FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Gdzie Święty Mikołaj mówi dobranoc

Christmas leży między Orlando, a Przylądkiem Canaveral. Zawierucha wojenna nigdy nie dotarła do tego zakątka Florydy. Miasteczko jest dziś jednym z ostatnich bastionów dawnej, pionierskiej Ameryki.

Było tak gorąco, że maska mojego samochodu zamieniła się w grilla, na którym skwierczały zbłąkane na trasie muszki. Na horyzoncie rysowała się linia pól uprawnych i sosnowych lasów. Mijałem ulice nazwane imionami ośmiu reniferów, a na skrzynkach pocztowych wisiały zrudziałe wianki bożonarodzeniowe. Wbrew pozorom, mieszkańcy miejscowości Christmas na Florydzie nie obchodzili akurat Wigilii.

Christmas leży między Orlando, a Przylądkiem Canaveral. Świąteczna nazwa miejscowości narodziła się podczas Drugiej Wojny Seminolów. 25 grudnia 1837 powstał w tym miejscu fort. W jego budowie brało udział ponad 2 tysiące żołnierzy, szykujących się do odparcia ataku ze strony wroga. Tymczasem zawierucha wojenna nigdy nie dotarła do tego zakątka Florydy. Miasteczko jest dziś jednym z ostatnich bastionów dawnej, pionierskiej Ameryki.

Reklama

Autostrada 50 prowadzi prosto jak strzelił do sklepu Country Craft 'n Christmas. Ten czynny przez okrągły rok sklepik z artykułami bożonarodzeniowymi wygląda jak zimowa chatka, którą ktoś zrzucił z samolotu w sam środek sprażonej słońcem Florydy.

“Pierwsze, co robię każdego ranka, to zmieniam liczbę dni, które dzielą nas od Świąt" oznajmia Becky Hamilton.

Hamilton prowadzi swój interes od 2001 roku. Od zawsze marzyła, żeby mieć własny sklepik z upominkami bożonarodzeniowymi.

Oprócz prowadzenia sklepu, Hamilton udziela się także w miejscowym kółku historycznym. Wręcza mi kilka broszur na temat Muzeum Fortów w Christmas.

“Dlaczego cały czas pojawiają się tu te same nazwiska?", pytam.

“Na samym początku w mieście żyło 21 rodzin pionierów," wyjaśnia Hamilton. "Ich potomkowie do dziś tu mieszkają."

Wybąkała coś pod nosem o jakichś małżeństwach między krewnymi. Kiedy się z nią żegnałem, wcisnęła mi do ręki pierniczka w kształcie piłki bejsbolowej i pilnik do paznokci dla żony z napisem "Kocham Mojego Kocurka/ Christmas na Florydzie".

Parę przecznic od sklepu Hamilton znajduje się miejscowy budynek poczty. Ściągają tu ludzie z wszystkich stron USA, żeby kupić znaczki z Christmas na Florydzie, które naklejają potem na pocztówki bożonarodzeniowe.

Pracownica poczty wyglądała na zaskoczoną, gdy wszedłem do środka.

“Czy w trakcie Świąt macie tu dużo klientów?", zapytałem.

Odparła, że kolejki ciągną się wzdłuż budynku.

Reklama

Zainteresowała mnie skrzynka pocztowa z napisem "LISTY DO ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA."

“Dokąd trafiają te listy?"

“Kiedyś dostawał je jeden z mieszkańców, 90-letni staruszek. Ale już mu na to nie pozwalają."

“Czyżby Święty Mikołaj coś przeskrobał?", drążyłem.

“Nie, skądże znowu” zaprzeczyła.

Wyjaśniła mi, że obecnie na "setki listów" odpowiadają ochotnicy- pracownicy miejscowej fabryki.

Udałem się dalej na wschód miasta. W ten sposób znalazłem się w Parku Historycznym Fortu Christmas. Teren do złudzenia przypominał plan serialu Deadwood. Można było podziwiać siedem odrestaurowanych domów z epoki i naturalnych rozmiarów replikę samego fortu.

Na progu zabytkowej szkółki stała leciwa dama, niejaka Shirley Truex. Uraczyła mnie wykładem na temat historii tego przybytku.

Shirley zwierzyła mi się, że za młodu chadzała do szkoły, która była wierną kopią tego budynku. Pokazała mi nawet, w której sali miała lekcje.

"A tej rózgi używano w pani czasach?", zapytałem.

“Skarbie, ja byłam grzeczną dziewczynką," odparła. "To chłopaki mieli swoje za uszami. Kiedyś mówiło się na to dyscyplina."

Na ścianie blisko drzwi wejściowych wisiał portret Roberta E. Lee. Udaliśmy się do budynku obok, w którym mieściła się stołówka i kuchnia.

Moja przewodniczka wskazała na wiekowy portret, przedstawiający wszystkie niegdysiejsze pracownice stołówki. Wśród nich była jej babcia.

