w masakrze Palestyńczyków w obozach dla uchodźców w Sabrze i Szatili na przedmieściach Bejrutu. Po okiem izraelskich wojsk, które otoczyły oba obozy, wkroczyli do nich bojownicy Falangi Libańskiej, zabijając łącznie 3 tysiące cywili. Pamiętam, jak podczas liczenia ciał zabitych ktoś krzyknął: „Ludzie Haddada wrócili!”. Wszyscy natychmiast rzucili się do ucieczki. Ja również nieco spanikowałem, ponieważ wciąż miałem w pamięci uwagi Haddada na temat mojego pochodzenia.

Ambasador USA John Gunther Dean, czyli człowiek, który pomógł zaaranżować moją podróż na południe Libanu tamtego pamiętnego dnia 1980 roku, również miał szorstkie relacje z Izraelczykami i ich sprzymierzeńcami w Libanie spod znaku Falangi Libańskiej. 87-letni dziś Dean urodził się we Wrocławiu we wpływowej rodzinie żydowskiej. W latach 30. XX wieku wyemigrował do USA, gdzie ukończywszy Harvard, rozpoczął karierę w dyplomacji. Obecnie mieszka we Francji i w Szwajcarii.

W 1980 roku składający się z trzech samochodów konwój, w którym jechał Dean, został ostrzelany w Bejrucie pociskami przeciwczołgowymi i ogniem z broni palnej. Podejrzewano, że za atakiem stali członkowie Falangi Libańskiej, czyli chrześcijańskiej milicji, która sprzymierzyła się z Izraelem podczaj izraelskiej inwazji na Liban w 1982 roku. Dean, który wyszedł z opresji bez najmniejszego zadraśnięcia (choć jego pancerna limuzyna została zniszczona), ogłosił, że numery seryjne pocisków, którymi ostrzelano jego konwój, nie pozostawiają wątpliwości, że pociski te zostały wyprodukowane w USA i dostarczone do Izraela.

„Mam absolutną pewność, że w atak zamieszany był izraelski wywiad Mosad. Nie ma wątpliwości, że będący naszym sojusznikiem Izrael zamierzał zabić mnie cudzymi rękami” – napisał Dean w swojej książce „Danger Zones”.

W 1980 roku premier Irlandii Charles Haughey potępił zabójstwo irlandzkich żołnierzy, nazywając je „bezmyślnym mordem”, a Rada Bezpieczeństwa ONZ określiła je w swoim oświadczeniu jako „morderstwo z zimną krwią”. Irlandzki rząd wielokrotnie podkreślał, że podejmował starania na rzecz ekstradycji Bazziego. Ostatnia taka próba miała miejsce w styczniu 2005 roku, gdy według „The Irish Independent” minister obrony Willie O’Dea zwrócił się do prokuratora generalnego Rory’ego Brady’ego o podjęcie kroków na rzecz postawienia Bazziego przed irlandzkim sądem. Wcześniej prokuratura generalna uznała jednak, że jest to niemożliwe, ponieważ postępowanie ekstradycyjne musi zostać wszczęte przez kraj, na którego terenie doszło do przestępstwa, a USA rzecz jasna nie ma umowy o ekstradycji z Libanem.

Chciałbym, żeby finał tej historii był następujący: oto człowiek zamieszany w torturowanie i zamordowanie dwóch żołnierzy misji pokojowej ONZ, który obecnie sprzedaje lody w Detroit, trafia wreszcie do więzienia. Na tę chwilę, czyli na 25 czerwca 2013 roku, moja opowieść kończy się na spotkaniu z agentem Perrym P. Kao w biurze Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego na Manhattanie.

Kao pokazał mi kilka zdjęć mężczyzn pochodzenia arabskiego, wszystkich z podobnym zarostem na twarzy. Czy rozpoznam wśród nich Mahmouda Bazziego, człowieka, który porwał mnie 33 lata temu? Wskazałem palcem na nieco już otyłą twarz mężczyzny o siwiejących włosach. Mężczyzny, który celował do mnie z rewolweru w libańskiej szkole.

– To on – powiedział Kao, dodając, że wedle ustaleń jego departamentu Bazzi wjechał do USA, posługując się fałszywymi dokumentami. Oznajmił też, że Służby Imigracyjne i Celne zamierzają przesłuchać Bazziego w Detroit w związku z jego wnioskiem o nadanie mu amerykańskiego obywatelstwa i zapytał, że byłbym skłonny złożyć zeznania o incydencie, który miał miejsce w południowym Libanie, najprawdopodobniej przez wideołącze.

– Tak – odparłem.

Wedle mojej wiedzy jak dotąd nie ustalono daty planowanego przesłuchania.

MODA ≠ SEKS?

MÓWISZ FILIPIŃSKIE MMA, MYŚLISZ TEAM LAKAY

JAPOŃSKI PRZEMYSŁ MIŁOŚCI