Przeszliśmy do kolejnego domu, utrzymanego w stylu pierwszych pionierów. Ten powstał w latach czterdziestych ubiegłego wieku. W łóżeczku spoczywała ta makabryczna lalka - dar od Shirley dla muzeum.

Reklama

Udaliśmy się spacerem w stronę fortu. Nawet w dzisiejszych czasach konstrukcja robiła piorunujące wrażenie. W szklanych gablotach stały manekiny w strojach rdzennych Amerykanów i pionierów. Po drodze Shirley pokazała mi kolejnych swoich protoplastów.

“To trochę tak, jakby miała pani swoje własne muzeum," zauważyłem.

“Wiesz co, nigdy mi to nie przyszło do głowy," odparła. "Ale chyba masz rację."

“Czy pani mąż pochodzi z Christmas?” zapytałem.

“Uchowaj Boże" odpowiedziała. “Przyjechał tu z New Jersey. Chciałam mieć absolutną pewność, że nie wychodzę za własnego kuzyna."

Po wizycie w forcie, ruszyłem do hodowli aligatorów prowadzonej przez braci Brooks. Teren hodowli usiany jest szarymi, stożkowatymi konstrukcjami przypominającymi igloo, w których gnieżdżą się aligatory wszelkich kształtów i rozmiarów.

Spotkałem się z Hoho Brooksem, jednym z właścicieli. Tak, ma na imię Hoho, to nie jest żaden błąd w druku. “Na początek poznam cię z naszymi maluchami," oświadczył Brooks. “Trzymamy je w wodzie o określonej temperaturze, żeby dobrze rosły.”

Otworzył drzwi wiodące do jamy w ziemi. W środku rozpełzły się małe aligatorki. Jak na jakiś sygnał, wszystkie zaczęły wspinać się po jednej ze ścian.

Fetor był tak obezwładniający, że niemal czułem go w ustach. Nie mogłem się go pozbyć aż do wieczora. Miałem wrażenie, że koszmarny smród spowijał moje ciało niewidzialnym płaszczem, utkanym z gadzich odchodów. Na pewno Hoho nie narzekał na brak okazji do siłowania się z aligatorami, ale tym razem na posterunku były jego nastoletnie córki. Zeszły do jamy bez cienia lęku i zaczęły łapać aligatory za ogony.

Reklama

“Uczyłem je tego od maleńkości," wyjaśnił mi Hoho.

Obie dziewczyny pracowały w zgodnym tandemie, jak przy taśmie produkcyjnej. Jedna z nich rzuciła żartem, że jej siostry nigdy jeszcze nie ugryzł aligator, więc dziś przyjdzie jej kolej. Profesjonalizm tych dziewcząt był zdumiewający. Wyciąganie aligatorów z wody miały we krwi, a ich ruchy były ucieleśnieniem perfekcji.

Hoho zabrał mnie do miejsca, gdzie trzymano skóry i mięso gadów. Otworzył na oścież gigantyczną zamrażarkę. Podłoga uwalana była krwią. W kubłach na śmieci upchano porozrywane strzępy mięsa, w pozostałych pojemnikach piętrzyły się zwoje skór.

“Skóry idą głównie do dostawcy we Francji," powiedział Hoho. "Robią z nich damskie torebki."

“Nic się nie marnuje," podkreśla Brooks. "Mięso, które nadaje się do spożycia, sprzedajemy miejscowym restauracjom serwującym owoce morza."

Zaprowadził mnie do następnej chłodni. Na podłodze leżały głowy aligatorów, rozmiarów opon do ciężarówki. Tu kończyły swój żywot największe sztuki.

“Trzymamy tu największych rozrabiaków" wyjaśnił Hoho. "Większość trafia po śmierci do taksydermistów."

Hoho dodał, że w większości przypadków są to aligatory, które żyły w pobliżu uczęszczanych miejsc publicznych, na przykład pól golfowych; gady trzeba było jednak stamtąd zabrać, kiedy urosły do

niepokojących rozmiarów. Na zamrażarce, tuż obok wanny wypełnionej po brzegi wątróbkami drobiowymi, leżał prawie czterometrowy egzemplarz. Przypominał niedbale zwinięty kostium z łusek.

Reklama

“W jaki sposób zabijacie aligatory w jamach?", zadałem kluczowe pytanie.

“Najbardziej humanitarną metodą jest kulka w tył głowy" odpowiada Hoho. "Potem robimy cięcie w pobliżu kręgosłupa, żeby wyciekła cała krew."

“Czy w trakcie tej operacji inne aligatory też są w jamie?"

“No tak, ale musimy przestrzegać wielu przepisów," tłumaczy. "To jest cały proces, w tym drenaż i utylizacja odpadów."

Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie dłonie. Wyjechałem z miasta. Ludzie, których poznałem w Christmas, to sól tej ziemi. Urabiają sobie ręce po łokcie, żeby urzeczywistnić amerykańskie marzenie.

Zobacz też:

MODLITWY, PIELGRZYMI I IMPREZKI

LIST OTWARTY DO NAJGORSZEGO MUZEUM FIGUR WOSKOWYCH NA ŚWIECIE